Najnowsza książka dr. Sławomira Cenckiewicza, jeszcze niedawno historyka związanego z IPN, aktualnie niezależnego, zatytułowana „Anna Solidarność”, staje się znowu świetną okazją do rozważań na temat najnowszych dziejów Polski. Biografia Anny Walentynowicz posłużyła do napisania fascynującej historii Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, Sierpnia 1980 roku, Solidarności. W biografii tej skromnej, odważnej kobiety niczym
w zwierciadle przeglądają się losy Polaków z czasów PRL i III RP.
Anna Walentynowicz, choć odegrała niezwykle istotną rolę w Sierpniu 1980 roku, w historii Polski – to ona dała początek Solidarności, to w jej obronie wybuchł strajk, to ona uratowała ten strajk – została niemal całkowicie wymazana z kart historii, zmarginalizowana, okrzyknięta osobą niezrównoważoną, wariatką.
Po stronie ideałów
Niewątpliwie historyk nie ma łatwego zadania, kiedy pisze pracę o osobach żyjących. Sławomir Cenckiewicz miał okazję przekonać się już o tym publikując wspólnie z Piotrem Gontarczykiem książkę „Lech Wałęsa a SB. Przyczynek do biografii”.
Postać Anny Walentynowicz sprowadzona została w ostatnich latach do konfliktu z Lechem Wałęsą. To były przewodniczący Solidarności kształtował jej wizerunek w mediach – „wariatki” przeszkadzającej w pracy Związku, w drodze do osiągnięcia sukcesu, „szkodzącej bardziej niż SB”. Wałęsie przeszkadzało znacznie więcej osób z otoczenia pani Ani, tak się zresztą złożyło, że wszystkie te osoby – bracia Błażej i Krzysztof Wyszkowscy, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, czy sama Walentynowicz – wprowadzały Wałęsę w świat antykomunistycznej opozycji. Po roku 1989 osoby te znalazły się na marginesie życia politycznego, publicznego. Mało tego – były zwalczane, szykanowane.
Spór między Anną Walentynowicz a Lechem Wałęsą, to nie był li tylko spór personalny, to był spór o ideały, wartości, o realizację programu Związku. Walentynowicz, związana ze środowiskiem „gwiazdozbioru”, czyli Joanny i Andrzeja Gwiazdów, była szczególnie wyczulona na wszelkiego rodzaju odstępstwa od zapisanych zasad związkowych, domagała się od Wałęsy przestrzegania reguł demokratycznych, uważała że nawet w czasie walki z komuną nie wolno łamać prawa związkowego. Ten spór miał też charakter ambicjonalny, Wałęsa nie znosił konkurencji, do dzisiaj nie może pogodzić się z faktem, że to nie on był praprzyczyną Sierpnia. Wobec Anny Walentynowicz nie zawahał się użyć najgorszych inwektyw, obelg, które mocno raniły ją jako kobietę.
Anna Walentynowicz nie była politykiem, w takim rozumieniu klasycznym – zabiegającym o władzę, jej działalność publiczna była podyktowana względami moralnymi, etycznymi. Dla niej nie był ważny czas, bo upominać się o prawdę, ujawniać ją, dla niej najważniejsza była czystość ideałów.
Wiele razy stawała samotnie lub w małej grupce osób naprzeciw większości, kiedy była przekonana o swojej słuszności. To ona dzięki swemu uporowi, dzięki tym „niepolitycznym” zachowaniom, uratowała strajk sierpniowy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, który wybuchł 14 sierpnia 1980 roku w obronie przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz, zwolnionej ze stoczni w dniu 7 sierpnia dyscyplinarnie. Dyrektor stoczni, Klemens Gniech, spełnił żądania załogi: przywrócił do pracy Walentynowicz, zapewnił podwyżkę płac dla każdego w wysokości 1 500,00 zł. 16 sierpnia 1980 roku Lech Wałęsa, który stał wówczas na czele strajku, ogłosił jego zakończenie. Robotnicy raczej z zadowoleniem przyjęli tę decyzję, tym bardziej że była to sobota, spieszyli do domu. I wtedy, zainspirowana przez Alinę Pienkowską, wkroczyła do akcji Anna Walentynowicz. „Dobiegła do bramy nr1 Stoczni Gdańskiej – jak pisze Cenckiewicz. Tam spotkała zdezorientowanego Lecha Wałęsę, szarpnęła go za rękaw, chciała przemówić. Stanęła na wózku akumulatorowym i przemówiła do robotników. Oznajmiła, że właśnie proklamowano strajk solidarnościowy.” Wiedziała, że cała Polska ma zwrócone oczy na stocznię, że należy walczyć o więcej, i nie tylko dla pracowników stoczni. Jeszcze tego samego dnia powołano Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z siedzibą w Stoczni Gdańskiej. MKS tworzyli przedstawiciele 21 zakładów pracy. Wśród kilkunastu członków prezydium MKS znalazła się też Anna Walentynowicz.
