„Popatrz matko, popatrz ojcze
Oto idą dwaj folksdojcze.
Co za hańba, co za wstyd!
Jeden Polak, drugi Żyd.”
Toczącej się obecnie wojny polsko-polskiej, jej przyczyn, emocjonalnego natężenia i prawdopodobnych następstw, niepodobna ocenić bez cofnięcia się w czasie do września 1939 roku. Bo właśnie wtedy, 1 września 1939 roku, o godzinie 4:45, wszystko się zaczęło.
Kryminaliści na wolności
Zgodnie z dekretem prezydenta Rzeczypospolitej z 2 września o amnestii, bardzo wielu kryminalistów wydostało się na wolność. Nawiasem mówiąc, warto odnotować, że o ile Niemcy na Polskę „napadły”, o tyle Armia Czerwona do Polski tylko „wkroczyła” - co oczywiście wygląda zupełnie inaczej. Ale mniejsza z tym, bo chodzi przecież o otwarcie więzień. Dekret prezydenta był bardzo szczegółowy, zobowiązując sądy do stosowania rozmaitych procedur – ale w miarę rozpadania się struktur państwa pod ciosami niemieckiej armii i ucieczek funkcjonariuszy – między innymi – funkcjonariuszy Służby Więziennej, skazańcy po prostu wychodzili na wolność bez żadnych ceregieli. Jednym z uwolnionych w tym trybie więźniów był komunistyczny świątek, Marian Buczek, członek tzw. „wojskówki” KPP, będącej sowiecką agenturą, który wydostał się z więzienia w Rawiczu i zginął od niemieckiej kuli od Ożarowem. Większość jednak nie zginęła, tylko powróciła w rodzinne strony, gdzie wkrótce powróciła do swoich ulubionych zajęć – to znaczy – rabunków i gwałtów. Sprzyjała temu sytuacja w kraju, gdzie stopień bezpieczeństwa gwałtownie się obniżył; niemieckie posterunki rezydowały w miasteczkach i większych osadach, natomiast tereny wiejskie były pozbawione jakiejkolwiek ochrony. Nic więc dziwnego, że na tych obszarach bandytyzm stał się prawdziwą plagą. Można się było tego domyślić nawet z lektury „Bedekers Generalgouvernement” z 1943 roku, czyli przewodnika turystycznego po Generalnym Gubernatorstwie (kto by pomyślał, że coś takiego było – a jednak!), gdzie wśród rad dla turystów zmotoryzowanych czytamy m. in., żeby zabierać ze sobą zestaw do łatania opon, a także - iż podczas podróży „długimi odludnymi odcinkami lub z nocy zaleca się również z obecnym czasie posiadanie przy sobie broni”.
Lepsze wyjaśnienie sytuacji znajdujemy w pamiętnikach Adama hr. Ronikiera, prezesa Rady Głównej Opiekuńczej, jednej z dwóch polskich organizacji – pierwszą był Polski Czerwony Krzyż – które oficjalnie działały w Generalnym Gubernatorstwie. W roku 1942 notuje on m.in.: „Na wsi, wobec wzmagającego się do rozmiarów zastraszających bandytyzmu, władze i owo Sonderkommando zaczęły stosować nową metodę zwalczania tej klęski – oto tam, gdzie bandyci się pokazali, a nie daj Boże zaszli do jakiejś chaty z żądaniem żywności, podpalano wsie całe, a ludzi których podejrzewano, że bandytom nie odmawiali wydania żywności lub przenocowania, pomimo że notoryczną i wszystkim znana rzeczą było, ze nikt nie miał środków do obrony przed nimi, wieszano, rozstrzeliwano i pozbawiano dachu nad głową i wszystkiego, co posiadali. W tej formie wykonywana kara (Vergeltung), urągająca wszelkim zasadom najelementarniejszej sprawiedliwości – zaczęła wydawać rezultaty wręcz odwrotne od oczekiwanych przez władze, bo przy stosowaniu tego systemu zwanego „odpowiedzialnością kolektywną”, mieszkańcy wsi i miasteczek, widząc, co ich czeka, zaczęli uciekać do lasu, tworząc własne bandy, zwane powszechnie „ludźmi z lasu”. Te bandy z czasem łączyły się z prawdziwymi bandytami i sytuację całą szczególniej pod względem bezpieczeństwa wsi, doprowadzały do stanu wprost krytycznego.” Podobnie oceniał sytuację Książę Metropolita Sapieha, który w memoriale skierowanym do Generalnego Gubernatora Hansa Franka pisze m.in.: „Na jakie bezdroża moralne i gospodarcze zarazem spycha ten system ludność, będącą w położeniu bez wyjścia? Głód, nędza jednych, a rozbudzona chciwość innych deprawują ludność, a nie są bynajmniej zjawiskiem koniecznym. (…) Co dzieje się w dystrykcie lubelskim, znane jest Ekscelencji dokładnie. Ludność tam jest od szeregu miesięcy zdana na łaskę i niełaskę bandytów tajemniczego zgoła pochodzenia, grasujących prawie bezkarnie. A za napady ich tępi się Bogu ducha winnych wieśniaków, nie mających z tą robotą nic wspólnego.”
