Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Z początku musiało być trochę strachu, ale wygląda na to, ze wszystko zakończy się wesołym oberkiem. Przynajmniej dla pana ministra Aleksandra Grada, który śmiało może zacząć rywalizować z Szecherezadą, która, jak wiadomo, z konieczności została autorką „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Pan minister Grad jeszcze tylu baśni nie wymyślił, ale już starożytni Rzymianie zauważyli, ze omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszystkie początki są skromne. A zaczęło się od tego, że kiedy przewodnicząca Eurokołchozu rozkazała tubylczemu rządowi pozamykać stocznie pod śmiesznym pretekstem nadużycia pomocy publicznej (śmiesznym w sytuacji, gdy lichwiarze futrowani są przez skorumpowane rządy pieniędzmi podatników, aż po dziurki w mięsistych nosach), minister Grad ogłosił, że sprzedał stocznie tajemniczemu inwestorowi strategicznemu, który wprawdzie stocznie „kupił”, ale jeszcze „nie zapłacił”. Wszyscy, jeden przez drugiego, zachodzili w głowę, któż to może być, a kiedy jakaś Schwein spenetrowała, że za strategicznym inwestorem kryje się grono izraelskich razwiedczyków, w tej sytuacji pan minister opowiedział bajkę o katarskim szejku – że to niby on jest tym kupcem. Kiedy te skrzydlate wieści przekazano premieru Tusku, oświadczył on, że jeśli szejk nie zapłaci 380 mln złotych do godziny 24.00 17 sierpnia, to minister Grad pożegna się ze stanowiskiem. Zabrzmiało to szalenie groźnie, ale już Jan Kochanowski zauważył, że „próżno się rząd mniemaną potęgą nasrożył, który na gruncie cnoty rządów nie założył”. Kiedy zatem wszyscy w napięciu liczyli ostatnie minuty do północy 17 sierpnia i okazało się, że szejk nie tylko nie zapłacił, ale na domiar złego „nie ma z nim kontaktu”, wyglądało na to, że godziny ministra Grada też są policzone. Ale, wzorem Szecherezady, opowiedział on premieru Tusku następna bajkę – że mianowicie zgłosił się inny szejk, szejk państwowy, który tym razem już na pewno... i tak dalej. W tej sytuacji premier Tusk łaskawie odroczył ministru Gradu swoje ultimatum.

Czy jednak nad ministrem rzeczywiście wisi miecz Damoklesa? To nie jest oczywiste, bo rysują się tu dwie możliwości. Pierwsza, uprzejma – że ci nasi dygnitarze to zwyczajni durnie, których izraelscy cwaniacy przetrzymali na katarskiego szejka, żeby zablokować możliwość sprzedaży stoczni komuś innemu, a wtedy oni, po 1 września, kiedy stocznie będą musiały zostać postawione w stan upadłości, odkupią od syndyka, już naprawdę za psie pieniądze, poszczególne składniki postoczniowego majątku, przede wszystkim – grunty. Możliwość druga, bardziej prawdopodobna, polega na tym, że bajki ministra Grada służą jedynie omamieniu gawiedzi, przed którą trzeba jak najdłużej zachować w tajemnicy fakt realizowania przez tubylczy rząd zleconego programu likwidacji w Polsce przemysłu okrętowego i w ogóle – przemysłu ciężkiego. Czy za wykonanie zadania przewidziane są jakieś nagrody – tego zapewne się dowiemy, ale nie od razu, tylko w odpowiednim momencie, kiedy będzie już można bezpiecznie to ujawnić. W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego premieru Tusku nie udało się spełnić swojej pogróżki i pana ministra Grada zdymisjonować. „Dałaby świekra ruletkę mu!” - powiada poeta i słusznie, bo jeśli pani Aniela, nasza Katarzyna Wielka rzeczywiście taki program do realizacji zleciła, to czyż ktokolwiek ośmieliłby się podnieść świętokradczą rękę na jego wykonawców? Zatem – wesoły oberek – ale oczywiście nie dla kilku tysięcy stoczniowców, którzy będą musieli rozejrzeć się za czymś nowym. Stoczniowcy – swoją drogą, a pracownicy oraz właściciele setek zakładów dotychczas kooperujących ze stoczniami – swoją. Wszystko to przewidział niejaki Voltaire, pisząc, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”.

