Odkąd metropolitą krakowskim został kardynał Stanisław Dziwisz zielone światło pali się dla przeróżnych „małych palikotów’ w koloratkach (o ile oni je jeszcze noszą). Kardynał postawi Janowi Pawłowi II jeszcze ze sto kolejnych pomników, ale szkoda, że przebywając z nim tak długo ani sam nie nauczył się jego języka, ani nie potrafił nauczyć go innych.
A może są także „duchowni podający się za wierzących”?
Fronda: Dostrzec bliźniego
Nikt nie miał czasu, by spotkać się i na poważnie porozmawiać z ludźmi, którzy czuwali pod krzyżem. Zamiast rozmowy proponowano im zaś inwektywy i oskarżenia o brak posłuszeństwa hierarchii.
Polskie elity (niestety, coraz częściej także kościelne) doskonale wiedzą, kogo w naszym kraju można obrażać. I dlatego na głowy protestujących w obronie krzyża już posypały się gromy (i to takie, które gdyby wypowiedziano je na przykład pod adresem organizatorów wcześniejszej o kilkanaście dni homo-parady, zakończyłyby się nie tylko procesami, ale prawdopodobnie i wyrokami). Piotr Śmiłowicz o ludziach broniących krzyża pisze wprost, jako o „grupie psycholi”. Jan Turnau określa ich delikatniej mianem „fanatyków”. Niezawodny w takich sytuacjach Szymon Hołownia oskarża ich zaś o to, że dali się zmanipulować szatanowi, którego naturą jest dzielić. I dalej nie bawi się już w żadne subtelności, ale wprost uznaje obronę krzyża za „starcze chuligaństwo” i „fanatyzm”.
Księża wcale nie są zaś łagodniejsi. Biskup Tadeusz Pieronek określił ludzi stojących pod krzyżem „fanatyczną sektą”, „małymi”, „karłowatymi ludźmi”. A psycholog ojciec Jacek Prusak nie cofnął się nawet przed diagnozami psychiatrycznymi. „Opętanie” krzyżem, jakie obserwujemy wśród pikietujących, ma znamiona grupowej paranoi” – napisał na portalu jezuickim Deon.pl.... Więcej cytatów sobie daruję. Ale można je mnożyć, i nie ulega wątpliwości, że będzie ich przybywać.
A wszystkie te wypowiedzi słychać w sytuacji, gdy przez wiele tygodni nikt (ani politycy, ani intelektualiści, ani duchowni) nie miał czasu, by spotkać się i na poważnie porozmawiać z ludźmi, którzy dniami i nocami czuwali pod krzyżem. Zamiast rozmowy proponowano im zaś inwektywy (takie mniej więcej, jak powyżej) i oskarżenia o brak posłuszeństwa hierarchii (ciekawe, że takich oskarżeń nie formułuje się wobec Bronisława Komorowskiego, który zupełnie otwarcie odrzuca Magisterium Kościoła w sprawie in vitro). Na koniec zaś wystawiono przeciw nim kordony Straży Miejskiej i policji, jak również zatroskano się, iż zadziałała klasyczna psychologia tłumu, i że wśród setek zwyczajnych ludzi, którzy przyszli bronić krzyża, znalazły się osoby (i przypadkowo tak się złożyło, że to je uchwyciły kamery), które miały pewne problemy z równowagą. I przejechano się po nich, nawet nie zauważając, że konflikt wywołał prezydent-elekt, a rozkręcili go – do spółki – jego partyjni koledzy, bliskie PO autorytety i specjalista od zabytków (dziwnym trafem zależny od platformerskiej prezydent), który uznał, że nic już w okolicach Pałacu zmienić nie można.
Wszystko to niestety pokazuje, że nie ma w Polsce miejsca na poważną rozmowę i dialog. Ci, których stygmatyzuje się jako „nierozsądnych”, „nieroztropnych”, są pozbawieni możliwości wypowiedzi, a ich argumenty są natychmiast odrzucane (doskonale widać to w tej chwili, gdy postulat, by w miejsce krzyża postawić tablicę, jest lekceważony prychnięciem: „A skąd wiadomo, że nie będą chcieli większej tablicy”). Takie wykluczenie zaś rodzi agresję, frustracje, niekiedy przemoc. I zaskakuje mnie, że medialne autorytety nie są w stanie tego dostrzec, nie rozumieją, że to ich postawa radykalizuje część opinii publicznej i skłania je do bardzo ostrych zachowań. Zachowań, których można było uniknąć, gdyby ktoś – od razu – zajął się zamiast potępieniem – rozmową (tak, czasem trudną) i włączył „wykluczonych” w przestrzeń debaty. To jednak przekracza możliwości naszych dialogistów, którzy pod terminem dialog rozumieją wyłącznie rozmowę z kolegami, a nie z rzeczywistym światem.
