Historia obecnych negocjacji aneksu do umowy międzyrządowej w sprawie dostaw rosyjskiego gazu ma już ponad 20 miesięcy. Jej szczegółowe przedstawienie miałoby zapewne objętość sporej książki i okazało się niestrawne dla większości odbiorców. Trzeba jednak przypomnieć niektóre, istotne fakty. Geneza rokowań sięga przełomu lat 2008-2009, gdy wybuchł rosyjsko-ukraiński spór gazowy. Zawarte w styczniu 2009 r. porozumienie między Gazpromem a ukraińskim Naftohazem wyeliminowało z pośrednictwa handlu gazem spółkę RosUkrEnergo ( w której Gazprom miał połowę udziałów), co z kolei spowodowało obniżenie dostaw gazu do Polski.
Pod koniec stycznia 2009 roku polski Gaz-System i PGNiG poinformowały, że RosUkrEnergo, dostarczająca dotąd ok. 2,5 mld m sześc. gazu rocznie zaprzestał dostaw. Kilka dni później, Donald Tusk po spotkaniu z Władimirem Putinem w czasie obrad Światowego Forum Ekonomicznego w Davos oznajmił, że „problem z dostawami gazu do Polski prawdopodobnie zostanie rozwiązany”. Pierwszy warunek tego „rozwiązania problemu” został ujawniony z początkiem marca 2009 roku, gdy minister transportu Rosji Igor Lewitin przyznał, że Gazprom jest gotów dostarczyć Polsce dodatkowe ilości gazu, ale tylko wówczas, jeśli ta zrezygnuje z pośrednika i podpisze aneks do umowy międzyrządowej z 1993 roku.
Tego rodzaju zachowania w stosunkach międzynarodowych, wymuszone niezawinionym przez Polskę konfliktem rosyjsko – ukraińskim i zerwaniem dostaw przez spółkę zależną od Gazpromu nie sposób nazwać inaczej jak szantażem. Nieco później dowiedzieliśmy się, że Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo zapłaciło RosUkrEnergo zaległe 70 mln dol. za dostawy gazu z grudnia 2008 roku, co w sposób oczywisty pozbawiło Polskę ważnego argumentu finansowego i mogło wzbudzić w Rosjanach przeświadczenie, że rząd Tuska jest gotów do dalszych ustępstw.
Od tego momentu, w historii negocjacji przewijają się dwa podstawowe elementy.
Z jednej strony kolejne, mniej lub bardziej jawne żądania wysuwane przez stronę rosyjską, z drugiej zaś – zapewnienia rządu Donalda Tuska, że lada moment kontrakt zostanie podpisany. Ze strony rządu proces ten cechuje stan permanentnej kapitulacji, Rosjanie zaś tylko pozornie prowadzą niepojętą grę na czas, odwlekając efekt końcowy.
Warto poszukać odpowiedzi na dwa ważne pytania: dlaczego w ogóle przyjęto szantaż ze strony Rosji oraz dlaczego umowa nie została podpisana do chwili obecnej?
Wbrew temu, co twierdzi propaganda grupy rządzącej decyzji o rozpoczęciu negocjacji długoterminowej, międzyrządowej umowy nie można oceniać inaczej jak decyzji politycznej, nie znajdującej uzasadnienia w polskich projektach dywersyfikacyjnych. Obowiązująca wówczas rządowa „Polityka dla przemysłu gazu ziemnego” z marca 2007 r. (opracowana jeszcze przez rząd PiS) zakładała że głównymi działaniami wzmacniającymi bezpieczeństwo energetyczne państwa będą: terminal do odbioru gazu skroplonego, bezpośrednie połączenia gazociągiem ze złożami skandynawskimi (Baltic Pipe), zwiększenie krajowego wydobycia, zawarcie kontraktów długoterminowych na dostawy gazu ze źródeł innych niż rosyjskie. Rząd Tuska do tych działań dodał rozbudowę magazynów gazu oraz budowę połączeń z Niemcami i Czechami, co już podważało opłacalność inwestycji terminalu w Świnoujściu i było sprzeczne ze strategią dywersyfikacji, która wprost zabraniała budowy połączeń międzysystemowych skutkujących dalszym uzależnieniem dostaw gazu do Polski od jednego producenta.
