Moje pierwsze wspomnienie amerykańskiej polityki sięga dokładnie 60 lat wstecz do chwili, kiedy w lecie 1956 roku oglądałem konwencje polityczne w towarzystwie tego nowego cudownego sprzętu w rodzinie – telewizora. Rodzice popierali prezydenta Eisenhowera ubiegającego się o drugą kadencję i to mi wystarczało. Już jako młodzieniec czułem, że Ike, były naczelny dowódca wojsk sprzymierzonych w Europie w czasie II wojny światowej, był ważną figurą. W niespokojnych czasach emanował autorytetem i pewnością siebie.
Artykuł Andrew J. Bacevicha przetłumaczył Wojciech Worwa.
Dla porównania, kandydat Demokratów Adlai Stevenson wyglądał dość podejrzanie. Przy generale wydawał się miękki, lekko gogusiowaty, a więc nieodpowiedni do tego urzędu. Przynajmniej dla dziewięciolatka z Chicago. O drugiej stronie polityki oczywiście nie mogłem mieć pojęcia.
Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się jasne. Jak z nadania boskiego dwie partie rywalizowały o władzę. Poglądy przez nich reprezentowane określały dopuszczalny zakres opinii. Wynik wyborów wyrażał wspólną wolę narodu i jako taki musiał zostać przyjęty. To, że dorastałem w najlepszej znanej odmianie demokracji na świecie, której samo istnienie było codziennym policzkiem dla wrogów wolności, nie budziło niczyjej wątpliwości.
Naiwne? Żenująco. Jak jednak żałuję, że wybory z listopada 2016 r. nie mogą stanowić dla Amerykanów alternatywy podobnej do tej z listopada 1956 r. Chciałbym móc jeszcze raz wybierać między Ike i Adlai.
Nie pomyślcie, że dopadła mnie nostalgia. Dzisiaj Stevenson nie nadaje się do żadnego ze spisów wielkich Amerykanów. Jeśli miałby w ogóle być zapamiętany, to z powodu swojego wyśmienitego występu jako ambasador prezydenta Johna F. Kennedy’ego przy ONZ podczas kryzysu kubańskiego. Przepytując swojego sowieckiego odpowiednika przy włączonych kamerach warknął, że jest gotów czekać „aż piekło zamarznie” na odpowiedź na pytania o sowieckie działania wojskowe na Kubie.
Kiedy zrobiło się gorąco, Adlai okazał się wyjątkowym twardzielem. Jednak walcząc o najwyższy urząd w kraju, tego mu zabrakło. W roku 1952 nawet przez chwilę nie groziło mu zwycięstwo, w roku 1956 okazał się równie nieskuteczny. Dla Partii Demokratycznej Stevenson znaczył tyle, co Thomas Dewey dla Republikanów: dwukrotnie przegrany pechowiec.
Co do Eisenhowera, chociaż można wiele podziwiać w jego prezydenturze, jego błędów zaniechania i działania była cała armia. W czasie swoich dwóch kadencji, od Gwatemali do Iranu, CIA obalało rządy, planowało zabójstwa i wspierało niegodnych prawicowych dyktatorów – w wyniku czego podłożyło masę improwizowanych urządzeń wybuchowych, które ostatecznie wybuchły prosto pod nogami następców Ike’a. W tym czasie Pentagon, rosnąc na broni jądrowej, zgromadził arsenał daleko wykraczający poza to, co nawet Eisenhower, jako wódz naczelny, uważał za potrzebne, czy też konieczne.
Poza tym, to w czasie jego kadencji, kompleks wojskowo-przemysłowy stał się drapieżnym molochem, instytucją samą w sobie, jak Ike sam później przyznał. I jakby tego było mało Eisenhower bezmyślnie pchnął Stany Zjednoczonych w kierunku feralnego projektu budowania narodu w kraju, o którym mało kto wówczas w Ameryce słyszał: Południowym Wietnamie. Ike dał temu narodowi osiem lat względnego spokoju i prosperity, ale cena była wysoka – większość rachunków trzeba było płacić długo po opuszczeniu przez niego urzędu.
Patologia amerykańskiej polityki
A jednak…
Porównanie zalet i wad Stevensona i Eisenhowera z zaletami i wadami Hillary Clinton i Donalda Trumpa jest zarówno pouczające, jak i głęboko przygnębiające. Porównując strony rywalizujące w latach 1956 i 2016 z zaskakującą wyrazistością widzimy jaki upadek w ciągu kilku dziesięcioleci zanotowała amerykańska polityka.
W 1956 roku obie główne partie polityczne mianowały dojrzałe osoby na najwyższy urząd w kraju. W 2016 tylko jedna.
W 1956 roku obie partie nominowały osoby budzące sympatię i elementarne poczucie zaufania. W 2016 roku – żadna.
W roku 1956 Amerykanie mogli liczyć, że wybory stanowią ostateczny werdykt, głos potwierdzający zasadność samego systemu i umożliwiający wznowienie działania rządu. To mało prawdopodobne w 2016. Niezależnie czy wygra Trump, czy Clinton, wielu Amerykanów uzna wynik za kolejny dowód „zafałszowanego” i nieodwracalnie zdeprawowanego układu politycznego. Zamiast przynoszenia bodaj późnego pojednania, wynik najprawdopodobniej pogłębi podziały.
Jak w imię wszystkiego, co święte, narobiliśmy takiego bałaganu?
