Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
Nie wszyscy ją lubili, bo ostro oceniała ludzi. Gdyby jednak nie jej żelazna wola, zmęczeni strajkiem stoczniowcy 16 sierpnia 1980 r. rozeszliby się do domów. Czy bylibyśmy dzisiaj wolni, gdyby nie suwnicowa Anna Walentynowicz?

Dyrekcja obiecała 16 sierpnia przywrócić do pracy Annę Walentynowicz i Lecha Wałęsę, a wszystkim stoczniowcom wypłacić dodatek wysokości 1500 złotych. Lech Wałęsa tryumfalnie odśpiewał „Jeszcze Polska” i ogłosił koniec strajku. Tłum tysięcy stoczniowców zaczął się wylewać na zewnątrz przez wszystkie trzy bramy.

Anna Walentynowicz i stoczniowa pielęgniarka Alina Pienkowska, które wtedy się przyjaźniły, przyglądały się temu bezsilnie, walcząc z rozpaczą. Podszedł do nich Darek Kobzdej, młody lekarz, który wspierał strajkujących. — No i co? Załatwiliście swoje sprawy, a co będzie z mniejszymi zakładami, które was poparły? Przecież oni ich rozwalcują — powiedział. To zdanie pobudziło te dwie kobiety do działania. Pobiegły na bramę nr 3, żeby zastąpić drogę wychodzącym i zmienić losy świata.

Kobiety niosą wolność

Kobiety wołały do odchodzących, że ogłaszają strajk solidarnościowy z innymi zakładami, które same nie obronią się przed władzą. — Jak pani chce, to może pani strajkować. Ja trzy dni nie widziałem żony i dzieci, ja mam dość tego strajku — odkrzyknął działacz stoczniowej Rady Zakładowej. Rzeka ludzi nadal wypływała ze stoczni. W końcu jednak jakiś młody stoczniowiec zawołał, że to kobiety mają rację. I zatrzasnął bramę.

Kilka minut później doszło do pierwszej kłótni Anny Walentynowicz z Lechem Wałęsą. W jej wyniku Lech ustąpił i zgodził się na kontynuowanie strajku. Dzięki temu, że robotnicy nie dali się władzy podzielić, powstał gigantyczny Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”, do którego wstąpiło aż 10 mln Polaków. Dzięki temu, że Lech Wałęsa posłuchał tamtego dnia operatorki suwnicy, 10 lat później został prezydentem.

Wtedy też jednak zakiełkowała niechęć między Anną Walentynowicz i Lechem Wałęsą. Ona patrzyła mu odtąd na ręce, on ją oskarżał o „przeszkadzanie” w pracy i wypychał z władz związku. Ona po latach doszła do wniosku, że Wałęsa był groźnym agentem, który posłuchał jej wtedy tylko dlatego, żeby ster strajku nie wymknął mu się z rąk. On jeszcze w zeszłym roku rewanżował się Annie Walentynowicz, że „robiła więcej złego dla »Solidarności« niż SB i władze komunistyczne razem”.

Jedni przyznają dziś więcej racji pani Annie, inni byłemu prezydentowi. Jedni i drudzy muszą uznać, że gdyby panie Walentynowicz i Pien kowska nie zastąpiły wtedy drogi wychodzącym stoczniowcom, nie powstałaby „Solidarność”. Komunizm zachowałby swoje siły. Może rozmontowałby go ktoś inny, a może nie. Historia świata potoczyłaby się zupełnie inaczej.

Niewolnica Anna

Anna Walentynowicz miała wyjątkowo trudne lata dorastania. Po takich przejściach można albo stoczyć się na dno, albo stać się człowiekiem o żelaznym charakterze. Jej charakter zahartował się jak stal. Choć pewnie dorastanie dostarczyło jej zranień na całe życie.

Sielskie dzieciństwo skończyło się dla Ani z domu Lubczyk w wieku 10 lat. Jej ojciec zginął w wojnie w 1939 r., załamana matka zmarła wkrótce potem. „A mój brat — wysoki, przystojny starszy brat? Wraz z innymi młodymi mężczyznami został wywieziony w głąb Rosji i już nigdy go nie zobaczyłam” — wspominała w książce „Cień przyszłości”, napisanej wraz z dziennikarką Anną Baszanowską. Dziewczynka została sama. Jej edukacja skończyła się na czterech klasach szkoły w Równem na Wołyniu. Przygarnęli ją sąsiedzi, ale musiała pracować ponad siły, była bita. W czasie okupacji z grupą Polaków wyjechała pod Warszawę. Bił ją tam nie tylko „pan”, ale też „panicze”, bo tak musiała zwracać się do synów gospodarzy. Nawet nocami kazano jej dyżurować przy produkcji bimbru. „Moim zadaniem było podtrzymywanie ognia i budzenie pana, kiedy spadła już ostatnia kropla. Sprzedażą również ja musiałam się zajmować. Pan eskortował mnie w pewnej odległości, a gdyby mnie złapano, on byłby bezpieczny” — wspominała.

W 1945 r. „państwo” wyjechali na Wybrzeże, zabierając ze sobą swoją niewolnicę Anię. W Wigilię nastolatka nakrywała do stołu i znikała w kuchni. Po chwili „pani” wnosiła jej do tej kuchni kawałek opłatka. Anna szła z nim... do koni.