Jak napisano w opracowanej przez prezydenckie BBN „Analizie działań na rzecz bezpieczeństwa energetycznego dostaw gazu” z listopada 2009 r. „budowa połączeń międzystemowych z Niemcami, Czechami czy Austrią a także zwiększenie do Polski dostaw gazu w wyniku renegocjacji „kontraktu jamalskiego”, może nasycić rynek krajowy gazem przed wybudowaniem gazoportu w Świnoujściu i tym samym utrudnić podpisanie kolejnych kontraktów na gaz skroplony. Wymienione czynniki będą wpływać na to, czy terminal LNG zostanie ważnym instrumentem dywersyfikacji, czy też jego wpływ na bezpieczeństwo energetyczne kraju będzie umiarkowany.”
Trzeba też pamiętać, że w czasie podjęcia decyzji o paktowaniu z Gazpromem obowiązywała umowa z Rosją zawarta do roku 2022 (której zapisy należało egzekwować) oraz istniały realne możliwości zapewnienia dostaw gazu z innych, niż rosyjskie źródeł. Ważną przesłanką, że chodziło o decyzję polityczną jest fakt, że od chwili przejęcia władzy przez obecny układ nie uczyniono nic w sprawie projektu Baltic Pipe - podmorskiego rurociągu łączącego Polskę z Danią, który zgodnie z harmonogramem miał być oddany do użytku w 2010 roku. W dniu 16 czerwca 2009 r. OGP Gaz – System S.A. wstrzymał realizację projektu Baltic Pipe z powodu „braku zainteresowania na gaz”. Choć Komisja Europejska przyznała inwestycji wsparcie finansowe, zabrakło decyzji rządowej o nadaniu temu projektowi, podobnie jak budowie terminalu LNG, statusu projektu o strategicznym dla państwa znaczeniu.
Mając na uwadze, że już w marcu 2008 roku doszło w Ministerstwie Gospodarki do rozwiązania Departamentu Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii, którego urzędnicy nie mieli po prostu nic do roboty można uznać, że grupa rządząca wprost oczekiwała na rosyjską „propozycję nie do odrzucenia” i przyjęła ją nie bacząc na narodową strategie bezpieczeństwa energetycznego.
Wbrew twierdzeniom Tuska i Pawlaka, jakoby decyzja o podpisaniu kontraktu gazowego z Rosją wynikała z kalkulacji ekonomicznych (których nikt do tej pory nie przedstawił) i nie ma nic wspólnego z żadną „ideologią” - była ona podyktowana wyłącznie racjami politycznymi, wynikającymi z dogmatycznego kosmopolityzmu i antypolonizmu Platformy, jej związków z postsowiecką agenturą oraz reorientacji na „poprawę stosunków” z Rosją i Niemcami, co w praktyce oznaczało zwrot ku politycznemu serwilizmowi. Jedyny „interes ekonomiczny” mógł wynikać z faktu, że grupa rządząca reprezentuje interesy lobby rosyjskiego, doskonale ulokowanego w establishmencie III RP i była zainteresowana ponownym umieszczeniem Polski w strefie wpływów Moskwy.
Z tej przyczyny, umowa gazowa jest tym najważniejszym kluczem do zrozumienia scenariusza zdarzeń z ostatnich kilkudziesięciu miesięcy i stanowi punkt centralny wokół którego rozgrywają się inne, mniej lub bardziej symboliczne sytuacje. Wszystkie one będą jedynie odbiciem koncepcji, która legła u podstaw traktatu gazowego.
W żadnym innym obszarze, jak w sprawie bezpieczeństwa energetycznego nie widać wyraźnie dwóch różnych i przeciwstawnych wizji rozwoju Polski - między koncepcją Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a pomysłami grupy rządzącej.
To z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego w maju 2007 r. zorganizowano Szczyt Energetyczny w Krakowie, na którym obecni byli prezydenci Azerbejdżanu, Gruzji, Litwy i Ukrainy oraz przedstawiciel prezydenta Kazachstanu. Szczyt ten dał początek niezwykle ważnemu projektowi – Euroazjatyckiemu Korytarzowi Transportu Ropy Naftowej, którego część stanowił rurociąg Odessa-Brody-Płock-Gdańsk, a który pozwoliłby na dostawy ropy naftowej z regionu Morza Kaspijskiego do Polski i Europy. Kolejne szczyty energetyczne, będące kontynuacją spotkania w Krakowie, odbyły się w Wilnie, Kijowie i Baku. Zapadły na nich decyzje, których efektem było przygotowanie przez spółkę Sarmatia, (której udziałowcami są spółki z Polski, Ukrainy, Litwy, Gruzji i Azerbejdżanu) studium wykonalności projektu budowy korytarza do transportu ropy naftowej z regionu Morza Kaspijskiego do Gdańska. Ta inicjatywa polskiego Prezydenta miała pełne poparcie Komisji Europejskiej.
