A skoro już o rezydencjach mowa, to rezydencję ma również pan minister Sikorski. Mieści się w Chobielinie i nazywa się „strefą zdekomunizowaną”. To znaczy - do niedawna się mieściła, bo obecnie mieści się w miejscowości Chobielin Dwór, która została wydzielona z miejscowości Chobielin, gwoli udelektowania pana ministra. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Wprawdzie gazety od czasu do czasu piszą o „wielkich szansach” na objęcie przez pana ministra Sikorskiego stanowiska ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej po podobnej do konia angielskiej komunistce, baronessie Katarzynie Ashton, ale czego to dzisiaj nie wypisują po gazetach? Pisali przecież, że pan minister Sikorski jest głównym architektem europejskiej polityki, ale kiedy przyszło co do czego, to do Berlina Polska nie została nawet zaproszona.
Bo - powiedzmy sobie szczerze - właściwie po co, kiedy nasi dygnitarze i niezależne media głównego nurtu powtarzają tylko własnymi słowami wszystko, co tylko wymyśli i poda do wierzenia Służba Bezpieki Ukrainy? Skoro żaden z naszych tubylczych dygnitarzy, z panem ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim na czele, bez pozwolenia Służby Bezpieki Ukrainy nie ośmiela się po swojemu myśleć, to po cóż go zapraszać tam, gdzie namawiają się starsi i mądrzejsi? Wystarczy, że był tam minister spraw zagranicznych Ukrainy, który też potrafi powtórzyć, co mu tam SBU włożyła do głowy, więc pan minister Sikorski potrzebny jest w Berlinie, czy też w Mińsku jak psu piąta noga. Z drugiej jednak strony coś trzeba było mu obmyślić na otarcie łez, bo Nasza Złota Pani nie zostawia zasługi bez nagrody. Skoro, przynajmniej na razie, nie można podarować mu jakiegoś państwa w arendę, niech ma chociaż wieś. Wprawdzie tylko czteroosobową, ale zawsze.
O ile tedy w postępowaniu Naszej Złotej Pani możemy dopatrzyć się stałości nie tylko w sprawach drobnych, jak nagroda pocieszenia dla pana ministra Sikorskiego, jak i w sprawach większej wagi - na przykład strategiczne partnerstwo z Rosją, o tyle w postępowaniu pana prezydenta Obamy dopatrzyć się stałości jest znacznie trudniej. Oto jeszcze niedawno pan prezydent Obama, gwoli dogodzenia bezcennemu Izraelowi, całą potęgą Stanów Zjednoczonych wspierał syryjskich bezbronnych cywilów przeciwko tamtejszemu tyranowi, prezydentowi Asadowi, żeby ustanowić w Syrii demokrację, która z kolei była warunkiem sine qua non rozprawienia się ze złowrogim Iranem - a tu okazało się, że bezbronni cywile w północnym Iraku i części Syrii ustanowili kalifat. W rezultacie iracka armia poszła w rozsypkę, a broń, w którą na poprzednim etapie szczodrze wyposażyli ją Amerykanie, dostała się w ręce wojsk Kalifatu, którzy rozszerzają jego panowanie z szybkością może nie płomienia, ale w każdym razie dużą.
Sprzyja temu groza poprzedzająca islamskie wojska, podobnie jak w roku 1948 poprzedzała siły zbrojne bezcennego Izraela. Wtedy izraelscy agenci poprzebierani za arabskich uchodźców rozpowszechniali pogłoski, że gdzie dotrze izraelska armia, tam zostawia ziemie i wodę, nikogo nie oszczędzając. Większość Arabów nie chciała sprawdzać prawdziwości tych pogłosek na własnej skórze, dzięki czemu Izrael przejmował tereny oczyszczone etnicznie, a w społeczności międzynarodowej pojawił się problem uchodźców palestyńskich, z którymi nie wiadomo co zrobić. Wojska Kalifatu postępują podobnie, wszelako nie ograniczają się do rozsiewania pogłosek, tylko naprawdę mordują każdego, kogo tylko p o d e j r z e w a j ą
o zamiar stawienia oporu. Resztę bezlitośnie eksploatują, za niepłacenie podatków wymierzając karę śmierci. Nawiasem mówiąc, dowodzi to, że wszystkie pseudonaukowe opinie, jakoby surowość kary nie wpływała na ludzkie zachowania, możemy spokojnie włożyć między bajki. Wypuściwszy tedy takiego dżina z butelki prezydent Obama próbuje wsadzić go tam z powrotem i słychać, że nawet zaczął potajemnie wspierać syryjskiego tyrana, bo jużci - wobec kalifackich gołoworiezów syryjski tyran może uchodzić za uosobienie łagodności.
Pokazuje to, że amerykańska polityka zagraniczna jest jeszcze bardziej zmienna, niż słynna „donna”, która, jak wiadomo, była „mobile qual piuma al vento”. No dobrze - ale skąd właściwie ta zmienność się bierze? Niektórzy tłumaczą ją zmieniającymi się interesami bezcennego Izraela, który kręci amerykańską polityką na podobieństwo ogona wywijającego psem. Wszystko to oczywiście być może, bo - jak zauważył Patryk Buchanan - Waszyngton, to „terytorium okupowane przez Izrael” - ale ja chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze inny aspekt tej sprawy. Otóż, jak wiadomo, z rządowych agendach amerykańskich obowiązują parytety: tylu a tylu mężczyzn, tyle a tyle kobiet, odpowiedni odsetek tranwestytów, którzy jak trzeba to są mężczyznami, niczym stary komuch Bęgowski, a jak trzeba - kobietami, niczym osoba legitymująca się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Anna Grodzka”, no a przede wszystkim w każdej instytucji musi być zapewniony odpowiedni procent miejsc dla sodomitów i gomorytek, z uwzględnieniem odsetka chorych na AIDS, albo inną weneryczną chorobę. Konieczność drobiazgowego przestrzegania tych wszystkich parytetów sprawia, że - zgodnie zresztą z prawem Parkinsona - większość tych rządowych agend nie jest już w stanie skutecznie działać na zewnątrz, koncentrując się na parytetach.
Co więcej, na skutek oduraczenia przez komunistów, którzy w znacznym stopniu opanowali publiczne szkolnictwo w USA, część absolwentów wyższych uczelni świecie wierzy w fantasmagorie, które wpojono im podczas studiów. A - jak przestrzega poeta - „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta”. Dotyczy to - jak się obawiam - również amerykańskiej razwiedki, a także tych rządowych agend, które na podstawie informacji dostarczonych przez razwiedkę próbują ustalać jakąś strategię w polityce międzynarodowej. Na domiar złego, w tych instytucjach raz górę biorą poglądy jednej, a raz innej watahy zboczeńców, które, mówiąc nawiasem, powiązane są z rozmaitymi sodomickimi, czy gomoryckimi międzynarodówkami, w następstwie czego potęga Stanów Zjednoczonych raz po raz wykorzystywana jest przez kolejne lobby zboczeńców, przedkładających własne perwersje nad interes państwowy. W rezultacie polityka amerykańska staje się coraz mniej przewidywalna, co oczywiście nie pozostaje bez wpływu na samopoczucie sojuszników Stanów Zjednoczonych.
Stanisław Michalkiewicz
Komentarz • serwis „Prawy.pl” (prawy.pl) • 26 sierpnia 2014