Gospodarstwo się rozwijało, „panicze” chodzili do szkoły, a ona słabła od przepracowania. Raz sąsiadka zobaczyła, jak gospodarz uderzył Anię tak, że upadła zalana krwią. Oburzona zaprowadziła dziewczynę na komisariat. Ania wycofała jednak oskarżenie, ujęta przeprosinami gospodyni. Później „starszy panicz” bił ją już tylko w żołądek, żeby nie zostawiać śladów.

Próbowała się zabić. Długo trwało, zanim poszukała w sobie odwagi, żeby od swoich prześladowców po prostu odejść. Z początku tułała się, ale później dobrzy ludzie, państwo Gładkowscy z Gdańska, zatrudnili ją jako opiekunkę dla dziecka. Traktowali ją jak członka rodziny, jadła z nimi przy wspólnym stole. „To wtedy, jako dorosła dziewczyna, ośmieliłam się uwierzyć, że jestem człowiekiem, jak inni wokół” — napisała po latach.

16 lat spawania

Kiedy miała 20 lat, zafascynowana plakatami, na których dziewczyny trzymały piły i siedziały na traktorach, poprosiła o pracę w stoczni. Została spawaczem. Przez 16 lat czołgała się ze spawarką po zakamarkach statków, wdychając trujące opary. Dziennikarze pisali o niej artykuły, nieźle zarabiała. Wciąż była jednak naiwna. Zakochała się w chłopaku, który nie był tego wart. Rzuciła go, kiedy była już w ciąży z synem Januszem. Wtedy naprawdę bała się przyszłości. Pomógł jej obejrzany w kinie... radziecki film „Grzesznicy bez winy”. Jego bohaterka, grana przez Lubow Orłową, postanawia wychować syna sama i żyć tak, by nie musiał się wstydzić, że nosi panieńskie nazwisko matki. Po raz pierwszy od dzieciństwa Ania weszła też do kościoła (dla jej opiekunów wiara nie istniała). Ksiądz najpierw ją zbeształ, a potem powiedział: „Nie martw się. Poniosłaś wiele ofiar i wiele przecierpiałaś, urodzisz zdrowe dziecko. Do takich jak ty Matka Boska biegnie w jednym pantofelku. Oddaj się Jej w opiekę”. Wtedy zaczęła kochać swoje nienarodzone dziecko.

Jako 30-latka Anna wyszła za mąż za swoją prawdziwą miłość, Kazika Walentynowicza, stoczniowca. Owdowiała po siedmiu latach. Prywatnie miała wiele ciepła dla bliźnich. Pomagała starym ludziom z sąsiedztwa. W 1982 r. za działalność opozycyjną milicja aresztowała ją w mieszkaniu jej podopiecznej Alicji Rzutik, gdy robiła staruszce śniadanie. W grudniu 1981 r. Anna wpadła w ręce bezpieki na środku pasów, przez które przeprowadzała panią Alicję. Staruszka została na środku szosy, a esbecy wykręcili Annie ręce i zawlekli ją do samochodu.

Babcia z orderem

Po tym, co przeszła za młodu, nie bała się komunistów. Już w latach 50. protestowała, gdy przy podziale premii sekretarze partyjni dostawali 1500 zł, a robotnicy 300 zł. Tajniacy szarpali ją za to i grozili. W 1967 r. głośno żądała sprawiedliwości, gdy przewodniczący Rady Zakładowej przywłaszczył sobie 3 tys. złotych. W rewanżu dyrekcja chciała ją wyrzucić, ale 65 stoczniowców odważyło się podpisać list w obronie „pani Ani”. Obniżono więc jej tylko płacę o dwie grupy i przeniesiono na stanowisko operatora urządzeń dźwigowych. Odtąd Anna Walentynowicz codziennie wspinała się wysoko nad ziemię, do kabiny swojej suwnicy.

Wiele razy siedziała w więzieniach. Żeby ją złamać, esbecy pobili Janusza, jej syna, który też zresztą udzielał się w „Solidarności”. W 1982 r. Janusz został internowany, bo „zachodziło uzasadnione podejrzenie, iż przebywając na wolności, nie będzie przestrzegać porządku prawnego”. Mimo to Anna była twarda i z esbekami nie rozmawiała.

W wolnej Polsce długo była zapomniana. Krytykowała Okrągły Stół, reformy Balcerowicza i poszczególnych polityków. Taka już była, że krytykowała ich na całego, nie próbując dostrzec ich jaśniejszych stron. Była też wierna w przyjaźni, między innymi wobec Joanny i Andrzeja Gwiazdów, działaczy „Solidarności”, którzy też nie zrobili kariery. Pieniędzy z emerytury nieraz nie starczało jej na leki.

Dopiero Lech Kaczyński nadał jej Order Orła Białego. Nie dożyła 81. urodzin. Zginęła wraz z prezydentem, którego bardzo ceniła. Zostawiła syna i dwoje dorosłych wnuków, Kasię i Piotrka, których bardzo kochała.


opr. mg/mg

 

Za: http://www.opoka.org.pl/biblioteka/I/IH/gn201017-walentynowicz.html

Nadesłał: "Jacek"