Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Subotnik Ziemkiewicza

Krzysztof Kłopotowski twierdzi, że swoim posłowiem do wznowienia „Michnikowszczyzny” „wprowadzam polskie myślenie w koleiny, z których nie ma dobrego wyjścia”. Bardzo możliwe, że co do tych kolein ma rację. Nie ma racji tylko w jednym, przypisując mi jakąkolwiek moc sprawczą w procesie wejścia w nie polskiego myślenia. Ja w każdym razie nie czuję się kimś, kto wyznacza bieg zbiorowego myślenia, ale wręcz przeciwnie − kimś, kto usiłuje za nim nadążyć, odczytać znaki czasu i połapać się, co z nich wynika.

Nie napisałem wcale, że powinniśmy zerwać łączność między narodem a jego elitami artystycznymi. Napisałem, że elity artystyczne się od narodu oderwały, że dowodnie pokazała to żałoba posmoleńska, mobilizacja salonowców przeciwko pochówkowi prezydenta na Wawelu i przeciwko krzyżowi na Krakowskim Przedmieściu. Piszę, że pękło i „się już nie sklei”. Kłopotowski zaś, że to źle, jak pęka, i nie powinno pękać. Pewnie ma rację, źle i nie powinno. Ale co zrobić, jak już pękło? Nie zauważać tego pęknięcia, to go nie będzie?

Krzysztof swą polemiką też zawraca nasz wózek w koleiny, i to w koleiny bardzo, bardzo stare, z których nasi przodkowie też nigdy nie znaleźli dobrego wyjścia. „Jeden, jeden tylko cud – z polską szlachtą polski lud”. Od czasu do czasu wydaje się polskim elitom, że się ten cud ziszcza. Że „król z narodem – naród z królem”, i „wiwat wszystkie stany”, i „sentymentalna panna S” z „młodym w kasku robotnikiem” − „pany, kosy, chłopy, godła”. A od czasu do czasu, że „wszystko była podła maska, farbiona jak do obrazka”, i że z tą hołotą nic się nie da, po prostu oświeceni muszą zrobić jej dobrze wbrew niej, bo po to są oświeceni, żeby wiedzieć lepiej.

Znam ten spór bardzo dobrze, bo, wyznam, we mnie się bez przerwy kłócą Koźmian z Mochnackim, Wielopolski z Trauguttem, a najgłośniej Dmowski z Piłsudskim, i nie mogą dojść do ładu, szarpiąc moim piórem w zygzaki, z których przecież sobie doskonale zdaję sprawę − tyle, że nic na nie poradzić nie mogę. Jeśli jakoś swoim pisaniu dochodzę z nimi wszystkimi do ładu, to tylko dzięki temu, że stale tłumaczę im wszystkim i sobie samemu, że w tej akurat, dzisiejszej historycznej chwili są po jednej stronie.

Bo spór z michnikowszczyzną to już od dobrych paru lat nie jest ten sam spór, co tamte spory. Bo Tamci wszyscy kłócili się i wciąż kłócą, jaka ma być Polska i polskość, jak się powinna mieć do naszej historii tradycji − ale nigdy nie spierali się o to, czy polskość w ogóle ma być, czy jest potrzebna i czy ma sens, czy też nasza historia i tradycja ma być z pogardą wyrzucona na śmietnik. To było i jest zbyt oczywiste, żeby podlegać sporowi. A wszyscy ci wielcy mieli w swoich czasach, w każdym pokoleniu, całe mrowie takich, z którymi by ten spór wieść mogli − wiemy, bo gdzieś tam na marginesie swych dzieł z przekąsem wspominają o tych rodakach, którzy realizację swych aspiracji związali z wyrzeczeniem się polskości, z zaparciem swych korzeni. Wystarczy zresztą przekartkować indeksy w książkach o historii naszych niegdysiejszych zaborców, ileż tam polskich nazwisk, ileż całych rodów kompletnie zniemczonych i zruszczonych.

Nasze dzieje nie wyglądały tak, że naród był zawsze jeden i opierał się zaborcom czy okupantom. Nasze dzieje wyglądały tak, że od tego narodu stale odłupywane były mniejsze i większe drzazgi. I niejednokrotnie wydawało się, że się naród dzieli – ale nie, zawsze się okazywało, że naród jest po jednej stronie, a po drugiej tylko ci, którzy już nim dłużej być nie chcieli. Nie pamiętamy o nich, bo skoro się od korzeni poodrywali, nie miał kto pamiętać. Być może to zresztą godziwa cena za życie wygodne i pozbawione tych mąk, na jakie naraża człowieka bycie Polakiem; nie mój problem.

Konstatuję − słusznie czy nie, jak kto uważa − że nic się nie zmieniło. Pisząc  o tym, że nie można narodu rozrywać na dwie części, Krzysztof pewnie ma rację. Ale ja nie widzę dziś dwóch narodów. Widzę naród, i pewną część elity, która się oderwała i wynarodowiła, owszem, przekonaną, że stworzyła swój naród „młodych, wykształconych i z dużych miast”, który jest narodem, czy raczej „społeczeństwem” (oni nawet samego słowa „naród” nie trawią) jedynym, a w każdym razie jedynie słusznym, bo nowoczesnym i „europejskim”. Prawda jest inna. Bez wdawania się w tej chwili w statystyki, badania i dane o recepcji poszczególnych mediów − to wiara w miraż.

Prawda jest taka, że michnikowszczyzna jałowieje i usycha, tak samo, jak i przedtem działo się to z podobnymi odszczepionymi od narodu wiórami. Politycznie to wciąż jeszcze jako tako wygląda − bo pozycję salonu wyznacza sojusz z nowoczesnym towarzyszem szmaciakiem z PO, który cznia salonowe ględzenia, ale na razie potrzebuje, więc za nie płaci; bo jest w stanie urządzać takie przebieranki, jak wąsacz z dwururką, zbierający głosy dla sił postępu od elektoratu naiwnie tradycjonalistycznego; bo wreszcie salon ma siłę mobilizowania pewnej liczby hałaśliwych barbarzyńców. Ale to nie żaden inny polski czy jakikolwiek naród, tylko młodzi barbarzyńcy, wykolejeńcy, produkt społecznego rozkładu − u nas kopią i opluwają modlących się pod żałobnym krzyżem, w Hiszpanii pielgrzymów przybyłych na spotkanie z Papieżem, w Londynie plądrują sklepy, a w Berlinie palą samochody. Jedyny „naród europejski”, jaki się udało wychować pogrobowcom Oświecenia.

Natomiast intelektualnie − tam już nic nie ma. Żadnej ciekawej książki, żadnej myśli. Towarzystwo wzajemnej adoracji zachwycające się podróbkami podróbek siebie samych sprzed lat. Pustka i napuszona chałtura. Jedyna idea − obracanie wszystkiego w kpinę i pierdzenie na wargach na Boga, Honor i Ojczyznę.

Kuba Wojewódzki zaprosił kiedyś do swego talk-show Adama Michnika, i na zakończenie rozmowy oznajmił mu, że jest jego następcą − co ten pierwszy zmuszony był przyjąć do wiadomości. Niby wszystko w konwencji żartu, ale w sumie − święta racja. Średnia wieku owej elity, o docenienie której upomina się Krzysztof, przypomina wszak kremlowskie politbiuro, a następcy − właśnie tacy. Dumni z tego, że w ogóle im się nie chciało wkuwać o tych wszystkich powstaniach ani czytać tej nudy o „Panu Tadeuszu” czy innych Sienkiewiczów.

I jeszcze jedno: ubolewa Krzysztof, że „gardzi się dorobkiem Andrzeja Wajdy, bo trafił do obozu przeciwnika i za dużo mówi”, gdy tymczasem „jego wypowiedzi polityczne spływają jak piana do rynsztoka historii, a zostaje złoto sztuki w narodowym skarbcu”. W pełni się z tym zgadzam, i chyba nie ja, ani moi czytelnicy, jesteśmy właściwymi adresatami tej uwagi. Nigdy nie miałem kłopotu, by oddać jakiemuś twórcy sprawiedliwość za to, co kiedyś zrobił dobrego, tylko dlatego, że dziś dołuje albo się świni. To akurat właśnie modus operandi salonu. Jeśli Kapuściński czy Wajda z nami, to każde ich dzieło jest arcydziełem, a jeśli na przykład Nowakowski nie z nami, to w ogóle go ma nie być. Naród jest wyrozumiały, drogi Krzysztofie. Naród pamięta Staszicowi jego ciężką i pożyteczną pracę, a nie to, że podpisał W. Ks. Konstantemu świński dekret wprowadzający w Królestwie Polskim cenzurę − i Wajdzie też zapamięta jego najlepsze filmy, a nie schrzanione agitki czy pyskowanie przeciwko pochówkowi Prezydenta. Naród będzie pamiętał, że Czesław Miłosz był wielkim polskim poetą, a nie że od czasu do czasu bredził okrutnie i pozwolił na starość zrobić z siebie „dyżurny autorytet”. I tak.

Tak sądzę, bo przecież ten naród zapamiętał Oświeconych, którzy się gromadzili na obiadach czwartkowych u „Króla Stasia” − a litościwie spuścił w niepamięć tych, którzy  spotykali się u generałowej Zajączkowej. Choć byli to ci sami ludzie. Może się mylę, a może znam ten naród lepiej niż ci, którzy tak się nadymają poczuciem bycia „młodymi, wykształconymi i z dużych miast”.

Za: http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2011/08/20/co-zrobic-z-wajda/