Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Prawie na własne życzenie wybuchła kolejna trudna sprawa w archidiecezji krakowskiej
Funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeszukali w tych dniach biura firm związanych z Markiem Piotrowskim, b. pracownikiem Służby Bezpieczeństwa, który od lat pełni funkcję pełnomocnika kilku parafii i zakonów w Małopolsce i na Śląsku. Sformułowano przy tym bardzo poważne zarzuty. Stało się więc niestety to, przed czym wielu księży i świeckich przestrzegało Kurię Metropolitalną w Krakowie.

Komentując to wydarzenie, zacznę od jednoznacznego stwierdzenia, że Kościół katolicki w Polsce ma prawo odzyskiwać mienie nieprawnie zagrabione przez komunistów. Szczególnie gdy dotyczy to dóbr, które bezpośrednio związane są zarówno z działalnością duszpasterską, jak i edukacyjną czy charytatywną. W większości owo odzyskiwanie mienia nie budzi wątpliwości. Niestety, w pewnych sprawach owe wątpliwości są, i to niekiedy bardzo poważne. Chodzi zwłaszcza o transakcje prowadzone przez wspomnianego Marka Piotrowskiego. Od razu rodzi się pytanie: jakim cudem pracownik resortu, który szkodził Kościołowi, został jego współpracownikiem? Dlaczego tak łatwo udzielano mu pełnomocnictw w ważnych sprawach? Jest to tym dziwniejsze, że zakony i kurie biskupie z założenia prześwietlają wszystkie osoby, którym powierzają np. funkcje radców prawnych, a zwłaszcza pełnomocników majątkowych. Kandydaci na te stanowiska są sprawdzani nie tylko jako fachowcy, ale też powinni mieć wysoką ocenę moralną. Znam pewnego prawnika, skądinąd świetnego fachowca, który nie został pełnomocnikiem jednej z organizacji katolickich tylko dlatego, że rozwiódł się z żoną.

Co do przeszłości byłego esbeka, to być może kuria krakowska początkowo o niej nie wiedziała. Jednak w ostatnich latach ukazało się na ten temat tyle publikacji, że trudno nadal zasłaniać się brakiem znajomości sprawy. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że osobą polecającą b. esbeka był b. kanclerz kurii, znany nie tylko z superdobrych relacji z władzami świeckimi (także w czasach PRL), ale i z szerokiej działalności gospodarczej, której poświęcił dziesiątki lat. Stosował przy tym różne metody, m.in. zawieszając gigantyczny banner z psem na wieży Bazyliki Mariackiej. Z Piotrowskim zetknął się wiele lat temu, bynajmniej nieprzypadkowo. Dziś tak tłumaczy się dziennikarce "Gazety Wyborczej": "Ktoś na korytarzu doradził mi, że jest taki prawnik, który wszystko wygrywa [...]. Czy on miał to [współpracę z SB] na czole wypisane? A jakby pani wiedziała, że ktoś wygrywa wszystkie sprawy, nie skorzystałaby z jego usług? Poza tym, gdy jego przeszłość wyszła na jaw, nasza sprawa była już bardzo zaawansowana. To nie Kościół jako pierwszy wprowadził grubą kreskę!". Pełna żenada. Co do grubej kreski to oczywiście duchowny ów jej nie wymyślił. Był on jednak jednym z jej najgorętszych zwolenników, hamując proces lustracji, ile się tylko dało. Czy to także czynił z powodu niewiedzy? Moim zdaniem nie.

Protegowanie wprowadzało w błąd inne instytucje kościelne. Czytamy o tym w oświadczeniu przełożonej sióstr albertynek. "W roku 2001 pełnomocnikiem Towarzystwa Pomocy dla Bezdomnych im. św. Brata Alberta przed Komisją Majątkową został pan Marek Piotrowski. Był on osobą nieznaną przez Zgromadzenie i Towarzystwo, a poleconą przez wiarygodne instytucje". Siostry albertynki to bardzo porządne zakonnice, posługujące zgodnie ze swym charyzmatem ubogim, chorym i bezdomnym. Szkoda więc, że skorzystanie z tej protekcji stawia je w złym świetle. Podobnie jest z innymi zakonami, które nie tylko korzystały z podobnych usług, ale i w sposób bezkrytyczny sprzedawały odzyskane dobra wątpliwym biznesmenom jak pęczki świeżej sałaty. A wszelkie próby krytyki odbierały jako ingerencję w wewnętrzne sprawy Kościoła.

Ta historia ma też inny kontekst. Chodzi o to, że nie przecięto radykalnie wszystkich powiązań między funkcjonariuszami komunistycznej bezpieki a ich tajnymi współpracownikami, działającymi w strukturach kościelnych. Nie wprowadzono też w życie zasad wypracowanych przez komisję "Pamięć i troska", zawartych w memoriale, który 26 sierpnia 2006 r. na Jasnej Górze podpisali wszyscy polscy biskupi. Nie skorzystano również z mądrości niemieckiego pastora Joachima Gaucka, który jasno zdefiniował, że wyłącznie po przecięciu "czerwonej pajęczyny" instytucje życia społecznego, w tym kościelne, będą nie tylko wiarygodne, ale i wolne od ewentualnych szantaży. Dwa przypadki takich szantaży opisałem w jednej ze swoich publikacji. Jeden dotyczył proboszcza, byłego TW, do którego przychodził esbek-alkoholik, wyłudzając od niego coraz większe kwoty. Drugi przypadek dotyczył innego duchownego, też byłego TW, pełniącego funkcję dyrektora w jednej z kurii biskupich. Ujawnieniem przeszłości też szantażował go jego b. oficer prowadzący. Tym razem chodziło o sprawy poważniejsze, bo o podpisanie dużego kontraktu gospodarczego. Te sprawy to zaledwie wierzchołek góry lodowej, a niektóre relacje pomiędzy esbekami a TW kwitną do dziś. Z wielkim zyskiem dla obu stron i z wielką stratą dla danej instytucji kościelnej.

Niestety, niektórzy wpływowi przedstawiciele władz kościelnych skorzystali z "mądrości" osób, których dewizy życiowe można sformułować słowami; "Przemilczeć i zalać betonem, a sprawa sama się wyciszy". Za to przemilczenie i "zalewanie betonem" dziś Kościół nie tylko w Krakowie, Gdańsku czy Bielsku-Białej, ale i w całej Polsce płaci wysoką cenę.

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, Gazeta Polska, 25 listopada 2009