„Od szeregu miesięcy...” Jak wiadomo, w czerwcu 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Kiedy po początkowym zaskoczeniu Stalin ochłonął, Sowieci najpierw improwizowali partyzantkę na tyłach frontu, aż dopiero w 1942 roku utworzyli Sztab Partyzancki z Pantelejmonem Ponomarienką, obok Woroszyłowa, jako „głównodowodzacego”. Już w roku 1941 rozpoczęło się przerzucanie dywersantów na teren Generalnego Gubernatorstwa ( pierwsza grupa inicjatywna PPR została desantowana w grudniu 1941 roku, a w pierwszej połowie roku 1942 – następne). Emisariusze ci dotarli do bandyckich watah, przestawiając ich hersztom propozycję nie do odrzucenia: albo przyjmą naznaczonych dowódców i politruków – a wtedy Sowieci udzielą im politycznej „kryszy”, jako „oddziałom partyzanckim”, a jak nie – to zostaną wytępieni do ostatniego. Ta pogróżka nie była pozbawiona podstaw, bo chociaż w pierwszym okresie PPR-owcy nie reprezentowali większej siły, to umiejętnie posługując się donosicielstwem, potrafili wykorzystywać dla swoich celów niemiecką siłę i brutalność. W rezultacie bandyci przyjęli ofertę tym skwapliwiej, że pod nowym kierownictwem wcale nie musieli zmieniać dotychczasowego trybu życia i procederu – o którym najlepiej świadczą dokumenty przez nich samych wytworzone w postaci „dzienników bojowych” poszczególnych oddziałów. Dowiadujemy się z nich np. jakie to zdobycze uzyskano w następstwie „akcji bojowej” mianowicie „bieliznę damską i pościelową”. Nietrudno się domyślić, że tej „bielizny damskiej” nie zdobyto na SS-manach, tylko w rezultacie napadu na jakiś dwór. Taką działalnością zajmowały się formacje „Armii Ludowej”, m. in. Bolesława Kaźmiraka („Cienia”), czy „Przepiórki” - dla rozmaitości mordując NSZ-towców i AK-owców, którzy próbowali zwalczać bandytyzm.
Kiedy Armia Czerwona ponownie „wkroczyła” na ziemie polskie, dawni bandyci szybko awansowali, zasilając szeregi MO i UB i mimo pewnych turbulencji powodowanych podchodami poszczególnych komunistycznych gangów, wspinali się po szczeblach kariery, kończąc ją w randze pułkowników, a nawet – generałów – jak np. Grzegorz Korczyński, który tak naprawdę nazywał się Stefan Kilanowicz. Oczywiście wszystkie te splendory były nagrodą za wysługiwanie się Sowietom, którzy właśnie przy ich pomocy utrzymywali w ryzach historyczny naród polski. W rezultacie historyczny naród polski od roku 1944 został zmuszony do dzielenia terytorium państwowego z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, która nie tylko zdążyła się rozwnuczyć w kolejnych generacjach, ale gotowa jest wysługiwać się każdemu, kto obieca jej możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim. Nie ma już zatem jednolitego narodu polskiego – bo żeby mówić o „narodzie”, musi być jakiś wspólny ideał, który byłby przez wszystkich podzielany. Tego już nie ma, więc wszelkie nawoływania do „jedności”, niezależnie od intencji nawołujących, w gruncie rzeczy mają charakter kapitulancki wobec polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, która „jedność” rozumie wyłącznie jako przyzwolenie na swoje polityczne panowanie nad historycznym narodem polskim – wszystko jedno w czyim imieniu. Ta wspólnota rozbójnicza za komuny stanowiła społeczną bazę partii, a najtwardszym jądrem systemu była bezpieka – wojskowa i „cywilna”, którą tworzyły ubeckie dynastie o początkach tkwiących w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej.
