Czytelnicy w średnim wieku i starsi pewnie jeszcze pamiętają takie pojęcie z PRL jak "socjalistyczne budownictwo". Młodszym wyjaśnię, że nie chodziło tu o praktyczną realizację hasła "3 milionów mieszkań", ale o budowę gospodarki, która miała rozłożyć na łopatki ekonomię kapitalistyczną.
Te "socjalistyczne budownictwo" przypomniało mi się właśnie w tej chwili, a piszę to oglądając jednym okiem wystąpienia przywódców europejskich po zjeździe w Brukseli mającym na celu podpisanie porozumienia odnośnie nowego traktatu europejskiego, który miał rzekomo umożliwić państwom unijnym wyjście z pułapki zadłużenia. Dzięki twardej postawie Wielkiej Brytanii do porozumienia (na szczęście) nie doszło. Nie będzie rewizji traktatu, lecz system porozumień międzyrządowych, na mocy których Bruksela (czyli Berlin) będzie nadzorować budżety narodowe. W praktyce oznacza to, że poza powiększeniem brukselsko-berlińskiego nosa, nic się nie zmieni. Wszelkie bajania o skuteczności "europejskiego nadzoru" nad deficytami budżetowymi włożę między bajki.
Zacznijmy od tego, że celem szczytu wcale nie było uleczenie choroby, lecz jedynie złagodzenie jej skutków. Centralnym postulatem był zakaz aby państwa członkowskie miały deficyty na poziomie wyższym niż 3%, gdy mają obecnie po 5,6 czy nawet 9%. Owe 3% oznacza nic innego jak chorobę. Dam prosty przykład z budżetu domowego: jeśli zarabiam 4000 PLN i pożyczam co miesiąc 3%, to daje to 120 PLN miesięcznie zaciąganych pożyczek. Po roku to 1440 PLN, a po trzech latach jeden miesięczny dochód (4320 PLN). Do tego dochodzi oprocentowanie kredytu. Jeśli jest to 5%, to miesięcznie zadłużam się nie o 120, lecz o 320 PLN. Jak długo mogę żyć zadłużając się miesiąc w miesiąc o 320 PLN? Odpowiedź jest prosta: dopóty aż albo zjedzą mnie odsetki od kredytów, albo regularnie podwyższam swoje dochody na tyle, że spłacam moje odsetki i moje pieniądze w portfelu nie topnieją, mimo że długów mi przybywa.
Dlaczego więc przywódcy unijni zafiksowali owe 3% jako maksymalny pułap deficytu budżetowego? Dlatego, że euro-socjaliści zakładają, że państwa unijne będę się rozwijały w tempie pozwalającym pokryć owe 3% i odsetki z kwot pozyskiwanych za pomocą podatków dzięki temuż rozwojowi gospodarczemu. Każdy kto zna socjalistyczną unijną ekonomię wie, że to bajka. Wystarczy poczytać statystyki z ostatnich lat aby zobaczyć, że gospodarka unijna rozwija się średnio w tempie 1-2% PKB rocznie. Czyli dług będzie rósł nawet przy deficycie 3%. Wprawdzie wolniej niż wtedy gdy deficyt osiągnie 7%, ale będzie rósł. UE będzie musiała, wcześniej czy później, zbankrutować.
Zakończony szczyt europejski miał więc na celu leczenie anginy za pomocą polopiryny, zamiast użycia leków przepisywanych przez lekarza na receptę. Jest jeden tylko sposób zakończenia problemu deficytu, w sumie ten sam co w gospodarstwie domowym: nie zadłużać się. Rzeczywista reforma finansów publicznych oznać musi: 1/ konstytucyjny zakaz wydawania przez państwo więcej niż zarabia; 2/ spłatę długów już zaciągniętych.
Czy państwo może nie mieć deficytu budżetowego? Hiszpania Zapatero w tym roku ma go na poziomie ok. 11%. Gdy umierał gen. Franco deficyt budżetowy tego kraju wynosił zero - nie było deficytu. Dlaczego? Ano dlatego, że nie było w tym kraju demokracji i nie było partii socjalistycznej wygrywającej wybory za pomocą demagogii. I w tym miejscu dochodzimy do pytania arcyistotnego: czy państwa demokratycznej zachodniej Europy są zdolne zrównoważyć swoje budżety zachowując demokratyczne instytucje i sposoby wybierania władzy?
Angela Merkel w Niemczech, Nicolas Sarkozy we Francji, Mario Monti we Włoszech, Donald Tusk w Polsce czy Lukas Papadimos w Grecji mogą - kierując się postanowieniami jakieś szczytu europejskiego - podjąć decyzje, że w następnym roku przedstawią budżety bez deficytu budżetowego. Pytanie tylko czy przetrwają kolejne wybory? Wyobrażam już sobie co by się działo w Polsce, gdyby nagle wydatki budżetowe zmniejszyły się o kilkadziesiąt miliardów na szkoły, szpitale, urzędy. Już widzę demagogię Palikota, Kaczyńskiego, Biedronia, Brudzińskiego, Nowickiej i Millera, wrzeszczących o "oszczędzaniu na najuboższych"! Jeśli rząd Donalda Tuska zdecydowałby się na taki ruch - racjonalny ekonomicznie - to zostałby zmieciony w najbliższych wyborach parlamentarnych. Zwycięzcy kolejnych wyborów byliby zakładnikami swoich wyborców i deficyt budżetowy wróciłby jak bumerang pod groźbą zagłady w kolejnych wyborach teraźniejszych zwycięzców. Widzimy to już w Grecji, gdzie rząd nieco pociął wydatki i co drugi dzień następuje strajk którejś z branż, a raz w tygodniu mamy strajk generalny. Co weekend Ateny przemieniają się w pola bitwy demonstrantów z policją. Lud raz otrzymawszy socjalizm i przyzwyczaiwszy się do niego, nie jest już zdolny żyć bez socjalizmu. Lud nie rozumie mechanizmów ekonomii. Chce tylko jeść, przeżuwać i bawić się. Nie mam do niego o to pretensji: lud wykonuje swoje obowiązki bycia ludem, czyli czymś głupszym i stojącym niżej w hierarchii rozumności. Podstawowy błąd antropologiczny demokracji polega wszak na bezpodstawnym przypisaniu gawiedzi zdolności do posługiwania się rozumem, czyli na uznaniu, że lud może przestać być ludem i doszlusować do świata, gdzie byty poznawane są za pomocą empirii i rozumowania, a nie przedstawiane podmiotowi poznającemu są za pomocą namiętności.
Jestem bardzo sceptyczny co do szans kuracji z choroby socjalizmu, której przejawem są deficyty budżetowe rodzące się z mechanizmów demokratycznych. Oznaczałoby to konieczność wyeliminowania z wyborów elementu demagogii socjalnej, czyli wprowadzić dyktaturę. Jesteśmy dziś świadkami pierwszego etapu upadku świata porewolucyjnego: kryzysu socjalizmu. Czekamy na etap drugi, czyli na kryzys demokracji. Rzeczywistość zaczyna pukać do drzwi. Możemy jej ich nie otworzyć, ale ona dalej za nimi stoi. Lada moment je wyważy.
Adam Wielomski
Tekst ukazał się w tygodniku Najwyższy Czas!
Za: http://www.konserwatyzm.pl/artykul/3250/europejskie-budownictwo-socjalistyczne