Smutkiem napełnia też postawa części ludzi Kościoła. Ich także zabrakło w miejscu, gdzie były nie tylko realne emocje, ale także wierni, którzy poddani są ich duszpasterskiej opiece. Zamiast pojawić się przed Pałacem Prezydenckim, zamiast spotkać się z ludźmi (tak, czasem przesadnie emocjonalnymi czy wręcz głoszącymi nieroztropne poglądy), porozmawiać z nimi, postarać się zrozumieć ich emocje i argumenty – wybrano wyniosły sposób kontaktowania się z nimi za pomocą mediów i oświadczeń. A część duchownych (vide biskup Tadeusz Pieronek) poszła jeszcze dalej i zaczęła obrzucać ich inwektywami. Wszystko po to zaś, by usłyszeć kilka ciepłych słów od postępowych komentatorów, którzy uznali, że Kościół wreszcie zachował się tak, jak powinien. Tyle, że tak nie uprawia się duszpasterstwa, tak nie walczy się o dusze wiernych, a co najwyżej uprawia się kiepską (bo pod dyktando mediów) politykę.
A jest to tym bardziej smutne, że w ten sposób część – i tak wykluczonych z debaty – ludzi dostrzegło, że wspólnota, która zawsze powinna być z wykluczonymi, pozbawionymi prawa do głosu, opowiada się po stronie mediów i wyklucza wykluczonych ze swoich szeregów (trudno inaczej rozumieć wypowiedzi biskupa Pieronka). Takie wypowiedzi mają konsekwencje. Ludzie, którzy kochają Kościół (może nie zawsze dobrze to wyrażają), zapamiętają te słowa. I będą jeszcze bardziej sfrustrowani i rozgoryczeni. A jedynym zyskiem będzie to, że jakaś część duchownych będzie mogła sobie pofunkcjonować w medialno-politycznym mainstreamie. Tylko, czy naprawdę o to chodzi w byciu pasterzem?
Tego, co się stało, nie da się już odwrócić. Ale wciąż można próbować naprawić to, co zostało zepsute. A droga jest bardzo prosta. Ojciec Jacek Prusak zamiast formułować swoje oceny zza krakowskiego biurka powinien zacząć rozmawiać z realnymi katolikami (a oni są różni, nie wszyscy czytają „Tygodnik Powszechny”), biskupi i księża powinni być tam na placu, nie tylko pod ochroną kordonów policyjnych, ale również wśród wiernych. Rozmawiając z nimi, próbując ich zrozumieć, i modląc się z nimi. Wtedy zupełnie inaczej brzmiałyby oceny. A i wydarzenia prawdopodobnie przebiegałyby w inny sposób. Władze państwowe zaś zamiast uciekać od rozmowy i grozić (jak premier Tusk rozwiązaniami siłowymi), mogłyby spokojnie ustalić termin zawieszenia tablicy pamiątkowej, a później przygotować ją, zawiesić i spokojnie przenieść krzyż.
Ale żeby tak zrobić, trzeba w tamtych ludziach dostrzec nie tyle tłum paranoików, fanatyków, małych, karłowatych ludzi, a obywateli, którzy mają prawo do głosu; ludzi, których zdanie (nawet jeśli się z nim nie zgadzamy) też się liczy; i wreszcie bliźnich, którzy są powierzeni. To bywa trudne, ale jeśli ktoś nie odważy się tego zrobić, to skutki będą dramatyczne. Emocje (a wraz z nimi agresja) będą się zaostrzać, wykluczenie będzie się pogłębiać. I choć media będą miały wciąż nowy materiał, a autorytety argumenty na potwierdzenie swoich przemyśleń, to podział w Polsce będzie się pogłębiał. A Kościół (jako całość) będzie tracił autorytet obrońcy wykluczonych. Czy naprawdę tak musi być? Czy tak bardzo brak nam odważnych, otwartych (rzeczywiście, a nie medialnie) pasterzy? Czy nie ma wiernych świeckich, którzy potrafiliby opowiedzieć się (także oceniając i kiedy trzeba - krytykując) po stronie tych, którym odbiera się inwektywami głos? Oby tak nie było. Oby tacy pasterze, politycy, intelektualiści się znaleźli.
Tomasz P. Terlikowski
Za: Blog - Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski