Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
Nie od dzisiaj wiadomo, że organy Unii Europejskiej powołują się na bożka demokracji tylko w przypadku, gdy jest to dla nich korzystne. Kiedy demokratyczny wybór jest inny niż wola uniourzędników, wtedy Eurosojuz zapomina o woli ludu i wymyśla alternatywne scenariusze. Tak zresztą jest nie tylko w Eurokołchozie.

Z tzw. traktatem lizbońskim związana jest cała seria ignorowania przez Unię Europejską decyzji czysto demokratycznych. Najpierw, kiedy w 2005 roku tzw. Konstytucja Europejska została odrzucona w referendach we Francji i Holandii, eurobiurokracja szybko otrząsnęła się z demokratycznej, choć nieprawomyślnej decyzji Francuzów i Holendrów i wkrótce Nicolas Sarkozy, wtedy minister spraw wewnętrznych Francji, zaproponował, by z konstytucji wybrać przepisy niewzbudzające kontrowersji i szybko przyjąć tak zmieniony dokument. W ten sposób powstał tzw. traktat lizboński, z którym jak się później okazało, Eurosojuz również miał sporo kłopotów, mimo że jedynym krajem, który miał go zatwierdzić poprzez referendum była Irlandia. Bowiem władze 26 krajów członkowskich zdecydowały, by traktatu nie poddawać pod ogólnonarodowe referenda, gdyż mogłyby być z tym problemy, jak z unijna konstytucją. W rezultacie w czerwcu 2008 roku odbyło się w Irlandii referendum, które ku rozpaczy uniourzędasów zostało przegrane przez zwolenników szerszej uniointegracji (47 proc. do 53 proc.). Początkowo uniodemokraci zaklinali się, że należy legitymizować wybór Irlandczyków, ale wkrótce zaczęły się pojawiać głosy o konieczności powtórzenia referendum na Zielonej Wyspie. Tak też zrobiono i to bardzo szybko. Drugie referendum zostało poprzedzone nachalną propagandą za pieniądze uniopodatników, a odbyło się już w październiku 2009 roku. Traktat lizboński został zatwierdzony. Później już nie było słychać głosów, że referendum trzeba przeprowadzić po raz trzeci, bo tym razem decyzja była po myśli Brukseli. Pojawił się za to inny problem, który nazywał się Wacław Klaus – czeski prezydent ociągał się z zatwierdzeniem dokumentu.

Pisałem już o tym na tych łamach w listopadzie 2009 roku, kiedy unijne elity coraz mocniej i coraz bezczelniej naciskały na czeskiego prezydenta, aby podpisał traktat lizboński, tak jakby nie miał on demokratycznego mandatu do sprawowania swojej funkcji. Francuscy i niemieccy dyplomaci oburzeni postawą prezydenta Klausa zaproponowali impeachment lub zmianę czeskiej konstytucji tak, by odebrać prezydentowi prawo weta. Jose Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, ostrzegł, że jeśli Klaus nie przestanie „stawiać przeszkód” na drodze do wejścia w życie traktatu lizbońskiego, to Czechy stracą stanowiska w Komisji. Nicolas Sarkozy, prezydent Francji, skrytykował czeskiego prezydenta za niepodpisanie traktatu i zapowiedział, że jeśli tego wkrótce nie zrobi, to odbije się to reperkusjami. Z kolei Alena Gajduszkova, wiceprzewodnicząca czeskiego Senatu, zaproponowała odebranie Klausowi wynikających z czeskiej konstytucji uprawnień ratyfikacyjnych, gdyby ten ociągał się z podpisaniem traktatu lizbońskiego. W końcu pod naporem uniourzędników, którzy w większości nie są, co ciekawe, wybierani w sposób demokratyczny, czeski prezydent, będąc jedynym na placu boju, podpisał dokument. Nagle wszyscy przestali mieć do niego jakiekolwiek pretensje.