Momentem kluczowym dla strajku okazał się dzień 19 sierpnia. Tego dnia przyjechał do Gdańska wicepremier Tadeusz Pyka i rozpoczął podpisywanie indywidualnych porozumień z poszczególnymi zakładami pracy. Istniało bardzo realne zagrożenia podzielenia załóg, na początku okazał się niezwykle skuteczny. Nie chciał negocjować z MKS-em.
Moment kluczowy dla strajku, sytuacja dramatyczna. I wtedy popchnięta intuicją pani Anna ruszyła wózkiem akumulatorowym do Stoczni Remontowej, do Stoczni Północnej wzywając robotników do jedności, solidarności – przyjęcia 21 postulatów. Autorytet pani Anny zadziałał. Bramy zostały otwarte, ruszyła rzeka ludzi ze sztandarami. Zrozumieli, że nie mogą ot tak, sobie, pójść do domu, zostawić rozpoczęte sprawy. Przekonywała, jak potrafiła: „cała Polska patrzy na was!”. Misja Pyki została pogrzebana. MKS stał się alternatywną władzą dla komunistów, reprezentował cały naród.
„Ja wierzę w Boga”
Ukończyła V klas szkoły powszechnej. W r. 1939 straciła oboje rodziców i brata. W ziemiańskiej rodzinie, która ją przygarnęła po stracie rodziny, nie zaznała niczego dobrego. Traktowana była podle – nawet święta spędzała z krowami w oborze, często doskwierał jej głód. Trzykrotnie próbowała popełnić samobójstwo. W roku 1945 jej „państwo” wyjechali z Równego na wschodnich kresach do Generalnej Guberni. Zamieszkali w Tłuszczu koło Warszawy, wówczas Anna Walentynowicz decyduje się na odejście i podjęcie samodzielnego życia. Nie było to takie proste, po tułaczce po różnych rodzinach znajduje zatrudnienie w fabryce margaryny.
Trafia w końcu do Gdańska, do Stoczni im. Lenina, na wydział W-2, tutaj przyucza się do zawodu spawaczki. Pracuje po 16-18 godzin dziennie. Nawet mężczyźnie spawacze mają trudności by dotrzymać jej kroku w pracy. W komunizmie dostrzega możliwość wyzwolenia się od koszmarnego, sierocego życia. Hasła komunistyczne o równości, sprawiedliwości przemawiają do niej. Fotografie „Anny proletariuszki” zdobią reżimowe gazetki, m.in. „Głos Wybrzeża”. Jej życiorys pasuje jak ulał do roli komunistycznej aktywistki. Zostaje działaczką Związku Młodzieży Polskiej, delegatką na Zjazd Młodzieży Socjalistycznej w Berlinie w 1952 roku. Wyjazd na zjazd młodzieży stalinowskiej do Berlina ostudził jej zapał do komunizmu. Widzi jak działacze, głoszący górnolotne hasła w zakładach pracy, nagminnie upijają się, uprawiają seks, dochodzi też do kradzieży, przeróżnych zgorszeń. Wielu aktywistów pozostało na zgniłym, do tej pory opluwanym Zachodzie, ruszając do Berlina Zachodniego. Musi się wstydzić za kolegów, koleżanki ze swojej organizacji. Zobaczyła czym jest komunizm – jednym wielkim oszustwem. Po powrocie do Polski oświadczyła, że nie chce mieć nic więcej wspólnego z ZMP. Pozostawiła sobie jedynie koszulkę organizacyjną, ale tylko dlatego, że nie miała w czym chodzić.
