Wygląda na to, że starym kiejkutom i politycznej ekspozyturze Stronnictwa Pruskiego udało się w czerwcu 2015 roku w organizm Rzeczypospolitej wszczepić ognisko gangreny, która – jeśli nawet nie zabije naszego organizmu państwowego – to w każdym razie będzie przyczyna jego słabości, podobnie jak kiedyś Kozaczyzna, która w organizmie Rzeczypospolitej utworzyła otwartą ranę. Stopniowo wyciekała przez nią siła państwa, aż wreszcie wyciekła – bo nie ma takiego państwa, którego właśni obywatele nie mogliby obalić. Mam oczywiście na myśli Trybunał Konstytucyjny, z jego nadętym prezesem, panem Rzeplińskim, który - Bóg jeden wie - jakie wykonuje zadanie i na czyje zlecenie. Jakby mało było tego, że ten cały bezsensowny Trybunał (bezsensowny – bo materie, którymi się on zajmuje, można by, bez najmniejszej szkody dla państwa, przesunąć do Sądu Najwyższego) już stał się pretekstem, wykorzystywanym przez wrogów Polski do rozgrywania naszego kraju na swoją korzyść, ale w dodatku zanosi się na to, że ta gangrena właśnie zyskała nowe impulsy rozwojowe. Oto akurat teraz trzeba by wybrać nowego prezesa – no i sędziowie wybrali trójkę kandydatów – ale znowu „bezprawnie”, więc oczywiście podniesie się klangor, a Frans Timmermans będzie miał dostarczoną dodatkowa amunicję do magazynka swojego Schmeissera, z którego prędzej czy później wypuści przecież śmiercionośną serię.
Okazuje się, że Trybunał niepostrzeżenie stał się w naszym nieszczęśliwym kraju kolejnym źródłem bezprawia – bo skoro sam zaczyna uprawiać bezprawne praktyki, to jakże tu powierzać mu badanie zgodności ustaw z konstytucją? Ta czynność jest bezsensowna z jeszcze jednego powodu. Otóż konstytucja z 1997 roku, do której przyłożyli rękę dwaj wybitni, acz niestety niedouczeni jurysprudensi w osobie znanego z „postawy służebnej” Tadeusza Mazowieckiego i Aleksandra Kwaśniewskiego jest tak napisana, że może być z nią zgodne, albo i niezgodne właściwie wszystko, więc w tej sytuacji Trybunał Konstytucyjny ma całkowicie wolną rękę i może realizować dowolne zamówienie polityczne.
A skoro może – to realizuje. Żeby nie być gołosłownym, podam trzy przykłady. W ordynacji wyborczej z 1991 roku zapisane zostały przywileje dla mniejszości narodowych, chociaż obowiązująca wtedy jeszcze konstytucja PRL-owska zawierała art. 81 przewidujący odpowiedzialność karną za jakiekolwiek, pozytywne lub negatywne, wyróżnianie obywateli z powodu ich przynależności narodowej. Kiedy wystosowałem do TK pismo zwracające uwagę na tę oczywistą sprzeczność, otrzymałem przesiąkniętą fałszem i krętactwami odpowiedź, z której można było wydestylować orwellowską tezę, że równość wobec prawa ma miejsce wtedy, gdy prawo obywateli traktuje nierówno. Skoro jednak trzeba było wykonać niemieckie polecenia co do odpowiedniego traktowania mniejszości niemieckiej w Polsce, to trzeba było przecież znaleźć jakiś pozór uzasadnienia. Podobnie zachował się TK przy badaniu zgodności z konstytucją uchwały lustracyjnej Sejmu z 28 maja 1992 roku. TK zgodnie z ustawą, ma badać zgodność z konstytucją ustaw i innych aktów prawnych. Tymczasem uchwała lustracyjna „aktem prawnym” w rozumieniu ustawy nie była, bo „akt prawny” jest adresowany do bliżej nieokreślonego adresata, tzn. – do wszystkich obywateli, podczas gdy uchwała lustracyjna była poleceniem skierowanym do jednej jedynej osoby – do ministra spraw wewnętrznych - żeby dostarczył Sejmowi informacji o konfidentach w strukturach państwa. Ale skoro był rozkaz, że trzeba uchwałę lustracyjną uwalić, to Trybunał wykonał go w podskokach, kompromitując się nawet odczytaniem 30-stronicowego uzasadnienia wyroku w półtorej godziny po zakończeniu przewodu sądowego. No i wreszcie teraz – kiedy Trybunał uznał słynną „lex Trynkiewicz”, która przewiduje możliwość bezterminowego zamykania z izolatorze „osoby stwarzającej zagrożenie”, za zgodną z konstytucją. Doprawdy, najwyższy czas, by to całe towarzystwo przebierańców rozpędzić na cztery wiatry.