Transformacja ustrojowa
Od roku 1980 daje się postrzec postępująca erozja politycznego porządku jałtańskiego, która skłoniła przywódców sowieckich do postawienia sobie pytania – czy bronić jałtańskiego porządku, czy też wykonać manewr ucieczki do przodu. I kiedy sekretarzem generalnym sowieckiej partii został M. Gorbaczow, sowieci zdecydowali się na ucieczkę do przodu. W marcu 1985 roku w Genewie M. Gorbaczow zaproponował prezydentowi USA R. Reaganowi podpisanie traktatu rozbrojeniowego. Kryła się za nim oferta wspólnego ustanowienia nowego porządku politycznego w Europie, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański. Strona amerykańska ofertę podjęła i rozpoczęło się mozolne ustanawianie nowego porządku. Już po spotkaniu w Reykjaviku w roku 1986 okazało się, że istotnym jego elementem będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej. Ta ewakuacja nastąpiła prawie 10 lat później, ale samo pojawienie się wiarygodnej jej zapowiedzi, wywołało daleko idące reperkusje w krajach Europy Środkowej. Rozpoczęły się mianowicie przygotowania do „transformacji ustrojowej”, bo dla każdego było oczywiste, że kiedy sowieci się stąd wycofają, to i ten ustrój, jakiego świat nie widział, nie przetrwa ani dnia dłużej. Transformację ustrojową zainicjowało zatem najtwardsze jądro reżimu, by w nowych warunkach ustrojowych zająć odpowiednią pozycję społeczną i materialną, a także polityczną – ale bez zbytniej ostentacji. Toteż przygotowania do transformacji ustrojowej rozwinęły się w dwóch nurtach: uwłaszczenia nomenklatury, czyli środowiska dotychczasowej władzy. Dokonało się ono poprzez rozkradanie majątku państwowego poprzez „spółki nomenklaturowe” i rozmaite „afery” wśród których szczególne miejsce zajęła w Polsce afera FOZZ. Drugim nurtem systemowych przygotowań do transformacji ustrojowej była selekcja kadrowa w strukturach opozycyjnych wobec władzy. Jej celem było skompletowanie takiej „reprezentacji społeczeństwa”, do której najtwardsze jadro reżimu, czyli bezpieka miałaby zaufanie, no i które, we własnym już interesie politycznym, zwalczałoby środowiska przeciwników, czy choćby konkurentów. To wszystko udało się znakomicie, a najlepszym tego dowodem było widowisko telewizyjne w postaci „obrad okrągłego stołu”, przy którym nastąpiło pojednanie dupy z batem, w następstwie czego 4 czerwca 1989 roku w tak zwanych „kontraktowych” wyborach „upadł komunizm”, czego najlepszym dowodem był wybór przywódcy owych „upadłych” komunistów, czyli generała Jaruzelskiego, na pierwszego prezydenta „wolnej Polski”. Warto dodać, że oprócz sowieciarzy i tubylczych bezpieczniaków w rodzaju generała Czesława Kiszczaka, architektem „transformacji ustrojowej” był też legitymujący się pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami Daniel Fried z Departamentu Stanu USA. Potem był nawet ambasadorem w Warszawie i pilnował, żeby wszystko było „gites tenteges”, a i teraz, chociaż wrócił na ojczyzny łono to znaczy – do Departamentu Stanu – nie traci z oczu naszego nieszczęśliwego kraju i w ubiegłym roku nawet do nas przyjechał, by „przestrzec” rząd PiS przed „rujnowaniem fundamentów państwa prawa”, to znaczy – przed próbami rugowania agentury z szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości i przed dążeniem do konfliktu z UE. Tak w każdym razie relacjonowała jego misję żydowska gazeta dla Polaków, której pan Daniel Fried zapewne się zwierzył, no bo jakże by inaczej? Dlaczego panu Friedowi tak zależy na obecności agentury w wymiarze sprawiedliwości?