Zaczynają się podchody towarzyszy z PZPR, namowy do wstąpienia do partii. Zawsze miała tylko jedną odpowiedź: „ja wierzę w Boga”. Nie potrafiła robić niczego bez przekonania, wiary. Dała się namówić do Ligi Kobiet Polskich, została przewodniczącą tej organizacji w stoczni. Walczyła jak lwica o premie dla koleżanek, o mieszkania dla bezdomnych, będąc sama bezdomną. Tułała się po wynajętych kątach. Panieńskiego syna musiała na dzień pozostawiać w domu dziecka, a kiedy wracała z pracy, zabierała g ze sobą. To wtedy napisała w liście do tow. Bieruta: „czy ja mam zdechnąć jak pies z dzieckiem pod mostem?” Organizacja partyjna przyznała jej 36 – metrowe mieszkanko, w którym zresztą mieszkała do końca życia. Mieszkanie przy ulicy Grunwaldzkiej 44 to był cały jej dorobek, który osiągnęła po kilkudziesięciu latach ciężkiego życia.
Sławomir Cenckiewicz pisze, że fenomen Anny Walentynowicz polegał na tym, że była zawsze autentyczna – i wtedy kiedy była w ZMP, i w Lidze Kobiet Polskich – zawsze robiła to samo. Dla niej pojawienie się Wolnych Związków Zawodowych, to było jakby coś, na co czekała całe życie. Urodziła się po to, by pomagać innym. Aktywnie uczestniczyła w Grudniu 1970 roku.
Pomnik
Anna Walentynowicz skupiała na sobie szczególną nienawiść Wałęsy i jego najbliższego środowiska. 1 kwietnia 1981 roku została decyzją swojej macierzystej komisji zakładowej NSZZ Solidarność usunięta z władz Solidarności. Ludzie Wałęsy doprowadzili już jesienią 1980 roku, a później w lipcu 1981 roku do wymiany elity Solidarności w Gdańsku – tzw. gwiazdozbiór, działacze związani z Andrzejem Gwiazdą, znaleźli się na marginesie. Walentynowicz nigdy nie zaakceptowała Porozumienia Warszawskiego z 30 marca 1981 r., zawartego po kryzysie bydgoskim. Uważała, że to wówczas związek został rozbity przez komunistów. Mimo braku wyjaśnień kulisów bydgoskiej prowokacji, zostało podpisane porozumienie Związku z komunistami. Otwarcie atakowała politykę władz Solidarności. 30 marca zostało zawarte Porozumienie, a 1 kwietnia pojawił się wniosek prezydium MKZ o usunięcie Anny Walentynowicz ze Związku.
Sławomir Cenckiewicz pisze o mało znanej historii protestu naszej bohaterki w sprawie pomnika poległych stoczniowców. Otóż pierwotnie miało być zupełnie inne przesłanie tego pomnika, choć kształt ten sam – trzy krzyże. To miał być wedle uzgodnień Lecha Wałęsy, jego najbliższego otoczenia, władz wojewódzkich, partyjnych pomnik porozumienia narodowego. Obok nazwisk ofiar grudnia 1970 roku miały się znaleźć nazwiska milicjantów. Anna Walentynowicz, będąca członkiem Komitetu Budowy Pomnika Ofiar Grudnia 1970 roku, niemal przemocą weszła na spotkanie, w którym uczestniczyli m.in. towarzysze Kołodziejski, Fiszbach, Ciosek i zakomunikowała, że to, co oni sobie ustalili, to jest nieistotne, ten pomnik będzie wyglądał tak, jak miał wyglądać. Pani Anna uznała, że najpierw komuniści powinni przyznać się do zbrodni Grudnia 1970 roku, a dopiero później jednać. Zdaniem biografa, Sławomira Cenckiewicza, Anna Walentynowicz zawsze miała wyczucie ważności wydarzeń, w których uczestniczyła. Potrafiła zaprotestować nawet wbrew większości. Wypowiadała się tylko w sprawach, w których uważała, że ma rację.
Anną Solidarność nazwał panią Annę Krzysztof Wyszkowski w czasie uroczystości zorganizowanej przez prezydenta RP, śp. Lecha Kaczyńskiego, z okazji 80 urodzin bohaterki. Przecież to ona uratowała 16 sierpnia strajk w Stoczni. Odegrała kluczową rolę w powstaniu Solidarności.
100 agentów
SB mobilizowała nadzwyczajne siły przeciwko Annie Walentynowicz. Najpierw były to działania operacyjne o kryptonimie „Suwnicowa”, a później „Emerytka”. W prace operacyjne zaangażowanych było ponad 100 agentów. Koordynatorem prac było MSW. Po roku 1982 powstało Biuro Studiów i Analiz, którego szefem i organizatorem był płk Władysław Kuca, jeden z najsprawniejszych oficerów SB. W Gdańsku funkcjonowała od roku 1983 elitarna terenowa jednostka Biura Studiów i Analiz, jedyna w kraju. To ona prowadziła sprawę o kryptonimie „Emerytka”. Warszawa musiała koordynować wszystkie prace, pani Anna bardzo dużo podróżowała po Polsce, przyjmowała bez wahania zaproszenia działaczy podziemnej Solidarności.