Jednak traktat lizboński to nie był pierwszy raz, gdy uniourzędnicy zachowywali się w ten sposób, jednocześnie obłudnie wychwalając demokrację pod niebiosa. Mianowicie w wyniku wyborów parlamentarnych w 2000 roku drugą siłą polityczną w Austrii stała się, oskarżana przez uniobiurokratów o faszyzm, Austriacka Partia Wolnościowa Jörga Haidera. Kiedy weszła ona z konserwatywną Austriacką Partią Ludową do koalicyjnego rządu Wolfganga Schüssela, Unia Europejska zastosowała wobec Austrii sankcje. 14 ówczesnych członków Eurokołchozu zamroziło na 8 miesięcy stosunki z tym krajem. Wszyscy pamiętamy nachalną propagandę także w polskich mediach, by bojkotować Austrię i nie jechać w tamtejsze Alpy na narty.

W sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej w Norwegii odbyły się dwa referenda: w 1972 i 1994 roku i oba zostały przegrane przez zwolenników integracji. Także Szwajcarzy w referendach dwa razy – w 1992 i w 2001 roku – odrzucili możliwość członkostwa w Eurokołchozie. Nie wszyscy Europejczycy pragną być też w strefie euro. We wrześniu 2000 roku w referendum konsultacyjnym większość Duńczyków zagłosowała przeciwko wprowadzeniu euro. To samo we wrześniu 2003 roku zrobili Szwedzi. Można się jednak spodziewać, że „demokraci” we wszystkich tych krajach będą się starali po raz kolejny rozpisywać referenda w przedmiotowych sprawach. Do skutku.

Unia Europejska nie była także skora do tego, by w 2004 roku poprzeć demokratyczny wybór Wiktor Janukowycza na prezydenta Ukrainy, bo przecież on nie był prounijny, lecz prorosyjski. Kiedy ukraińska Centralna Komisja Wyborcza ogłosiła, że w drugiej turze wyborów prezydenckich w listopadzie 2004 roku zwyciężył Wiktor Janukowycz, wyniki te zostały zakwestionowane między innymi przez unijnych ekspertów. Dopiero gdy w wyniku nacisków w powtórzonej drugiej turze wyborów zwyciężył kandydat prawomyślny, czyli Wiktor Juszczenko, Bruksela nie zgłaszała już żadnych uwag i można był słyszeć głosy, że demokracja na Ukrainie zwyciężyła.

Po raz kolejny hipokryzję uniopolityków można było dostrzec po przeprowadzonym w 2009 roku w Szwajcarii referendum w sprawie minaretów. Mianowicie w listopadowym referendum ponad 57 proc. Szwajcarów poparło zakaz budowy w tym kraju muzułmańskich minaretów. Wtedy wśród zarówno unijnych, jak i świtowych demokratów rozpoczęła się nagonka na Szwajcarię. Głosy potępienia słyszeliśmy z każdego zakątku globu. Można zrozumieć protesty saudyjskich duchownych muzułmańskich, który wyrazili zaniepokojenie wynikiem szwajcarskiego referendum i wezwali do bojkotu szwajcarskich towarów oraz wycofania arabskiego kapitału ze szwajcarskich banków, bo oni niewiele mają wspólnego z demokracją. Ale to nie dotyczy już Turcji, która pretenduje do członkowstwa w Eurokołchozie. W ramach protestów do opróżnienia swoich kont bankowych w Szwajcarii przez bogatych muzułmanów i wycofania inwestycji wezwał Egemen Bagis, turecki minister i główny negocjator ws. akcesji tego kraju do UE oraz Daniel Cohn-Bendit, wiceprzewodniczący frakcji Zielonych w unioparlamencie. Ponadto Tureckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych apelowało o „podjęcie środków zaradczych”, by „incydent” ze Szwajcarii nie rozrósł się do globalnych rozmiarów. Już w tydzień po przeprowadzonym plebiscycie grupa lewackich intelektualistów zaproponowała, by w Szwajcarii… przeprowadzono kolejne referendum w sprawie minaretów i przy okazji wpisano do szwajcarskiej konstytucji zakaz dyskryminacji. Na co przedstawiciele Szwajcarskiej Partii Ludowej, która była pomysłodawczynią zakazu, stwierdzili słusznie, że owi intelektualiści są „niespełna rozumu”, skoro chcą podważyć decyzję narodu w tydzień po jej podjęciu. Z kolei Hafid Ouardiri, pochodzący z Algierii muzułmański działacz mieszkający w Genewie, decyzję o zakazie budowy minaretów zaskarżył do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, gdyż – jego zdaniem – zakaz budowy minaretów narusza Europejską Konwencję Praw Człowieka. W ramach oburzenia na Szwajcarię ONZ zastanawiała się nad rezygnacją z działalności na terenie tego kraju. „Duże zaniepokojenie” wynikami referendum wyraziło również Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy, a także Tobias Billstroem, minister ds. migracji i polityki azylowej Szwecji.

Także poza Europą rzekomo demokratyczne rządy nie zawsze postępują z wolą narodu wyrażoną w referendum. Mistrzostwo świata w tej dziedzinie można przyznać jak najbardziej demokratycznej Nowej Zelandii. Mianowicie w 2007 roku będąca pod lewicowymi rządami Nowa Zelandia wprowadziła prawo zakazujące rodzicom dawania „klapsów” swoim dzieciom, które od tego czasu wywołuje spore kontrowersje. Tymczasem w referendum z sierpnia 2009 roku aż 87 proc. Nowozelandczyków opowiedziało się za anulowaniem tego prawa. Mimo to, kiedy już wyniki plebiscytu były znane, John Key, konserwatywny premier Nowej Zelandii, powiedział, że nie przywróci rodzicom prawa do „klapsów”. Po co w takim razie w ogóle przeprowadzono to referendum, którego zorganizowanie kosztowało podatników około 9 mln NZD (prawie 19 mln zł)? Pojawiły się głosy, że konserwatywny nowozelandzki rząd nadużywa swojej władzy, a John Boscawen, nowozelandzki poseł z libertariańskiej Partii Konsumentów i Podatników, powiedział, że teraz „nie chodzi już tylko o referendum dotyczące ‘klapsów’, ale o walkę o podstawowe prawa demokratyczne”. 21 listopada 2009 roku w Auckland odbył się marsz protestacyjny, mający na celu przekonanie rządu do zmiany kontrowersyjnego prawa o zakazie bicia swoich dzieci. Marsz sfinansował biznesmen Colin Craig, który uważa, że niedopuszczalnym jest, aby rząd ignorował tak wyraźny sygnał od obywateli. Z kolei zdaniem Boba McCoskrie z organizacji „Rodzina przede wszystkim” w marszu nie chodziło tylko o anulowanie „prawa o klapsach”, ale o walkę o podstawowe prawa „demokracji”. Mimo to rząd Nowej Zelandii nadal ma za nic wyniki demokratycznego referendum i opinię publiczną.

Co dalej z tą demokracją? W Wielkiej Brytanii powstał ruch Power 2010, którego celem jest promowanie pięciu polityk w kierunku ulepszenia brytyjskiej demokracji. Jednym z członków koalicji składającej się z prawicowych organizacji i think tanków jest Sojusz Podatników, który proponuje dwie rzeczy: prawo obywateli do odwołania parlamentarzysty w czasie sprawowania funkcji oraz rozszerzenie prawa dostępu do informacji posiadanych przez brytyjskie urzędy i inne podmioty publiczne, jak policja czy służba zdrowia. Wśród innych propozycji na wzmocnienie brytyjskiej demokracji można wymienić między innymi: zakaz wyboru posłów do Izby Lordów, zakaz, by lordowie zostawali ministrami, bezpośrednie wybory burmistrzów, poddanie pod dyskusję publiczną wysokość płacy i wydatków posłów, podczas wyborów parlamentarnych danie możliwości wyboru opcji „żaden z powyższych”, wprowadzenie proporcjonalnego systemu wyborczego, przeprowadzenie referendum w sprawie euro, napisanie brytyjskiej konstytucji, obniżenie wieku wyborczego z 18 do 16 roku życia, przekazanie większej władzy (zarówno decyzyjności, jak i podatków) w ręce samorządów lokalnych, obowiązkowe lekcje polityki w szkole, likwidacja dowodów osobistych i baz danych, które ograniczają prawa człowieka czy ograniczenie dotacji dla partii politycznych. Jak widać, niektóre z tych propozycji idą w dobrym kierunku, ale niestety nie wszystkie.

* Niniejszy artykuł został opublikowany w 2 numerze miesięcznika “Opcja na Prawo” z 2010 r.

Za: http://tomaszcukiernik.pl/artykuly/teksty-o-unii-europejskiej/demokracja-po-unijnemu/