Wytaczając powództwo przed Sąd Okręgowy w Warszawie Jan Kobylański najwyraźniej musiał kierować się przekonaniem o jego niezawisłości. Ja bym takim optymistą nie był, bo przysłuchując się omówieniu uzasadnienia zaskarżanego wyroku i motywacji drugiego, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż na jednym i drugim orzeczeniu zaciążył raczej instynkt samozachowawczy, wskutek czego uzasadnienia zawierały nie tylko osobliwe poglądy, ale nawet mimowolne efekty komiczne, choćby w postaci sugestii, że antysemitę można zbluzgać mocniej, nazywając go „typem spod ciemnej gwiazdy”.
Przede wszystkim jednak obydwa sądy najwyraźniej pomyliły antysemityzm ze spostrzegawczością. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć uznanie za „antysemicką” wypowiedzi, że w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jest 85 procent Żydów? Takie stwierdzenie może być albo prawdziwe, albo nie - ale dlaczego miałoby być „antysemickie”? Jeśli już - to tylko pod jednym warunkiem - że obecność Żydów w aparacie państwowym uznawana jest za coś wyjątkowo nieprzyzwoitego, co za wszelką cenę należałoby ukryć, mniej więcej tak, jak ukrywa się wstydliwą chorobę. Czy jednak taki pogląd nie byłby antysemityzmem w najczystszej postaci?
Wymowni Francuzi powiadają, że les extremes se touchent, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają. Rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo niewątpliwa skwapliwość, a nawet gorliwość sądu w tępieniu antysemityzmu bardzo zbliżyła go do stanowiska, które werbalnie potępił. Świadczy o tym również inny pogląd użyty w charakterze argumentu przemawiającego za oddaleniem powództwa - że mianowicie nawet użycie określenia „Żyd” w pewnych sytuacjach może być obelżywe. Wprawdzie sąd wyraźnie tego nie sformułował, ale domyśliłem się, że chodzi o przypadki, gdy żydowskie pochodzenie, albo żydowską narodowość przypisuje się komuś, kto Żydem nie jest. Moim zdaniem taki przypadek, to zwykła pomyłka, ale nie obelga - chyba, że uznamy, iż żydowskie pochodzenie jest okolicznością hańbiącą, a przynajmniej dyskwalifikującą.
Ciekawe, że niekiedy może tak być rzeczywiście - to znaczy nie tyle może pochodzenie, co wynikająca zeń lojalność. Jeśli w przypadku konfliktu interesów, np. polskiego z izraelskim, polski urzędnik, ze względu na swoje narodowe pochodzenie bardziej sprzyja interesowi izraelskiemu, to jest to okoliczność rzeczywiście go dyskwalifikująca - jako urzędnika, któremu Rzeczpospolita płaci za dbanie o jej interes. Dlatego właśnie uważam, iż obydwa sądy postawiły znak równości między antysemityzmem a spostrzegawczością.
W ten sposób stały się - uprzejmie zakładam że mimowolnym - instrumentem tresury naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, której celem jest doprowadzenie go do stanu bezbronności wobec projektów eksploatowania go m.in. pod pretekstem „odzyskiwania mienia”. O tym bowiem, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, decydują Żydzi, narzucając te kryteria całej reszcie przy pomocy systemu edukacyjnego, skorumpowanych mediów, przemysłu rozrywkowego, tzw. „pożytecznych idiotów”, a w rezultacie - również kagańcowego ustawodawstwa. W tym systemie ostatnim etapem tresury stają się sądy. Żałosne to i tragiczne.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.
Felieton • „Nasz Dziennik” • 26 stycznia 2013