27 kwietnia 2016 r. podczas wystąpienia w waszyngtońskim Center for the National Interest, Trump potępił inwazję na Irak, zbrojne interwencje w Libii i Syrii. Zarzekał się, że nie widzi w swojej administracji miejsca dla „odpowiedzialnych za długą historię nieudanej polityki i ciągłych strat wojennych”. Dziedzictwo polityki zagranicznej Busha i jego neokonserwatywnych doradców określił jako katastrofę. Generałom, którzy popierali Clintom wytknął, że przegrali wszystkie wojny od 1945 r. Przedstawiając w wystąpieniu swoją wizję polityki zagranicznej, rzucił hasło - „America first”, czyli Ameryka przede wszystkim. Nie tylko sprawy handlu i imigracji będą podyktowane interesami narodowymi USA, także w polityce zagranicznej „naród amerykański będzie na pierwszym miejscu”. Nie pozostawił suchej nitki na „majstrującej przy dyplomacji” elicie Wschodniego Wybrzeża z obu partii – „pozbądźmy się ich i Ameryka znowu będzie wielka”. A wiedzieć trzeba, że Departament Stanu zaludniony jest synami lub wnukami żydowskich uchodźców z Europy Wschodniej. Nawiązując do wojen w Afganistanie, Libii, Iraku, Jemenie, do nieudanych prób budowanie tam demokracji, a także zniszczeń pozostawionych przez USA oraz że po Reaganie w polityce zagranicznej logikę zastąpiła głupota, arogancja i klęska jedna po drugiej, pytał: czy warte były przelanej krwi i bilionów dolarów? „W pierwszym rzędzie zajmijmy się własnym narodem i własnym krajem. Wychodzimy z tego biznesu. Nigdy więcej składania ofiary z suwerenności na ołtarzu globalizmu”. Lobby żydowskie natychmiast wszczęło rwetes, bo słowo „globalista” jest synonimem „Żyda”.
Po przeprowadzce do Białego Domu, Trump dalej i zawzięcie krytykował politykę bliskowschodnią swego poprzednika. Militarne eskapady w ten region określił mianem katastrofy. Przypominał, że sama tylko awantura iracka przyniosła śmierć 4 tysiący amerykańskich żołnierzy, odrodzenie Al-Kaidy, i w końcu - powstanie państwa islamskiego. „Wydaliśmy 4 biliony dolarów, aby obalić jednego człowieka (…) gdybyśmy przeznaczyli te pieniądze na budowę dróg i mostów, żyłoby nam się o wiele lepiej”. W innym miejscu powiedział: „Wydaliśmy 7 bilionów na Bliskim Wschodzie, a nie potrafimy zebrać 1 biliona na odbudowę infrastruktury w kraju”. Tezy takie poparł raport Uniwersytetu Harvarda, który łączne koszty wojen w Iraku i Afganistanie wyliczył na 4-6 bilionów – a więc dokładnie tyle, ile Stany Zjednoczone potrzebują w najbliższych 10 latach na odbudowę sypiącej się infrastruktury.
Trump wyrażał sceptycyzm co do wspierania polityki Izraela. I trafnym było założenie, że będzie prowadził na tym polu politykę inną niż Bush. Mimo narzuconej politycznej poprawności, daje się zauważyć zmęczenie Amerykanów uległością Białego Domu i Kongresu wobec ciągle rosnących izraelskich żądań. Coraz częściej pytają: Czy amerykański interes narodowy ma związek z bezpieczeństwem Izrael? Czy w interesie Amerykanów są niekończące się wojny, które wykrwawiły i niemal doprowadziły kraj do bankructwa? Sceptycznie podchodzą też do mantry - Ameryka musi stać ramię w ramię z Izraelem, bo to „jedyna demokracja na Bliskim Wschodzie”. Gdy w swym inauguracyjnym przemówieniu w National Mall, Trump powiedział: „Broniliśmy granic innych państw, a zaniedbaliśmy obronę własnych; wydaliśmy biliony za granicą, a infrastruktura krajowa popada w ruinę”, gdy wśród priorytetów swej polityki nie wymienił ani razu „strategicznych stosunków z Izraelem”, a na koniec stwierdził „Takie czasy należą do przeszłości” - w szał wpadli Israel-Firsters, tj. neokonserwatyści z Departamentu Stanu. . Nawiasem mówiąc, ich czołowy przedstawiciel Elliot Abrams powiedział kiedyś: „nienawidzę tego terminu, bo w wielu kręgach w USA jest to synonim Żyda”.