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy wrócić do drugiej połowy lat 80-tych, kiedy to pojawiła się wiarygodna zapowiedź ewakuacji imperium sowieckiego ze Środkowej Europy. Otóż obok systemowych przygotowań do wiadomej transformacji, przygotowania do transformacji ustrojowej podjęli również na własną rękę poszczególni bezpieczniacy, nie mający widać wystarczającego zaufania do gwarancji „systemowych”. W drugiej połowie lat 80-tych zaczęli przewerbowywać się na służbę do przyszłych sojuszników – bo wiadomo przecież było, że kiedy sowieci się stąd wycofają, to wkrótce nastąpi odwrócenie sojuszy. Tedy część bezpieczniaków – trudno powiedzieć, czy na własną rękę, czy też według rozdzielnika opracowanego przez RAZWIEDUPR – przewerbowała się do służb amerykańskich i to właśnie tłumaczy zainteresowanie Daniela Frieda sytuacją agentury w wymiarze sprawiedliwości. Ale nie do końca – bo drugim powodem tego żywego zainteresowania jest sytuacja w Polsce lobby żydowskiego, które na obecnym etapie intensywnie kolaboruje z Niemcami w nadziei, że dzięki koordynacji żydowskiej polityki historycznej z historyczną polityką niemiecką nie tylko zapewni sobie nieustający dopływ pieniędzy od winowajcy zastępczego, na którego została wytypowana Polska – ale również, że dzięki realizacji tak zwanych „roszczeń”, środowisko żydowskie uzyska w Polsce dominującą pozycję ekonomiczną i polityczną, którą będzie mogło utrzymywać bez konieczności uciekania się do terroru, dzięki intensywnie rozwijanej przez lobby żydowskie wobec Polaków tzw. „pedagogice wstydu”, nakierowanej na wzbudzenie w Polakach trwałego poczucia winy wobec Żydów. Trzeba z goryczą powiedzieć, że w tej „pedagogice wstydu” uczestniczy część hierarchii i duchowieństwa katolickiego w Polsce, zapewne w przekonaniu, że zwycięzcy pozwolą im praktykować kult Świętego Spokoju.
Resety Obamy
17 września 2009 roku prezydent Obama ogłosił „reset” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich – wycofał mianowicie USA z aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej. Wywołało to efekt próżni politycznej, którą natychmiast wypełnili strategiczni partnerzy, czyli Niemcy i Rosja. Następstwem tego „resetu” było proklamowanie podczas dwudniowego szczytu NATO w Lizbonie 19-20 listopada 2010 roku, „strategicznego partnerstwa NATO-Rosja”. Było to uwieńczenie rozciągniętego w czasie procesu ustanawiania nowego porządku politycznego w Europie w miejsce jałtańskiego. Najważniejszym postanowieniem było oczywiście proklamowanie wspomnianego strategicznego partnerstwa NATO-Rosja, którego najtwardszym jądrem było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, ufundowane na podziale Europy na strefę wpływów niemieckich (Unia Europejska) i rosyjskich (Europa Wschodnia), prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop - Mołotow
- bo republiki bałtyckie, pierwotnie znajdujące się po wschodniej stronie kordonu, teraz znalazły się po stronie zachodniej. Efektem tego resetu było nie tylko umocnienie na pozycji lidera politycznej sceny ekspozytury Stronnictwa Pruskiego w postaci Platformy Obywatelskiej, z zachowaniem wpływu ekspozytury Stronnictwa Ruskiego w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego, ale również podpisanie w sierpniu 2012 roku deklaracji „ o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim” na Zamku Królewskim w Warszawie przez Patriarchę Moskwy i Wszechrusi Cyryla oraz arcybiskupa Józefa Michalika, ówczesnego przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. I kiedy wydawało się, że klamka zapadła na 50, a może nawet na 100 lat, w drugiej połowie roku 2013 prezydent Obama nieoczekiwanie zresetował swój poprzedni reset, zapalając zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie, którego nieukrywanym celem było wyłuskanie tego kraju z rosyjskiej strefy wpływów. Mówiąc krótko, tym resetem prezydent Obama wysadził w powietrze polityczny porządek lizboński. Oznaczało to, że USA wracają do aktywnej polityki w tej części Europy, a co za tym idzie – że Polska spod kurateli strategicznych partnerów ponownie i to chyba na dobre, przechodzi pod kuratelę amerykańską.