Nie tylko esbecy represjonowali panią Annę. Zamykano ją w zakładach psychiatrycznych, w których lekarze – profesorowie wydawali zaświadczenia o jej chorobie psychicznej. Wielu z tamtych lekarzy pracuje do dzisiaj. Uruchamiano posłusznych komunistycznemu reżimowi prokuratorów, sędziów. W roku 1984 w proces w Sądzie Rejonowym w Katowicach stał się hańbą nawet peerelowskiego wymiaru sprawiedliwości za sprawą prezesa tegoż sądu. W roku 1984 następuje w więzieniu w Lublińcu nawrót choroby nowotworowej pani Anny. Bohaterka Solidarności spędza pół roku w Instytucie Onkologii w Warszawie, udaje się podreperować zdrowie.
Czas od roku 1981 do 1984 to była istna gehenna. W roku 1981 esbecy próbują ją otruć. Wchodzą do mieszkania kiedy chcą, kradną jej rzeczy. Trzykrotnie siedzi w więzieniu, w tym czasie dokonują pobicia jej syna. Biją go z wyjątkowym okrucieństwem – skaczą po nim, łamią mu żebra, później oskarżają go o pobicie jedenastu funkcjonariuszy straży więziennej. Otrzymuje wyrok półtora roku więzienia. Pozbawiony zostaje prawa do pracy, emerytury.
Wymazana z kart historii
Anny Walentynowicz nie ma na kartach historii. Została skutecznie wymazana. Owszem, wspomina się, że była taka osoba. Radni PO i SLD odmówili jej honorowego obywatelstwa Warszawy, nie zawahali się za to podnosząc ręce, kiedy uchwalano, że honorowym obywatelem stolicy ma zostać Aleksander Kwaśniewski. Stefan Niesiołowski nazwał panią Annę w telewizji „wariatką”. Salonowcy najdelikatniej wyrażali się o niej: „niezrównoważona kobieta”. A przecież był czas, kiedy największe „autorytety” mówiły o pani Annie z wielką estymą, wręcz ubóstwiały ją, ale kiedy nie było im po drodze z nią, kiedy broniła twardo wartości, ideałów Solidarności – szydzili z niej.
Zbigniew Herbert, książę poetów, a zarazem jeden z nielicznych autentycznych polskich autorytetów moralnych, nigdy nie wyparł się swojej fascynacji Anną Walentynowicz. Napisał do niej piękny list, który warto sobie co jakiś czas przeczytać, przypomnieć. Herberta Pan Bóg obdarzył wielkim talentem poetyckim, Walentynowicz dał niezwykłą siłę trwania przy wartościach, ideałach Solidarności.
Mało kto pamięta, ale w roku 1990, kiedy jej koledzy z Solidarności mościli sobie miejsca w ławach sejmowych, rządowych, ona powróciła do pracy w Stoczni jako suwnicowa. Przepracowała cały rok, aby móc podnieść sobie emeryturę, choćby do takiego poziomu, aby jakoś związać koniec z końcem.
Anna Walentynowicz zmarła tragicznie w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w dniu 10 kwietnia 2010 r.
* * *
Poprzednia książka Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „Lech Wałęsa a SB. Przyczynek do biografii” wywołała wielką furię Lecha Wałęsy, salonu warszawskiego. Politycy PO nie zostawili suchej nitki na autorach – książka stała się m.in. powodem do zmiany ustawy o IPN. Dzisiaj można powiedzieć, że tygodnie niezależności tej instytucji są policzone. Któż odważy się po tym okresie „burzy i naporu” obelg, inwektyw pod adresem Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka na pisanie niesłusznych książek?
Dzisiaj zastosowano inną metodę wobec książki Sławomira Cenckiewicza o Annie Walentynowicz – przemilczenie. Metodę sprawdzoną w PRL. Wszystko można przemilczeć, zagłuszyć, trudno jest tylko zagłuszyć sumienie. Ono chyba co jakiś czas odzywa się.
.
Dariusz Jarosiński, publicysta, redaktor naczelny miesięcznika Debata.
Przy pisaniu powyższego tekstu korzystałem z wypowiedzi Sławomira Cenckiewicza w czasie spotkania
w Olsztynie w dnia 23 czerwca br.