Tymczasem nieszczęścia chodzą parami i właśnie ziścił się koszmar od lat duszący Adama Michnika. Chodzi o to, by rankiem obywatela ze snu budził mleczarz, najlepiej oczywiście – Tewje Mleczarz, bohater „Skrzypka na dachu” - a nie ktokolwiek inny. Tymczasem do byłego senatora Józefa Piniora o szóstej rano załomotali funkcjonariusze CBA, zatrzymując go pod zarzutem brania łapówek w zamian za powoływanie się na wpływy. Nie da się ukryć, że Józef Pinior jest postacią wpływową, raz qua „legenda Solidarności”, a dwa – qua polityk całą gębą. Żeby jednak powoływał się na wpływy za pieniądze... Zebrały się tedy naprędce inne „legendy Solidarności” i uchwaliły, że absolutnie nie wierzą w te oskarżenia, że to wszystko polityczna zemsta żądnego krwi chrześcijańskiej Kaczora. Legendarne postacie gotowe są poręczyć za Józefa Piniora, którego złym duchem był podobno Jarosław W. który te wszystkie siuchty załatwiał. Ale to nie ten Jarosław W. o którym wszyscy myślimy, tylko jakiś inny. Jeśli to prawda, to ciekawe, czy robił to gwoli zrobienia paru złotych, czy też owijając sobie pana senatora wokół palca wykonywał zlecone przez kogoś zadanie? Protesty legendarnych postaci przeciwko zatrzymaniu Józefa Piniora zasadzają się na niewypowiedzianym przekonaniu, że legendarni są immunizowani na pokusy pieniężne. Osobiście na miejscu legendarnych postaci zachowałbym większą skromność, a to z uwagi na osobliwy sposób rozliczenia pieniędzy, jakie na rzecz podziemnej Solidarności napływały z zagranicy.
Głównym sponsorem była amerykańska centrala związkowa AFL CIO, ale na pieniądzach przecież nie pisało, czy pochodzą od CIA, czy od CIO. Szły one zasadniczo dwoma kanałami: watykańskim, których uchodził za dyskretny, dopóki nie wydało się, ilu konfidentów SB ulokowała w bezpośrednim otoczeniu Jana Pawła II. Przez ten kanał przeszło ok. 250 mln dolarów – co wyszło na jaw przy okazji afery z Bankiem Ambrosiano. Dwukrotnie więcej przeszło drugim kanałem – przez Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli, którym kierował tajny współpracownik SB, Jerzy Milewski, którego później podsunięto Kukuńkowi na ministra w Kancelarii Prezydenta. Tutaj już bezpieka dokładnie wiedziała, kto, ile i za co wziął, a nawet – gdzie schował. Mówiono wówczas, że trzeba by to wszystko rozliczyć, oczywiście nie teraz, gdy szaleje komuna, ale kiedyś... w wolnej Polsce... No i nastała „wolna Polska”. Na I zjeździe Solidarności jakiś prawdziej złożył wniosek, żeby teraz rozliczyć. Klangor podniósł się aż pod niebiosa, ale stało się – zaklęcie zostało wypowiedziane. Rada w radę uradzono tedy, że ksiądz prałat Henryk Jankowski da kapłańskie słowo honoru, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Skąd ksiądz Jankowski wiedział, że było – tajemnica to wielka, którą zabrał ze sobą do grobu. Być może zresztą zapewniły go o tym „legendarne” postacie – kto wie, czy nie te same, które teraz protestują przeciwko zatrzymaniu Józefa Piniora? Okazuje się, że old spices z pierwszej komuny ciągną się w najlepsze w „wolnej Polsce” i że najsilniejsze stężenie zapachów jest wokół „legendarnych”. Ładny interes!
Jakby tego było mało, opinia publiczna z niejakim zaskoczeniem dowiedziała się, że obywatel amerykański Robert Grey, mianowany niedawno wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie pani Beaty Szydło, „zataił” związki z amerykańskimi tajnymi służbami, znaczy się – z tamtejszą razwiedką, wobec czego został ze stanowiska zwolniony. Warto przypomnieć, że nie jest to żaden precedens. Wiceministrem obrony w rządzie premiera Olszewskiego został poddany brytyjski Radosław Sikorski, który dopiero później miał z tego poddaństwa zrezygnować. Potem, w roku 2007, na miejsce przewidzianego w „gabinecie cieni” Platformy Obywatelskiej na ministra finansów Zbigniewa Chlebowskiego, pojawił się, niczym jeździec znikąd, pan Vincent Jacek Rostowski, poddany brytyjski z pierwszorzędnymi „korzeniami” i to on został ministrem finansów, a później – nawet wicepremierem obstawiającym panią Ewę Kopacz. No a teraz – pan Grey, który, mówiąc nawiasem, został wiceministrem odpowiadającym za „politykę gospodarczą” naszego bantustanu zaraz potem, jak prezydent Duda pojechał do Pekinu i się tam nasładzał perspektywami wynikającymi z „jedwabnego szlaku”. Dlaczego jednak powiązania pana ministra Greya z amerykańskimi służbami wyszły na jaw dopiero teraz, kiedy prezydenckie wybory w USA wygrał Donald Trump, od którego niemiecki minister Steinmeier nerwowo żądał politycznych deklaracji już drugiego dnia po wyborach, no a teraz Niemcy rozważają możliwość już nie tylko zbudowania europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, ale nawet wejścia w posiadanie broni jądrowej? Tego nieprędko się dowiemy, o ile w ogóle – ale właśnie dlatego życie jest takie ciekawe.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Komentarz • tygodnik „Goniec” (Toronto) • 4 grudnia 2016
Za: http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3802