Często mówi się o miłości Trumpa do Izraela. Tymczasem Izrael mówi o niej rzadko, a do Trumpa podchodzi z wielką ostrożnością. Wycofanie oddziałów amerykańskich z Syrii wywołało w Izraelu panikę. Bo wiedzieć trzeba, że nic tak nie jednoczy waszyngtońskie elity i lobby Wschodniego Wybrzeża jak zagrożenie pokojem na Bliskim Wschodzie. Amerykańskie gazety wyborcze lamentowały: destabilizuje region, zdradza Kurdów, pozostawia ich na pastwę losu, podaje region Iranowi na srebrnej tacy. I rzeczywiście, z izraelskiej perspektywy była to katastrofa. Bo Kurdowie to jedyna nacja na Bliskim Wschodzie, która Żydów i judaizm postrzega pozytywnie, gdzie pamięć o miejscu urodzenia ministra obrony Izraela jest w wielkiej estymie, i gdzie Dzień Holokaustu obchodzony jest każdego roku z respektem i oddaniem. Trump wyjaśnił na Twitterze: Mieliśmy być w Syrii 30 dni. Zostaliśmy na lata, wdając się w wojnę bez żadnego celu. Kiedy objąłem urząd, ISIS triumfował. Pokonaliśmy go, schwytaliśmy tysiące bojowników, głównie z Europy, ale Europa nie chciała ich. Powiedzieli, byśmy zatrzymali ich u siebie! Powiedziałem: „NIE, wyświadczyliśmy wam wielką przysługę, a teraz chcecie, abyśmy trzymali ich w amerykańskich więzieniach, generując ogromne koszty. Ich osądzenie należy do was!” Myśleli, jak zwykle, że jesteśmy „frajerami”, tak jak ws. NATO, handlu i wszystkiego. Nadszedł czas, aby skończyć z absurdalnymi niekończącymi się plemiennymi wojnami i zabrać naszych żołnierzy do domu.
Obama rzucił hasło „Asad musi odejść”. Upłynęło siedem lat i... odszedł Obama, Asad został, amerykańscy żołnierze wracają do domu. Lindsey Graham protestował: „Nie możemy wycofać się teraz, bo Kurdowie zostaną wyrżnięci”. Nie protestował, gdy wpakowano Amerykę w wojnę, gdy wciągano ją w bagno, gdy tak tym wszystkim kierowali, że po 7 latach wojny zwyciężają wrogowie, a alianci USA są wyrzynani. „W jednym wpisie na Twitterze zniszczył politykę Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie - Victoria Nuland trwożnie zatytułowała swój komentarz w „Washington Post”. 17 lat temu USA dokonały inwazji na Afganistan, aby przepędzić Talibów, którzy udzielili schronienia Al-Kaidzie. Dziś wysłannicy USA negocjują z Talibami, Al-Kaida wróciła do życia, a armia amerykańska... pilnuje upraw opium. Bush dokonał inwazji na Irak, by pozbawić Saddama Husajna broni masowego rażenia (której nie miał) i zamienić Irak w bastion zachodniej demokracji. Dzisiaj iracki parlament debatuje nad przepędzeniem z Iraku amerykańskich żołnierzy, a wizytę Trumpa uznaje za naruszenie suwerenności Iraku. Weźmy Jemen - przez 3 lata USA wspierały inwazję Saudyjczyków na ten kraj, która doprowadziła do największej katastrofy humanitarnej XXI wieku. W Libii lotnictwo amerykańskie pomogło obalić Kadafiego. A co z tego mieli Amerykanie, poza wojną domową, która przyniosła dziesiątki tysięcy zabitych, i poza wyznaniem