Jak partia Eisenhowera, architekta zwycięstwa w II wojnie światowej, mogła wybrać na swojego kandydata narcystycznego telewizyjnego celebrytę, który z każdym kolejnym tweetem i werbalnym wybuchem daje kolejny dowód, że kompletnie nie nadaje się na wysokie stanowisko? Tak, establishmentowe media w całości są przeciwko Trumpowi, uprzedzeni w sposób rażący, choć zwykle ocena jest co najmniej skrywana. Jednak nigdy takie przejawy wrogiego nastawienia dziennikarzy wobec jakiegoś kandydata nie były bardziej uzasadnione. Trump jest głupkiem tak monumentalnych rozmiarów, że sprawdza ograniczenia naszych najzdolniejszych satyryków. Gdyby Mark Twain dzisiaj żył, nawet przy swojej zjadliwości, miałby trudności oddać sprawiedliwość wyjątkowemu zadęciu Donalda.
Równocześnie, jak partia Adlai Stevensona, oraz jego idola, Franklina Roosevelta, mogła wybrać na kandydata kogoś tak bardzo niepopularnego, komu nie ufa nawet wielu kolegów Demokratów? Prawdą jest, że antypatia do Hillary Clinton pobiera część energii z niemożliwego do wykorzenienia seksizmu wraz z „ogromnym prawicowym spiskiem”, której członkowie całkowicie nienawidzą oboje Clintonów. Ale te uczucia nie są pozbawiona merytorycznych podstaw.
Nawet jak na standardy Waszyngtonu Clinton emanuje uderzającym wrażeniem umocowania w połączeniu z niemal całkowitym brakiem odpowiedzialności. Odrzuca zarzut, jakoby popełniła błąd, udzielając poparcia dla inwazji na Irak w 2003 roku, gdy była jeszcze senatorem z Nowego Jorku. Nie wyjaśnia ani nie przeprasza za wywieranie nacisków mających na celu obalenie Muammara Kadafiego w Libii w 2011 roku, najbardziej znaczącego z jej „osiągnięć” jako Sekretarza Stanu. Wtedy chwaliła się: „Przybyliśmy, zobaczyliśmy, umarł,” nieco przedwcześnie, zważywszy, że od tego czasu Libia popadła w anarchię i stała się schronieniem dla państwa ISIS.
Trzyma się w sposób oczywisty fałszywego twierdzenia, że używanie przez nią prywatnego serwera dla interesów Departamentu Stanu nie stanowiło zagrożenia dla jakichkolwiek informacji niejawnych. Obecnie w konflikcie z Partnerstwem Transpacyficznym (TTP), które kiedyś określiła jako „doskonały standard umów handlowych” Clinton odrzuca zarzuty oportunizmu politycznego. Twierdzi, że jej zmiana zdania, i zaatakowanie TPP, które pomogło Bernie Sandersowi wygrywać jedne po drugich prawybory Partii Demokratów, to jedynie przypadek.
A te duże sumy przyjęte od banków i Wall Street, oraz sektora technologicznego przy minimalnym nakładzie pracy, albo jeszcze większe sumy od czołowych postaci lobby izraelskiego? Zapewniam, że przyjęcie tak hojnego gestu nie zmniejszy o jotę jej poparcia dla „rodzin klasy pracującej”, ani poświęcenia dla sprawiedliwego układu pokojowego na Bliskim Wschodzie.
Chcę jasno zaznaczyć: żaden z powyższych przykładów nie daje najmniejszego powodu, aby głosować na Donalda Trumpa. Jednak ich suma wskazuje na to, że Hillary Clinton jest głęboko wybrakowanym kandydatem, zwłaszcza w sprawach związanych z bezpieczeństwem narodowym. Clinton z pewnością ma rację mówiąc, że pozostawienie w rękach Trumpa decyzji na temat wojny i pokoju byłoby szczytem głupoty. Jednak jej przeszłość w tym względzie nie wzbudza szczególnego zaufania.
W przypadku polityki zagranicznej, skłonności Trumpa do wypowiadania się w sposób spontaniczny sprawia, że z regularnością metronomu popełnia on gafy wprawiające w niemałe zdumienie. Spontaniczność służy głównie obnażaniu jego niewiarygodnej niewiedzy.
Dla porównania, starannie wyreżyserowana Clinton popełnia serię błędów, recytując z wyuczoną swobodą regułki, które w kręgach establishmentu uchodzą za prawidłowe rozumowanie. Jednak płynność nie równa się rozsądkowi. Clinton, mimo wszystko, zdecydowanie trzyma się bardzo zmilitaryzowanych „Waszyngtońskich tekstów”, które prezydent Obama sam zdyskredytował – w przekonaniu opartym na wierze w globalny prymat amerykański niezależnie od kosztów i kierunku zmian na świecie.
Zwróćmy też uwagę, że przemowa Clinton w Filadelfii przy przyjęciu nominacji ani słowem nie nawiązywała do Afganistanu. W Dniu Wyborów, wojna będzie obchodzić swoje 15-lecie. Chciałoby się pomyśleć, że przyszły dowódca naczelny będzie mieć coś do powiedzenia na temat najdłuższego konfliktu w amerykańskiej historii, której końca wciąż nie widać. Jednak teksty waszyngtońskie nie podpowiadają nic, więc pani Clinton wybiera milczenie w tej kwestii.
Tak więc, jeśli prezydentura Trumpa kusi Stany Zjednoczone perspektywą skoku w przepaść, Clinton obiecuje być odpowiednikiem bicia głową w mur bez wyraźnego efektu, zastanawiając się przez cały czas, dlaczego to tak bardzo boli.
Red. Natalia Wilk-Sobczak
http://mediumpubliczne.pl
Artykuł zupełnie zaniedbuje oczywisty fakt, iż Clinton, prócz tego że jest zbrodniarką, wykazuje objawy ciężkiej psychopatii.
Admin
Za: https://marucha.wordpress.com/2016/08/16/upadek-amerykanskiej-polityki-wybor-miedzy-trumpem-a-clinton-nie-jest-zadnym-wyborem/#more-59941