„Spisek kelnerów” i jego następstwa
Jeszcze nie zdążyliśmy ochłonąć z wrażenia po „wejściu smoka” w wykonaniu prezydenta Obamy, a już trzej kelnerzy pod dyrekcją Marka Falenty zawiązali straszliwy spisek przeciwko III Rzeczypospolitej, rozpoczynając podsłuchiwanie dygnitarzy Platformy Obywatelskiej po różnych warszawskich restauracjach, w których nagrali 900 godzin podsłuchanych rozmów – ale 700 godzin nagrali też ponoć w rezydencji samego premiera Tuska, dokąd kelnerom dostać się jest raczej trudno. Dlatego podejrzewam, że kelnerom musieli pomagać jacyś pierwszorzędni fachowcy, których pod żadnym pozorem nie wolno było zauważyć niezawisłemu sądowi, który spiskowców sądził. Rewelacje z podsłuchanych rozmów od początku 2014 roku zaczynają docierać do opinii publicznej, kompromitując Umiłowanych Przywódców z Platformy Obywatelskiej, której faworyt w osobie Bronisława Komorowskiego, co to jeszcze pod koniec roku 2014 naprawdę myślał, że nie ma z kim przegrać wyborów prezydenckich, w maju 2015 roku przegrał je i to z kim – z Andrzejem Dudą, o którym rok wcześniej nikt w Polsce nie słyszał, jako o polityku samodzielnym! Podobnie Prawo i Sprawiedliwość, które uważam za ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, jesienią 2015 roku wygrało wybory parlamentarne. W ten oto sposób Nasz Najważniejszy Sojusznik dokonał przetasowania na politycznej scenie pod kątem potrzeb polityki, jaką zamierza prowadzić w tym zakątku Europy osadzając na pozycji lidera ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. Ponieważ jednak tylko idiota stawia wszystko na jedną partię, to i Nasz Najważniejszy Sojusznik, zgodnie z zasadą divide et impera, na listę „naszych sukinsynów” wciągnął też bezpieczniaków z Wojskowych Służb Informacyjnych, czyli „starych kiejkutów”. Urządziły one 18 czerwca 2015 roku „międzynarodową konferencję naukową „Most” z udziałem przedstawicieli najważniejszych ubeckich dynastii, tworzących trzon polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej oraz ważnych ubeków z Izraela, którzy żyrowali wobec Amerykanów polityczną ofertę wciągnięcia starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”. Amerykanie chyba początkowo się wahali, ale przekonał ich majstersztyk w postaci partii „Nowoczesna” którą stare kiejkuty na poczekaniu stworzyły z niczego, to znaczy – ze zbieraniny rozmaitych panienek płci obojga z panem Ryszardem Petru na fasadzie. Jeszcze pan Ryszard nie zdążył otworzyć ust – a już rozentuzjazmowany naród obdarzył go 11 procentami zaufania. Najwyraźniej konfidenci dostali rozkaz: w prawo zwrot! Do pana Rysia marsz! - i jest partia i 11 procent. Na widok takiej sprawności Amerykanie woleli mieć starych kiejkutów na oku – bo jeśli potrafią tak wywijać, to niech wywijają na nasze zlecenie, a nie przeciwko nam. I to jest jedna z przyczyn wojny polsko-polskiej, jaka przewala się przez nasz nieszczęśliwy kraj – bo dufni w amerykańskie gwarancje stare kiejkuty stawiły opór przez zakusami PiS, które chciałoby przejąć niektóre ich aktywa, częściowo – jak się okazuje - dzielone z lobby żydowskim, zwłaszcza w przemyśle rozrywkowym i tak zwanym „Salonie”.
Niemcy próbują rekonkwisty
Niezależnie od starych kiejkutów i lobby żydowskiego, którzy rozgrywają z PiS-em swoje gierki, Niemcy wcale nie pogodziły się z wypchnięciem ekspozytury Stronnictwa Pruskiego z pozycji lidera polskiej sceny politycznej. Niemcy bowiem po 1990 roku, od kiery odzyskały swobodę ruchów w Europie, stały się wyznawcami doktryny europeizacji Europy, to znaczy – delikatnego ale cierpliwego i metodycznego wypychania USA z europejskiej polityki, a zwłaszcza - z funkcji kierownika tej polityki. Doktryna „europeizacji” jest czym w rodzaju lustrzanego odbicia amerykańskiej doktryny Monroe – bo tylko „europeizacja” umożliwia Niemcom prowadzenie polityki zgodnej z linią Bismarcka – że Niemcy zarządzają Europą w porozumieniu z Rosją.
Toteż już w styczniu 2016 roku z inicjatywy niemieckiej Komisja Europejska wszczęła wobec Polski procedurę sprawdzania stany demokracji i praworządności. W lipcu 29016 roku nastąpiła eskalacja; Komisja Europejska przedstawiła polskiemu rządowi coś w rodzaju ultimatum w postaci tzw.”zaleceń”. Termin ich wykonania upływał 27 października – ale rząd w Polsce nie tylko ich nie wykonał, ale nawet na nie nie odpowiedział – i tylko pani Szydło oświadczyła, że mają one charakter „ideologiczny i polityczny, a nie merytoryczny”. I kiedy wydawało się, że ultimatum przejdzie bez echa, 16 grudnia Niemcy rozpoczęły w Polsce realizację kombinacji operacyjnej, której celem było doprowadzenie do politycznego przesilenia, w następstwie którego na pozycję lidera powróciłaby ekspozytura Stronnictwa Pruskiego. Moment został wybrany ze względu na wybory prezydenckie w Ameryce, w następstwie których między początkiem listopada, a końcem stycznia zawsze pojawia się coś w rodzaju bezkrólewia. W ubiegłym roku bezkrólewie to wydawało się głębsze niż zwykle, bo polityczna wojna przeciwko prezydentowi Donaldowi Trumpowi nie tylko nie ustała, ale cały czas nabierała rozpędu. Najwyraźniej zachęciło to Berlin do wykorzystania okazji i stworzenia w Polsce faktów dokonanych. Ale ocena bezkrólewia była chyba nazbyt optymistyczna, bo Amerykanie wcisnęli hamulec w następstwie czego kombinacja operacyjna spaliła na panewce. Już po trzech dniach „Die Welt” zatrąbił do odwrotu, a 7 lutego do Warszawy przyjechała z gospodarską wizytą Nasza Złota Pani – bo skoro na jakiś czas trzeba pogodzić się z istnieniem Jarosława Kaczyńskiego na stanowisku Naczelnika Polski, to jakiś tymczasowy modus vivendi wypada z nim ustalić. Ale już w początkach marca organizacje broniące praw człowieka na świecie wystąpiły do Jana Klaudiusza Junckera, by Komisja Europejska zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieka w naszym nieszczęśliwym kraju urąga wszelkim standardom. Stało się jasne, że następna kombinacja operacyjna będzie się odbywała pod sztandarem praworządności. Zmobilizowana tedy została agentura starych kiejkutów w środowisku sędziowskim, które zorganizowało aż dwa alarmistyczne Kongresy Sędziów Polskich, wsparte przez jurysprudensów z rozmaitych krajów UE. Może by się to ślimaczyło jeszcze przez jakiś czas, gdyby nie wizyta prezydenta Trumpa w Warszawie 6 lipca br.