Nie trzeba dodawać, że spotkała się z obojętnością, a nawet wrogością grupy rządzącej, która w aktywności Lecha Kaczyńskiego na tym polu upatrywała zagrożenie dla pomysłu uzależnienia Polski od rosyjskiego dyktatu. Sprawę bezpieczeństwa energetycznego, Lech Kaczyński traktował jako priorytet swojej prezydentury i był żywo zainteresowany przebiegiem polsko-rosyjskich negocjacji. W tym celu powołał nawet Zespół ds. Bezpieczeństwa Energetycznego w Kancelarii Prezydenta RP, a już w połowie 2009 roku wystąpił do rządu o przesłanie instrukcji negocjacyjnej dotyczącej rozmów z Gazpromem oraz umowy na zakup gazu z Kataru.
Natomiast 17 listopada 2009 roku Lech Kaczyński przesłał do Donalda Tuska list, w którym zawarł pytania dotyczące kilku kluczowych kwestii związanych ze stanowiskiem negocjacyjnym rządu. Przedmiotem zainteresowania Prezydenta była w szczególności długość obowiązywania kontraktu, wielkość wolumenu kupowanego gazu, formuły ustalania ceny, oraz procesy decyzyjne w spółce EuRoPol Gaz i wysokość taryf przesyłowych. Lech Kaczyński pytał również o rządową koncepcję dywersyfikacji dostaw gazu, w tym o losy projektu budowy gazoportu w Świnoujściu i rurociągu Odessa-Brody-Gdańsk oraz o to, czy planowane jest połączenie polskiego systemu gazowego z projektowaną lądową częścią gazociągu Nord Stream.
Prezydent chciał wiedzieć, dlaczego umowa dotycząca gazu musi być zawarta w formie porozumienia międzyrządowego i z czym dla państwa będzie się wiązała taka forma zawarcia porozumienia, pytał także dlaczego do rozmów z Rosją nie włączono unijnej Komisji Europejskiej. Było to ważne pytanie, bo o udziale KE w negocjacjach rząd Tuska mówił już we wrześniu 2009 roku, a niedawny protest Komisji obnażył niezgodność umowy z prawem europejskim. Na te wystąpienia Prezydent nie otrzymał odpowiedzi.
W lutym 2010 Lech Kaczyński skierował list do uczestników konferencji „North European Energy Security Forum”, zorganizowanej w Gdańsku, w którym m.in. napisał: „Tematyka konferencji nabiera szczególnego znaczenia w obliczu uzależnienia wielu państw członkowskich Unii Europejskiej np. Polski, krajów bałtyckich i większości krajów Europy Środkowej, od importu surowców energetycznych – ropy naftowej i gazu ziemnego - z kierunku wschodniego. Stanowić to może poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.”
Gdy zaś 26 marca odbyło się w Belwederze spotkanie ekspertów poświęcone kwestiom gazowym, wywołało ono olbrzymie oburzenie grupy rządzącej i spowodowało liczne ataki medialne na Prezydenta, zaś obecni na spotkaniu przedstawiciele strony rządowej opuścili salę obrad. Główny wniosek płynący z przedstawionego wówczas tzw. raportu Naimskiego był bowiem taki, że umowa z Rosją jest niekorzystna dla Polski i zagraża naszemu bezpieczeństwu. Ujawniono również, że zapewnienia wicepremiera Pawlak, jakoby poza Gazpromem Polska nie miała alternatywy dla dostaw gazu były kłamstwem.
Przebieg tego spotkania musiał uprzytomnić ludziom z grupy rządzącej, że Prezydent będzie najsilniejszym, bo wyposażonym w ustawowe uprawnienia przeciwnikiem porozumienia gazowego z Rosją i posiada pełną wiedzę na temat zagrożeń, jakie kontrakt ten niesie dla Polski. Wiemy również, że już wówczas Lech Kaczyński poważnie zastanawiał się nad prawnymi możliwościami zablokowania umów z Gazpromem i prowadził w tej sprawie liczne konsultacje.
