W środowiskach definiujących się – nader niejasno – jako patriotyczne do stałego repertuaru tematów należy polityka zagraniczna obecnego państwa polskiego. Patrioci rozmaitych autoramentów nader często oskarżają jego klasę polityczną między innymi o to, że prowadzona przez nią polityka zewnętrzna cechuje się brakiem koncepcji, planu, fundamentalnych celów, stałych zasad, niekonsekwencją, słowem, że ma charakter doraźny, by nie rzec przypadkowy, a taki brak ciągłości wystawia państwo i naród na szkodę czy wręcz na niebezpieczeństwo. Fakty wydają się przeczyć temu wyobrażeniu. Jeżeli w ogóle w jakiejś dziedzinie kolejne gabinety i partyjne koalicje realizują tę samą, spójną linię, to właśnie w polityce zagranicznej. Linia ta daje się streścić w określeniu: poddańczy stosunek do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Następujący po sobie premierzy oraz ministrowie spraw zagranicznych wiernie i twardo przestrzegają zasady, iż w stosunku do USA nie tylko można, ale trzeba się podlizywać, wysługiwać, płaszczyć, poniżać, żebrać, potakiwać – byle tylko nie pozwoliły Polakom przestać wierzyć w istnienie rzekomego polsko-amerykańskiego „sojuszu”. Partie tworzące kartel parlamentarny mogą się demonstracyjnie wykłócać o rzeczy nieistotne, ale to pryncypium nie ulega zmianie. Politykę czołobitności względem Waszyngtonu uprawiał SLD tak samo, jak przed nim AWS i Unia Wolności, a po nim PiS. Nie inaczej postępuje PO, czego symbolicznym podsumowaniem i potwierdzeniem była niedawna wizyta w Warszawie prezydenta Obamy, nastrojem wiernopoddańczego hołdu przypominająca przyjmowanie Breżniewa przez Gomułkę czy Gierka. Trudno jednak przeoczyć istotną różnicę: za czasów Gomułki czy Gierka, mimo całej ich służalczości względem Kremla, polscy żołnierze nie byli wysyłani na drugi koniec świata, by walczyć i ginąć w nie powiązanych z polską racją stanu wojnach, spowodowanych agresją Związku Sowieckiego na jakiś odległy i egzotyczny kraj.
O dziwo, we wspomnianych środowiskach patriotycznych (w tym w wielu zaliczanych do luźno pojętej prawicy*), na poziomie ogólników tak przecież krytycznych wobec aktualnej polityki zagranicznej, jedyny może jej trwały element, jakim jest zacięty amerykanizm, znajduje nie tylko zrozumienie, ale i wielu żarliwych obrońców. Niektórzy z nich, przyparci do muru w dyskusji, przyznają w końcu, że polska polityka względem USA nosi znamiona serwilizmu, ale zaraz dodają z irytacją: trudno, musimy być realistami,** Polska jest za słaba, by mogła sama zabezpieczyć się przed zakusami mocarstw, więc skoro już komuś trzeba się podlizywać, to najbardziej opłaca się podlizywać najsilniejszemu. Warto zatrzymać się nad tym argumentem, ponieważ mało kto zauważa jego bezsensowność. Im silniejszy drugi partner, tym łatwiej mu nas sprzedać, bo im większą potęgą sam dysponuje, tym mniej jesteśmy mu potrzebni, za to wzrasta możliwość zrobienia z nas prezentu dla kogoś innego. Co szczersi z „patriotycznych” apologetów orientacji atlantyckiej stawiają sprawę jasno: powinniśmy się podlizywać i wysługiwać Waszyngtonowi, bo wtedy Ameryka będzie w zamian temperowała niebezpieczną dla Polski aktywność Niemiec i Rosji. Najwyraźniej umyka im, iż w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi każde z tych dwóch państw może w dowolnej chwili przelicytować Polskę we wszystkim – zaoferować bez porównania więcej pieniędzy, rozleglejsze wpływy, skuteczniejsze instrumenty dyplomatyczne, większą siłę militarną. Z jakiegoż to powodu Waszyngton miałby w swoich rozgrywkach nad tak poważnych partnerów przedkładać Polskę, skoro do zapewnienia sobie przezeń posłuszeństwa tej ostatniej wystarczają jak dotąd piękne słówka – komplementy i obietnice bez pokrycia?
Polska dyplomacja latami żebrała o to, by na naszym terytorium państwowym dyslokowane zostały amerykańskie bazy lub instalacje wojskowe (jednocześnie jej zwierzchnicy kornie wysyłali polskich żołnierzy na śmierć w piaskach Iraku, górach Afganistanu i gdzie tam jeszcze kazano). Kierowano się rozumowaniem, że „nikt [w domyśle zwykle Rosja] nie odważy się zaatakować kraju, gdzie Amerykanie utrzymują własne oddziały i sprzęt”. Długoletnie przyjmowanie postawy ubogiego krewnego, przychodzącego po prośbie, i cierpliwe ponawianie poniżających żebrów przynosi teraz rezultat: na naszych oczach w fazę finałową wchodzą uzgodnienia, zgodnie z którymi w trzydziestoośmiomilionowej Polsce stacjonować będzie dwudziestoosobowy pododdział obsługi naziemnej US Air Force. Polskie władze nie omieszkały otrąbić ich w mediach jako swojego sukcesu.
Przez co najmniej kilkanaście ostatnich lat Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej na każde gwizdnięcie z Waszyngtonu były wysyłane na „misje międzynarodowe” w różne punkty globu, by tam pełnić funkcję wojsk okupacyjnych lub jednostek policyjnych w krajach będących aktualnym przedmiotem inwazji bądź okupacji amerykańskiego hegemona. W efekcie nabrały charakteru sił czysto ekspedycyjnych (czytaj: do cudzego użytku), co oznacza, iż państwo polskie utraciło zdolności obronne. Przedstawiciele polskich władz pytani, czy w chwili obecnej armia byłaby zdolna obronić kraj przed agresją z zewnątrz, udzielają wyraźnie wykrętnej odpowiedzi. Brzmi ona następująco:
„Natomiast, jeśli chodzi o zdolności Sił Zbrojnych RP do odparcia ewentualnego ataku na Polskę, trzeba wziąć pod uwagę dwa różne scenariusze. (…). Pierwszy z nich zakłada dużą agresję na nasze terytorium, która mogłaby zagrozić istnieniu państwa i jego suwerenności. W stosunku do takiego zagrożenia musimy brać pod uwagę to, że w jego odparciu wzięłyby udział także siły Sojuszu Północnoatlantyckiego – którego członkiem jesteśmy. Groźba tego typu agresji nie pojawiłaby się nagle, z dnia na dzień. Musiałaby ona być poprzedzona dłuższym okresem narastania napięcia i eskalacją kryzysu. Żeby takie zagrożenie było realne musiałyby zajść także znaczące zmiany w sytuacji politycznej w naszym bezpośrednim otoczeniu, musiałby się pojawić jakiś ewentualny agresor. NATO miałoby czas, aby stopniowo się przygotować i odnosić do zmieniających się warunków, włącznie z rozmieszczeniem na terytorium Polski wojsk Sojuszu. Patrząc na zadania związane z obroną suwerenności i istnienia państwa polskiego musimy pamiętać o tym, że nasze wojsko działałoby w ramach dużego zgrupowania sojuszniczego, nie byłoby samo. Gdybyśmy mieli odeprzeć dużą agresję sami nie dalibyśmy sobie z tym rady, należałoby opracować strategię przechodzenia do prowadzenia walk w rozproszeniu, podejmowania działań nieregularnych. W wypadku tzw. dużej wojny musimy oprzeć się na kooperacji z sojusznikami.”
Powyższy cytat pochodzi z wywiadu udzielonego w ubiegłym roku magazynowi „Liberté!” przez szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, gen. Stanisława Kozieja. Analogiczne wypowiedzi padały z ust urzędującego ministra obrony narodowej czy członków dowództwa Sił Zbrojnych RP. Inaczej mówiąc, osoby odpowiedzialne za obronność państwa polskiego przyznają, że nasze wojsko nie byłoby dziś w stanie stawić czoła obcej inwazji i w takiej sytuacji Polski musiałyby bronić armie jej sojuszników. A jeśli sojusznicy Polski realizowaliby sojusz w podobny sposób, jak w 1939 r., okazałaby się ona bezbronna i bezsilna.
Państwo całkowicie pozbawione samodzielności strategicznej, w którym obrona narodowa pozostaje iluzją, w wypadku zagrożenia mogące tylko liczyć na cudze zmiłowanie – to szczyt upokorzenia dla wszystkich jego obywateli, a zarazem zwieńczenie rządów dotychczasowej klasy politycznej. W razie wrogich kroków jakiegokolwiek innego państwa trzydziestoośmiomilionowa Polska będzie się chować za dwudziestoosobowym amerykańskim oddziałkiem jako jedyną rękojmią własnego bezpieczeństwa. Tak kończy się na naszych oczach polityka wytrwałego zrzucania obowiązku obrony własnego kraju na państwa trzecie i powtarzania zaklęć, że w razie czego to one będą nas bronić.
W 1921 r., po zakończeniu demobilizacji po wojnie polsko-bolszewickiej, liczebność Wojska Polskiego ustaliła się na poziomie około 260 tys. i utrzymała na nim do końca okresu międzywojennego. Liczba ludności Polski w 1921 r. wynosiła 27, 2 mln. W maju 1939 r. Wojsko Polskie liczyło 354 tys. osób; liczba ludności Polski przekraczała wówczas 35 mln. Gdyby ta proporcja miała być utrzymana, współczesna Polska z około 38, 2 mln mieszkańców powinna posiadać siły zbrojne liczące około 365-385 tys. żołnierzy. Tymczasem Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej liczą dzisiaj około 102 tys. osób, a ich liczebność przez szereg ostatnich lat wykazywała tendencję spadkową.
Takiej polityki, skutkującej rozbrajaniem własnego państwa i narodu, nie da się wyprowadzić ani z tradycji politycznej Józefa Piłsudskiego, ani też z tradycji politycznej Romana Dmowskiego. Warto to podkreślić, ponieważ „patriotyczni” zwolennicy zwasalizowania Polski wobec USA nierzadko szargają nazwisko któregoś z tych mężów stanu, wykorzystując je dla usprawiedliwienia popieranej przez siebie orientacji.
Opisane tu położenie państwa stanowi zarzewie jego przyszłej katastrofy. Jeżeli Polacy chcą jej uniknąć, niezbędne jest odejście od linii realizowanej od dawna przez gabinety rządowe niezależnie od ich partyjnego składu – przede wszystkim na dwóch płaszczyznach.
Po pierwsze, w miejsce ponawiających się obniżek i cięć kosztów, musi nastąpić radykalne zwiększenie nakładów na wojsko – na jego formowanie, szkolenie, wyposażenie i opłacenie, tak, by możliwa stała się jego rozbudowa. Ministrowie finansów nieodmiennie ubolewają, iż na potrzeby armii (a także policji) nie ma skąd brać pieniędzy. Jednocześnie co roku bez problemów znajdują się środki na utrzymanie takich instytucji, jak ZUS, KRUS, PFRON oraz oczywiście na finansowanie z budżetu działalności parlamentarnych partii politycznych. Tymczasem za wymienionymi akronimami kryją się struktury znane z marnotrawstwa funduszy publicznych, zdolne wchłonąć dowolną sumę pieniędzy, a mimo to niezdolne do prawidłowego działania, w dodatku stanowiące (jak PFRON) powszechnie znany, wygodny parawan dla malwersacji. Odpowiedź na pytanie, skąd na początek wziąć więcej pieniędzy na wojsko (i policję) wydaje się nietrudna. Dopływ dostatecznych środków finansowych dla sił zbrojnych, umożliwiających im efektywne wykonywanie ich zadań, powinien zostać zabezpieczony za pomocą precyzyjnych przepisów prawnych rangi konstytucyjnej – tak, aby np. dopuszczanie przez rządzących do sytuacji, w której Polsce grozi utrata własnej Marynarki Wojennej (jak obecnie), było złamaniem konstytucji, zagrożonym odpowiedzialnością karną przed Trybunałem Stanu. Zapisy konstytucyjne dotyczące Sił Zbrojnych RP należałoby zresztą zebrać w odrębnym rozdziale konstytucji, umiejscowionym w jej systematyce tak, by uwypuklał znaczenie wojska dla państwa i jego pozycję ustrojową. Przykładu dostarcza tu konstytucja Węgier, gdzie znajduje się osobny rozdział o Siłach Zbrojnych i Policji.
Po drugie, Polska musi zdobyć się na odzyskanie samodzielności w zakresie polityki zagranicznej i obronnej. Tu za przykład posłużyć może polityka „francuskiej wyjątkowości” (exeption française) prowadzona przez gen. Charlesa de Gaulle’a za jego prezydentury (1958-1969), a obliczona na uniezależnienie Francji zarówno od bieguna amerykańskiego, jak i sowieckiego. Aktualny polski rząd postępuje dokładnie na odwrót: wyłazi ze skóry, aby zadośćuczynić oczekiwaniom Brukseli, Waszyngtonu, Berlina i Moskwy – ale zawsze cudzym – a jednocześnie za pomocą propagandowych („wizerunkowych”, jak kto woli) sztuczek podtrzymać medialne wrażenie, jakoby Polska z każdym żyła w przyjaźni, z każdym miała dobre stosunki, współpracowała ze wszystkimi i przez wszystkich była forytowana jako pożądany partner. O tym, jak w polityce międzynarodowej kończy się chęć stania po wszystkich stronach naraz, poucza nas smutno historia.
Adam Danek
* Opisywana tendencja występuje z mniejszym lub większym natężeniem w takich grupach, jak: środowisko „Frondy”, Klub Jagielloński, Młodzież Wszechpolska, PiS, Stowarzyszenie KoLiber, Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. ks. Piotra Skargi, Unia Polityki Realnej.
** Tak, tak – rzecznicy bezkrytycznego rusofilstwa nie mają monopolu na argumenty z „realizmu”.
Za: http://www.propolonia.pl/blog-read2.php?bid=39&pid=3258