Trójmorze jako dzwonek alarmowy
Prezydent USA Donald Trump przyjechał do Warszawy na Forum Państw Trójmorza i podczas konferencji prasowej oświadczył, że projekt ten bardzo mu się podoba i że będzie go „wspierał”. To „Trójmorze”, to nic innego, jak „heksagonale” z przełomu lat 80-tych i 90-tych – ale uzupełnione i poprawione. Kiedy po Reykjaviku pojawiła się wiarygodna zapowiedź ewakuacji imperium sowieckiego ze Środkowej Europy, wywołało to efekt politycznej próżni. Państwa środkowo europejskie nauczone doświadczeniem kruchości porządku wersalskiego z 1919 roku, postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce i stworzyć system reasekuracji niepodległości. W 1989 roku w Budapeszcie Włochy, Jugosławia Austria i Węgry podpisały porozumienie o współpracy politycznej, od czworga sygnatariuszy potocznie zwane „quadragonale”. Do tego porozumienia prawie natychmiast dołączyła Czechosłowacja jeszcze przed „aksamitnym rozwodem”, jako sygnatariusz piąty, stąd „pentagonale” i Polska jako sygnatariusz szósty – stąd „heksagonale”. Sygnatariusze „heksagonale” liczyli, że Rosja, która znowu zaczyna pogrążać się w zapaści, nie będzie w stanie tej inicjatywy storpedować, a Niemcy, które wprawdzie w żadnej zapaści się nie pogrążają, są jednak skrępowane rozmaitymi powiązaniami w ramach Wspólnot Europejskich i ze względu na to też może nie będą w stanie tej inicjatywy storpedować. Należy zatem wykorzystać sprzyjający moment dziejowy, stworzyć fakty dokonane, a potem ich bronić. W przypadku Rosji te rachuby się sprawdziły, natomiast zawiodły całkowicie w przypadku Niemiec. Niemcy, które po 12 września 1990 roku odzyskały swobodę ruchów, natychmiast przystąpiły do wysadzania „heksagonale” w powietrze w ten sposób, że zachęciły dwie republiki jugosłowiańskie: Słowenię i Chorwację do proklamowania niepodległości, co Jugosławię, która miała być bałkańskim filarem „heksagonale” postawiło w ogniu krwawej wojny domowej, zaś pozostali sygnatariusze, widząc, czym grozi politykowanie za niemieckimi plecami, natychmiast się od tej inicjatywy zdystansowali i od tej pory próżnię polityczną po ewakuacji imperium sowieckiego z Europy Środkowej wypełniają Niemcy poprzez rozszerzanie na wschód Unii Europejskiej, której są politycznym kierownikiem.
Ale niemieckie przywództwo w Europie ostatnio się zachwiało, a prezydentem USA został Donald Trump, który jeszcze jako kandydat krytykował niemiecką hegemonię w Europie i nie zmienił zdania jako prezydent. Projekt „Trójmorza” oznacza zatem powrót do „heksagonale” - ale uzupełnionego i poprawionego – ze Stanami Zjednoczonymi, jako protektorem. Bo wadą pierwotnego „heksagonale” był brak silnego lidera, wskutek czego Niemcy bez trudu to rozgoniły. Z USA jako protektorem byłoby to znacznie trudniejsze, a być może Niemcy w ogóle nie podjęłyby takiej próby. Kiedy zatem 6 lipca padła w Warszawie deklaracja prezydenta Trumpa o „wsparciu” projektu Trójmorza”, Niemcy uznały, że nie ma co czekać, tylko trzeba zdławić to przedsięwzięcie w zarodku. Realizacja tego projektu podważałaby niemiecką hegemonię w Europie i blokowała budowę IV Rzeszy, w którą Niemcy tyle już zainwestowały. Najlepszym zaś sposobem zablokowania „Trójmorza” jest doprowadzenie do zmiany rządu w Polsce na taki, który wycofa się z tego projektu – a on bez Polski nie ma sensu.
Toteż niemiecki owczarek w osobie Franciszka Timmermansa przedstawił Polsce miesięczny termin ultimatum do przywrócenia „praworządności” grożąc, że w przeciwnym razie kraj nasz będzie boleśnie kąsany sankcjami, a jednocześnie Niemcy uruchomiły w Polsce wszystkie swoje instrumenty, przede wszystkim w postaci starych kiejkutów, uruchamiając za ich pośrednictwem całą polskojęzyczną wspólnotę rozbójniczą która na tym etapie przepoczwarzyła się w folksdojczów Sekunduje im lobby żydowskie, które w powrocie Polski pod niemiecką kuratelę najwyraźniej bardzo wiele sobie obiecuje.
Stanisław Michalkiewicz
Artykuł • miesięcznik „Opcja na prawo” • 5 stycznia 2018
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4113