Mając to na uwadze, trzeba odnotować pewną sekwencję zdarzeń, która z dzisiejszej perspektywy nabiera szczególnego znaczenia.
10 lutego 2010 roku rząd Tuska zatwierdził porozumienie gazowe z Rosją. Wydawało się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, by podpisano je na szczeblu międzyrządowym, na co również wskazywały ówczesne komunikaty prasowe.
Tymczasem 16 lutego rzeczniczka KE ds. energii Merlen Holzner poinformowała, że Komisja Europejska poprosiła polski rząd o wyjaśnienia w sprawie umowy gazowej z Rosją, znajdując w niej zapisy sprzeczne z unijnym prawem energetycznym. Późniejszy komunikat stwierdzał, iż KE „na podstawie doniesień prasowych”, sygnalizowała, że istnieją obawy, czy porozumienie jest zgodne z prawem UE i w lutym, a także w kwietniu wysłała do resortu gospodarki dwa listy w tej sprawie. Nie wiemy, na jakiej podstawie rzeczywiście nastąpiła reakcja Komisji.
Można sądzić, że ta okoliczność zostałaby wykorzystana przez Prezydenta Kaczyńskiego do spowodowania, by w proces negocjacji umowy zaangażowały się instytucje unijne, a zapisy szkodliwe dla Polski byłyby renegocjowane. Nie przypadkiem aktywność Prezydenta na forum UE budziła wściekłość grupy rządzącej i była przedmiotem rozlicznych gier i medialnych ataków.
W tym kontekście dość niezwykle musiały zabrzmieć słowa Władimira Putina wypowiedziane podczas konferencji prasowej w Smoleńsku w dniu 7 kwietnia br., gdy premier Rosji zapewnił, że „podpisanie niezbędnej dokumentacji nastąpi w niedługim terminie” i poinformował, że podczas rozmów z Tuskiem umówili się na długoterminowe dostawy do Polski rosyjskiego gazu.
Dzień później Waldemar Pawlak w charakterystycznym stylu powiadomił dziennikarzy, że „jeśli chodzi o porozumienie to przypuszczam, że po tych wszystkich wyjaśnieniach wszelkich nowych wątpliwości, jeżeli nie będzie żadnych nowych zastrzeżeń (...), to będzie to możliwe do sfinalizowania w kwietniu.” Zapewnienie to powtórzył 26 kwietnia – już po tragedii smoleńskiej – twierdząc, że „pracujemy nad technicznym uzgodnieniem terminu, to może być w tym tygodniu, ale raczej spodziewałbym się tego po długim weekendzie majowym".
To gwałtowne przyspieszenie procesu negocjacyjnego, w okresie poprzedzającym 10 kwietnia i tuż po tragedii wydaje się niezwykłe, zważywszy na toczące się przed Komisją Europejską postępowanie w sprawie spornych zapisów umowy. W tym czasie nic nie usprawiedliwiało smoleńskiego optymizmu płk Putina i nie tłumaczyło wypowiedzi wicepremiera Pawlaka.
Jest raczej pewne, że reakcja KE stała na przeszkodzie w ostatecznym sfinalizowaniu kontraktu, co znalazło zresztą potwierdzenie w piśmie skierowanym do rządu polskiego na początku lipca br. gdzie wzywa się Polskę do „zaprzestania naruszeń przepisów UE dotyczących rynku wewnętrznego gazu” i grozi skierowaniem sprawy umowy gazowej z Rosją do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.
Gdy wiemy już, jakie stanowisko w tej sprawie zajmuje rząd Donalda Tuska, broniący niekorzystnych dla Polski postanowień umowy z Rosjanami, powinniśmy też mieć świadomość, że jedynym rzecznikiem interesów obywateli polskich przed Komisją Europejską mógł być tylko Prezydent Lech Kaczyński i tylko z nim można było wiązać nadzieje na zablokowanie kontraktu gazowego.
Pułapka smoleńska skutecznie pozbawiła Polaków tej nadziei.
Artykuł opublikowany w nr.38/2010 Gazety Polskiej
Za: