(„Najwyższy Czas”, 22 czerwca 2011) Spoglądając wstecz, na historię Polski, widać postępującą od XVII wielu linię ciągłą upadku polskiej państwowości: od jagiellońskiego imperium europejskiego – poprzez kolejne rozbiory – do zaniku państwa, które na 150 lat zniknęło z mapy. Wprawdzie II Rzeczpospolita znalazła jeszcze dość siły (militarnej, co ważne), by w warunkach powojennego kryzysu politycznego na dwadzieścia lat stworzyć suwerenne państwo w przyzwoitych (względem przeszłości) granicach, ale czwarty rozbiór Polski i sowiecka PRL pogrzebały tę suwerenność na prawie pół wieku. Warto zauważyć, że w czasach PRL wolność obywatelska była mniejsza niż pod każdym wcześniejszym zaborem: austriackim, pruskim, a nawet rosyjskim.
Rok 1989 nie przyniósł nam ani wolności, ani suwerenności – zarysował ledwo cień takiej szansy. Także z powodu bezsiły opozycji: bezsiły intelektualnej, organizacyjnej, moralnej i militarnej. Bezsiła intelektualna brała się ze złego rozpoznania sytuacji, tak międzynarodowej jak wewnętrznej, przez elity opozycji autentycznej (tej, która nie kumała się z komunistami). To, co było uzgodnionym wstępnie między Waszyngtonem a Moskwą demontażem sowieckiego imperium w Europie wschodniej (konkretniej: demontażem militarnej obecności tam Rosji) brano za „rozpad sowieckiego imperium”, a to, co w Polsce było zaplanowaną siuchtą „okrągłego stołu” dla zapewnienia komunistom miękkiego lądowania ekonomicznego i dalszego sprawowania władzy – brano za „transformację ustrojową” i „demokratyzację”.
Toteż państwowość nasza w latach 1989 – 2010 (do przyjęcia Traktatu Lizbońskiego), jakkolwiek nieco umocniona i usamodzielniona w porównaniu do PRL-owskiego satelity sowieckiego – wpisywała się w zasadzie nadal w tę linię pochyłą, zapoczątkowaną w wieku XVII. Była niewykorzystaną szansą.
Traktat Lizboński grzebie ją dość beznadziejnie.
Dość beznadziejnie – bo nawet w PRL silna była nadzieja, że socjalizm jako ustrój całkowicie niewydolny ekonomicznie musi kiedyś skończyć bankructwem, wielkim kryzysem, co stworzy możliwość zmiany. Stąd w haśle „Im gorzej - tym lepiej” (im gorzej gospodarczo funkcjonuje socjalizm – tym większe szanse na kryzys, z którego wyłoni się samodzielniejsze państwo) była pewna racjonalność.
Dyktat brukselski, przypieczętowany utratą suwerenności zawartą w Traktacie Lizbońskim, odwraca tę logikę: teraz jakby „im lepiej gospodarczo – tym gorzej politycznie”.
Można pocieszać się, że niby zawsze jest „coś za coś”, ale dlaczego właściwie Polacy mieliby rezygnować ze zdrowej, maksymalistycznej idei: lepiej gospodarczo i lepiej politycznie? Dobra gospodarka i suwerenne państwo?...
Po wtóre – ta brukselska marchewka „lepiej gospodarczo – gorzej politycznie” wcale nie jest pewna, jest coraz bardziej wątpliwa. „Lepiej gospodarczo” może już wkrótce skończyć się, jak skończyła się gierkowska modernizacja za cudze pieniądze... Grecja jako unijna „gierkowszczyzna” pokazuje, co może się zdarzyć.
Wydaje się, że nadzieja na realizacje zdrowej idei „dobra gospodarka i suwerenne państwo” może zrealizować się obecnie ...znów tylko w warunkach poważnego kryzysu międzynarodowego, tym razem kryzysu Unii Europejskiej, - tak jak z międzynarodowego kryzysu, jakim była I wojna światowa, odrodziła się suwerenna II Rzeczpospolita. Rzecz jasna – niekoniecznie musi to być dzisiaj jakiś konflikt militarny. Tyle tylko, że na okoliczność „poważnego kryzysu miedznarodowego” powinniśmy być lepiej przygotowani niż na militarną rejteradę sowieckiego imperium z Europy Wschodniej w początkach lat 90-ych. Potrzebne jest solidnie przemyślana wizja państwa, jakiego chcemy zamiast obecnej kontynuacji PRL w warunkach demokratycznych.
Nie wydaje się, żeby taka wizja mogła swobodnie kształtować się w medialno-dyskursywnej rzeczywistości III Rzeczpospolitej, z jej polityczną cenzurą, medialnymi bastionami konfudentury, tematami tabu, przy po-okrągłostołowym zdominowaniem władzy przez żydokomunę i bezpieczniackie ośrodki władzy pozakonstytucyjnej. Jeszcze mniej prawdopodobne, żeby w ewentualnym „momencie dogodnym” obecne tzw.elity były zdolne pokusić się o realizację idei „suwerennej Polski o dobrej gospodarce”.
Taki program nie powstanie w oficjalnym, mainstreamowym obiegu myśli, bo jest tam tej myśli tyle, co kot nasrał.
Co ważniejsze – ów „dogodny moment” (jeśli kiedyś nastąpi, czego wykluczać nie można i nie należy) wymagać będzie istnienia niezależnej organizacji, silnej ideowo i moralnie, dysponującej siłą zbrojną – aby idei „suwerennego państwa o silnej gospodarce” nie realizowali znów spodstolni agenci „starego porządku” i obcych państw.
Taka niezależna organizacja, zwłaszcza dysponująca ramieniem zbrojnym, nie powstanie w ramach legalizmu „demokracji brukselskiej”, wyzutej z suwerenności Traktatem Lizbońskim.
Wykrzyknie ktoś oburzony: Ależ zachęcasz pan do konspiracji w III Rzeczpospolitej! Pod prokuratora!...
Zachęcam? Taki głupi to ja nie jestem, znam przecież i „niezależną prokuraturę” III Rzeczpospolitej, i jej „niezawisłe sądy”, i jej „wolność słowa”, wiem też przecież o tych kilku tajnych służbach, inwigilujących obywateli i stojących na straży zarówno ustaleń „okrągłego stołu”, jak „brukselskiego ładu... Toteż, ostrożnie, do niczego nie zachęcam, tylko rozważam: czy w obecnej III Rzeczpospolitej potrzebna jest konspiracja? A jeśli komu mało, to niech poczyta, jak powstawało niewątpliwie suwerenne dzisiaj, o dobrej gospodarce państwo Izrael. Więc może przynajmniej „Gazeta Wyborcza” mnie pochwali?... Ale nie, chyba nie pochwali: idea „Żydolandu” kłóci się dość zasadniczo z ideą „suwerennej Polski o dobrej gospodarce”.
Konspirowano u schyłku I Rzeczpospolitej, konspirowano w II Rzeczpospolitej, konspirowano w PRL... Gdy taki Kwaśniewski powiada publicznie i bezkarnie, że pod rządami PiS „nie liczono się z ofiarami” (a ani jeden komunistyczny zbrodniarz nie został po 1989 roku ani powieszony, ani wtrącony do lochu, ani nawet odsunięty od władzy) - przypominają się nie tylko słowa Szymka z Budziejowic („nachalne są te k... i zuchwałe”), ale i państwowotwórcza myśl kieruje się ku pytaniu: czy w III RP potrzebna jest konspiracja? Żebyśmy na okoliczność ewentualnego nowego „dogodnego momentu” historycznego, jaki przynieść może nowy kryzys międzynarodowy, nie byli tak bezbronni i niedoświadczeni, jak w roku 1989.
„I ty, cenzorze, co za wiersz ten z pewnością skażesz mnie na ciupę,
iżem się stał” ... prowodyrów hersztem – „...całujcie mnie wszyscy w d...”.
Wszyscy spodstolni demokraci, ma się rozumieć.
Marian Miszalski
Za: http://marianmiszalski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=268&Itemid=138438434