Obamy, że był to największy błąd jego prezydentury? Ani Kadafi, ani Saddam nie byli zagrożeniem dla bezpieczeństwa USA, a prawdę mówiąc byli sojusznikami w wojnie przeciwko islamistom, którym w dodatku nie trzeba było płacić. Decyzja Trumpa wywołała wściekłość dyplomatycznych elit. Mówią o pobojowisku, które Trump pozostawił, a nie mówią o pobojowisku, które odziedziczył, o 7000 zabitych, 40 tysięcach rannych i bilionach dolarów. Dla Arabów i muzułmanów cena była jeszcze większa: setki tysięcy cywilnych ofiar w Afganistanie, Iraku, Syrii, Jemenie i Libii, pogromy chrześcijan, miliony uchodźców. Co do Kurdów to przypomnijmy, że są częścią marksistowskiej organizacji terrorystycznej, że zdarzyło im się wyrzynać chrześcijańskie milicje, że panują nad kawałkiem pustynnego zadupia, że pomoc dla nich skłóciła Waszyngton z Ankarą, czyli z ważnym militarnie krajem leżącym na trasie chińskiego Nowego Jedwabnego Szlaku, i że Erdogan - jeśli się wkurzy - może wysłać do Europy kilka miilionów uchodźców. Kurdów trzeba popierać, bo walczą o własne państwo - uważa Gazeta Wyborcza”. A co w takim razie z Palestyńczykami?
Czy przeniesienie ambasady do Jerozolimy podyktowane było miłością do Izraela? A może było jedynie gestem wobec chrześcijańskich ewangelików, dla których Jerozolima to teatralny rekwizyt, a Żydzi to aktorzy w spektaklu zwanym „Koniec Świata”, czyli w powrocie wszystkich Żydów do Ziemi Świętej i ich konwersji na chrześcijaństwo? A może był to krok czysto symboliczny, niczego w bliskowschodnich realiach nie zmieniający? W takiej perspektywie nie było zaskoczeniem, że zaproszeni na ceremonię otwarcia ambasady pastorzy to zdeklarowani antysemici. Jeden z duchowych doradców Trumpa, pastor Robert Jeffress twierdzi, że wszyscy Żydzi pójdą do piekła, a Hitler był częścią „Bożego planu”. O mormonach mówił natomiast, że to „sekta z piekła rodem”, a z sekty tej pochodzi Mitt Romney, skrajnie prożydowski adwersarz Trumpa. I chyba tylko dla równowagi, córkę i zięcia Trumpa podczas ceremonii pobłogosławił rabin, który murzynów nazywa „małpami”. Prezent dla Izraela był symboliczny. A czym były sankcje wobec Iranu? Stracili na nich arabscy szejkowi, bo Trump wymusił na nich zakup amerykańskiej broni za 150 mld dolarów, reżim irański trzyma się natomiast mocno, a Steven Mnuchin mówi, że celem Trumpa jest zawarcie nowej umowy nuklearnej z Iranem. Bliskowschodnie rozgrywki Trumpa mają też dobrą stronę - przeszkadzają poprawie relacji z Rosją i biją rykoszetem w Eurokarłów, bo „rosyjski agent Trump” nałożył sankcje na firmy budujące Nord Stream, bo - żeby było zabawniej - Iran odgraża się, że ujawni ile dał łapówek amerykańskim i europejskim politykom za porozumienie nuklearne. Dla Trumpa Bliski Wschód traci znaczenie. Ma swoje łupki naftowe, swoją ropę i zamiata scenę, przygotowując się do stawienia czoła chińskim zagrożeniom na Dalekim Wschodzie.
Teheran zestrzelił amerykański dron i zniszczył saudyjskie instalacje naftowe, a Teheranu nie zbombardował! Wychodzi zatem na to, że zorientował się w porę, że „Ktoś” wciąga go w wojnę, chce zniszczyć jego prezydenturę, i w ostatniej chwili zmienił plany. Pamiętał, że zdobył Biały Dom na krytyce bezsensownych wojen, powodujących niebotyczne zadłużenie Ameryki i śmierć jej najlepszych synów, że wyborcy dobrze pamiętają hasło „America First” oraz że gdy wystrzelił kilka rakiet na pustynię sysryjską dla jego zwolenników był to „żydowski przewrót w Białym Domu”, a David Duke, były lider Ku Klux Klanu zdiagnozował: „Mamy przewrót w Białym Domu […] Prowadzą wojnę przeciw Asadowi i chrześcijanom w Syrii w interesie żydowskich ekstremistów”. Nawiasem mówiąc, przemawiając kiedyś w Damaszku, Duke porównał izraelską okupację ziem syryjskich i palestyńskich do „syjonistycznej okupacji” Nowego Jorku i Waszyngtonu.
„Izraela potrzebuje poparcia polityków z obu partii, piejących zachwyty pod adresem Izraela, tak często i tak głośno jak to tylko możliwe. Trump nie oferuje nic z tych rzeczy” - pisał w NYT Shmuel Rosner. Konkurenci Trumpa, po kilka razy każdego dnia, składali zapewnienia o swej dozgonnej miłości do Izraela, wyczekując dnia, kiedy zasiądą w Białym Domu i wyślą amerykańskich żołnierzy do boju z Arabami. Marco Rubio do grona swych doradców dobrał neokonserwatystów, którzy niegdyś zdominowali Biały Dom, Pentagon i wpływowe think-tanki. Jeden z nich, Robert Kagan zadeklarował: „Raczej zagłosuję na Hillary Clinton niż na Trumpa”. Stworzyli „Never-Trump movement”, zakładając nawet, że rozwali Partię Republikańską. A propos - Rubio jest na liście płac dwóch żydowskich miliarderów, a szajka, której jest udziałowcem, która przed Trumpem rządziła Partią Republikańską miała tylko jeden cel - chronienie interesów Izraela, angażowanie USA w bliskowschodnie wojny dla niszczenia wrogów Izraela.
Trump odmówił złożenia hołdu na wierność Izraelowi, co było dotąd rytuałem polityków obu partii. Chemi Shalev pisał w „Haaretz”: „Wiara, że każdy republikański prezydent, będzie lepszy dla Izraela niż Obama z każdym dniem słabnie. Sukces Trumpa to rezultat mobilizacji białych wyborców, słabo wykształconych, wyalienowanych z ekonomicznego i politycznego systemu. Nie znamy ich poglądów na Izrael, Palestyńczyków i na Bliski Wschód. Jeśli Trump przyciągnął ich swą antymuzułmańską retoryką, to może przełożyć się to na poparcie dla Izraela. Jeśli natomiast głosowali na Trumpa, bo znajdzie im miejsca pracy, to nie będą godzić się z kosztownym pakietem pomocy dla Izraela, a ich ksenofobia przybierze postać izolacjonizmu”. Nadzieje takie Trump rozbił w drzazgi. Lamentowali: Jego definicja interesu narodowego nie obejmuje promocji demokracji, interwencji humanitarnych i obrony praw człowieka za granicą. Nie uważa, że USA powinny wydawać pieniądze i przelewać krew dla zmiany rezimów za granicą. Przy czym, nie oszukujmy się – „zagranica” to tylko i wyłącznie państwa graniczące z Izraelem. À propos Obamy – był antyizraelski, bo zawarł porozumienie z Iranem i zwrócił zamrożone w amerykańskich bankach 150 mld dolarów. Innym, przeklętym w Izraelu nazwiskiem jest Jimmy Carter. Gdy okazało się, że ma raka mózgu, dla Żydów było oczywiste, kto za tym stoi. Benjamin Blech, rabin ortodoksyjnej szkoły Aish HaTorah i wykładowca Talmudu na Yeshiva University napisał na portalu Aish.com: z proroczą pewnością można ogłosić, że Carter został ukarany za grzechy popełnione wobec Izraela i narodu żydowskiego, że rak Cartera jest bożą karą za jego antysemityzm.
Dla neokonserwatystów zwycięstwo Trumpa oznaczało przedłużenie zsyłki na polityczną Syberię, po tym gdy odegrali główną rolę w nieszczęsnej decyzji Busha w inwazji na Irak. Mieli nadzieję na wyrwanie się z politycznego zesłania. Tymczasem Trump skierował do nich szokujące słowa: „Wojna w Iraku była bardzo wielką pomyłką. Nigdy nie powinniśmy się tam znaleźć. Kłamali. Mówili, że jest tam broń masowego rażenia. Nie było niczego. I wiedzieli, że niczego tam nie ma”. Dla neokonserwatystów słowa te, wraz z obietnicą, że będzie „uczciwym pośrednikiem” w negocjacjach między Izraelem i Palestyńczykami, tak jak Jimmy Carter w Camp David, mówiły wszystko. Potem poszedł na całego - zapowiedział, że ułoży się z Putinem, tak jak Richard Nixon z Breżniewem, że nie sprzeciwi się, gdy Rosjanie zbombardują ISIS i że wybuduje mur na granicy z Meksykiem. Powstaje tylko pytanie, czy zdąży „wyczyścić” waszyngtońskie bagno?
Gdy Trump zapowiedział, że „będzie walczyć tylko tam, gdzie mamy z tego korzyść i tylko o wygraną”, i że „nigdy nie będzie więcej ofiar z suwerenności na ołtarzu globalizmu” - stało się jasne, że jego prezydentura będzie dla Izraela koszmarem. Nazwijmy rzecz po imieniu – przemówienia Trumpa były nacjonalistyczne. Gdyby któryś z europejskich polityków wygłosił podobne słowa, to musiałaby długo tłumaczyć się przed Komisją Europejską. Kiedy oświadczył, że „żaden kraj dobrze się nie rozwijał, jeśli swoich interesów nie stawiał na pierwszym miejscu”, szybko przetestowano go tematem palestyńsko-izraelskim, bo dla lobby żydowskiego każdy, kto mówi o neutralnym podejściu do rozmów palestyńsko-izraelskich jest antysemitą. Już następnego dnia pojawiły się porównania do nazisty, karykatury z hitlerowskim wąsikiem, a nawet zdjęcia hajlującego Trumpa. Dla wielu bowiem „neutralność” to zaszyfrowane słowo na „getting tough on Israel” - diagnozował cytowany Rosner. „Putin właśnie instaluje za oceanem swojego prezydenta […] to katastrofa również dla Polski. To osoba, która sprzeda wszystko” - lamentowała w „Washington Post” Anne Applebaum. Nie napisała natomiast, że to Clinton sprzedała Rosji wszystko, łącznie ze wzbogaconym uranem. Gdy dodamy, że ekipa Clintonowej to klub waszyngtońskich przyjaciół „Gazety Wyborczej”, to tym sympatyczniej jawi nam się Trump.
Prożydowski czy proamerykański? - dywagujemy, zapominając o najważniejszym. W Ameryce Trump atakowany jest przez „deep state”, czyli ukrytą, niewidoczną władzę mającą w znakomitej większości żydowskie korzenie, która rządzi bez względu na to kto jest prezydentem, której istnienie Amerykanie doświadczają raz po raz i na każdym kroku. Republikanie Rockefellera przeczekali cierpliwie erę Obamy, a dziś zdesperowani i przegrani patrzą na tryumf Trumpa. W dodatku nie mają żadnego asa w rękawie. Jak to opisał Newt Gingrich - establishment jest przerażony, bo Trump „nie należał do tajnego stowarzyszenia”. Jaki będzie efekt tych zmagań, jakiej kary bożej życzą Trumpowi i czy „Deep State” go obali, to inna sprawa i temat na inny tekst.
Krzysztof Baliński