Tymczasem w kraju rozpoczęła się kampania prezydencka. Wprawdzie dr Andrzej Olechowski zapowiedział swoje spotkania ze stęsknionym narodem dopiero na jesień, ale niezależni dziennikarze już teraz dotarli do sensacyjnych zeznań Petera Vogla, który, mimo przepoczwarzenia się w szwajcarskiego finansistę, trafił do tak zwanego „aresztu wydobywczego”(piękny wynalazek pana min. Ziobry!) w Polsce, gdzie co i rusz przypomina sobie różne wydarzenia, a redaktorzy do jego wspomnień w sposób przedziwny „docierają”. Ostatnio pan Vogel przypomniał sobie, że ze szwajcarskiego konta generała Gromosława Czempińskiego, za sprawą jakiegoś Turka, wyparowało 2 mln dolarów. Skąd były szef Urzędu Ochrony Państwa miał te dwa miliony dolarów i dlaczego chował je w banku szwajcarskim, a nie w – dajmy na to – Powszechnej Kasie Oszczędności – tego oczywiście nikt nie wie, bo pan generał Czempiński z chwalebną dyskrecja unika wszelkich komentarzy, a i dziennikarze śledczy nie są pewni, czy wolno im zrobić krok dalej, czy też grozi on śmiercią lub kalectwem. Nie ulega wątpliwości, że jest to pierwsze poważne ostrzeżenie nie tyle może dla generała Czempińskiego, bo jemu premier Tusk może, jak się wydaje, „skoczyć” - co dla dra Olechowskiego, a przede wszystkim – dla Pawła Piskorskiego, żeby nie przeciągał struny z tą dywersją. Z drugiej jednak strony i pan Piskorski nie jest dziecko, bo któż może wiedzieć, czy Pani Aniela też nie chce mieć jakiejś alternatywy personalnej na stanowisko tubylczego prezydenta w Polsce, na wypadek, gdyby premieru Tusku zaczęło coś „odbijać”. Nie twierdzę, że mu zacznie, przeciwnie - jestem pewien, że taka możliwość w ogóle nie przychodzi mu do głowy nawet w gorączce, bo przecież musi pamiętać, skąd wyrastają mu nogi, ale wiadomo, że lepsze jest wrogiem dobrego, a kto zabroni pani Anieli utworzyć w Polsce alternatywę personalną na tubylcze wybory prezydenckie, jeśli sobie w tym upodoba? Więc w napięciu oczekujemy na ruch ze strony generała Czempińskiego, który przecież nie może nie wiedzieć, że już choćby ze względów prestiżowych, a i pedagogicznych, za takową psotę z udziałem Petera Vogla ktoś musi dostać po łapach i to tak, żeby zabolało.

Na razie, z okazji pogrzebu kapitana Ambrozińskiego, którego w Afganistanie zastrzelili złowrodzy talibowie, dowódca wojsk lądowych pan generał Waldemar Skrzypczak, w krótkich, żołnierskich słowach skrytykował „biurokratów” z Ministerstwa Obrony Narodowej, którzy lekce sobie ważą potrzeby wojska, wskutek czego talibowie zabijają nam kapitanów. Minister Bogdan Klich poczuł się podwójnie, a nawet potrójnie dotknięty, bo - po pierwsze „biurokraci”, to tylko inna, uprzejma nazwa głupich cywilów, którzy, w myśl demokratycznego gusła, mają sprawować kontrolę nad wojskiem. Po drugie – że podobno kilka razy „podał rękę” generałowi Skrzypczakowi, a po trzecie – że wojsko ma być apolityczne. Na takie dictum generał Skrzypczak oddał się do dyspozycji pana prezydenta, ale widocznie pan prezydent nie miał dla niego dobrych wiadomości, bo właśnie złożył ministru Bogdanu Klichu swoją dymisję. Czy nagły wybuch szczerości generała Skrzypczaka ma charakter spontaniczny, czy też jest elementem reakcji ze strony generała Czempińskiego – trudno zgadnąć, bo z jednej strony państwo rzeczywiście jest rozbrajane i to w coraz szybszym tempie, ale z drugiej – w sukurs generału Skrzypczaku pospieszył generał Sławomir Petelicki, były dowódca „Gromu”, która to jednostka została przezeń tak ochrzczona ku czci generała Gromosława Czempińskiego właśnie. Bo trzeba nam wiedzieć, że generał Petelicki wywodzi się wprost z komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, do której wstąpił – jak powiedział – by „spełniać dobre uczynki”. Dymisja generała Skrzypczaka dowodzi jednak, że ministru Klichu to on może też „skoczyć” - bo jeśli i minister Klich wykonuje zadanie, do którego przygotowywał się jeszcze w swoim Instytucie Studiów Strategicznych, utrzymywanym dzięki finansowej pomocy Fundacji Adenauera, która swoje zasoby posiada dzięki hojności rządu Republiki Federalnej Niemiec, który z sobie tylko znanych powodów futruje ją i futruje. Więc generał Skrzypczak powiedział co wiedział, a proces rozbrajania państwa jak był, tak i będzie kontynuowany.

A skoro już jesteśmy przy dobrych uczynkach, to warto odnotować nie tyle może dobry, co trochę dziwny uczynek w wykonaniu pana Marcina Przeciszewskiego, szefa Katolickiej Agencji Informacyjnej. Opublikował on w KAI relację ze spotkania delegacji Kongresu Kobiet Polskich, co to domaga się „parytetu” z JE abpem Kazimierzem Nyczem. Charakterystyczne dla tej relacji jest to, że nie zawiera ona ani jednego słowa pochodzącego od Ekscelencji. W rezultacie można odnieść wrażenie, że – po pierwsze – rzecznikiem Kościoła katolickiego w Polsce została pani Fuszara, a po drugie – że przeciwnicy, a zwłaszcza przeciwniczki „parytetu”, rekrutujące się głównie z Kongresu Kobiet Katolickich znalazły się poza Kościołem – jako że wg relacji KAI - „Kościół” panią Fuszarę i jej postulaty popiera. Na tę zagadkową sprawę nieco światła – ale tylko nieco – rzuca okoliczność, iż w Radzie Programowej KAI fait la pluie et le beau temps mój faworyt JE abp Józef Życiński, „bez swojej wiedzy i zgody” zarejestrowany w swoim czasie przez SB jako Tajny Współpracownik o pseudonimie „Filozof”. Można w związku z tym odnieść wrażenie, że mimo konstytucyjnego rozdziału państwa i Kościoła, zadania na obydwu odcinkach koordynowane są wzorowo.


Komentarz  ·  tygodnik „Goniec” (Toronto)  ·  2009-08-23  


 Stanisław Michalkiewicz

  www.michalkiewicz.pl


Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).