Ocena użytkowników: 4 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Arcana", rozmawia Maciej Walaszczyk

W Krakowie trwa protest głodowy przeciwko ograniczeniom w nauczaniu historii. Panie Profesorze, jak od 1 września będą wyglądały lekcje historii w liceach i technikach?
- Przedmiot historia będzie wykładany tylko w pierwszej klasie szkoły ponadgimnazjalnej. Potem nikt nie będzie miał obowiązku uczenia się jej.

Ale w czym tkwi problem? Tylko w redukcji liczby godzin czy sposobie i treści nauczania?
- Do tej pory uczniowie obowiązkowo rozmawiali o wydarzeniach z historii XX w., które mają fundamentalne znaczenie dla naszej wspólnoty, mając lat 18 i 19. Owszem, czasem nauczyciele dochodzili najdalej do wydarz z II wojny światowej. Teraz dyskusja ta została przeniesiona na 16-17-latków. Istotą tej "reformy", a właściwie egzekucji nauczania historii w liceach, jest wprowadzenie przedmiotu historia i społeczeństwo. Ma ono na celu połączenie przedmiotów historia i wiedza o społeczeństwie, ale nie w postaci systematycznego wykładu, lecz w radykalnie skróconej wersji. W postaci kilku bloków tematycznych, które nie składają się w żaden spójny kanon. W jednej klasie uczniowie będą uczyli się o kobiecie i mężczyźnie, wojsku czy pieniądzach, a w innej zupełnie innych tematów. Jeśli oczywiście nauczyciel zdecyduje się na blok pod nazwą panteon narodowy, to można powiedzieć, że być może około 12 proc. klas przerobi ten kluczowy dla naszej tożsamości narodowej temat.

Jakie przyniesie to skutki?

- W tej sytuacji zaniknie jakakolwiek wspólna podstawa nauczania. Oznacza to zniszczenie wspólnego kanonu nauczania historii dla uczniów najdojrzalszych, gdy można z nimi na ten temat rozmawiać. I to jest fundamentalna różnica.

Słyszymy jednak ze strony zarówno byłej minister Katarzyny Hall, jak i kontynuatorów jej polityki z MEN zapewnienia, że historia będzie nauczana lepiej.
- To argument skandaliczny i przygnębiający. Jeśli ktoś udaje, że tego nie rozumie, to użyję sformułowania, którym posłużył się swego czasu pewien rosyjski polityk w czasie I wojny światowej: "Głupota czy zdrada?". Każdy, komu leży na sercu dobro szkoły i budowanie przez nią elementarnej obywatelskiej tożsamości, z pewnością patrzy na to podobnie.

Zna Pan pewnie panią Jolantę Choińską-Mikę. Przecież ona również jest historykiem z poważnym dorobkiem naukowym. W jej ocenie, jako eksperta MEN, zarzuty te są bezpodstawne.
- Bardzo nad tym ubolewam. Słowa, które wypowiedziałem, odnoszą się również do niej i nie mogę tego ukrywać. Mam wrażenie, że pani prof. Choińska-Mika albo nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji reformy, w której uczestniczy jako wykonawca, albo po prostu broni dzieła, za które otrzymała pieniądze i dała mu swoje nazwisko. Nie można być sędzią we własnej sprawie, ale pani Choińska-Mika jest w tym przypadku sędzią we własnej sprawie, co zasadniczo ogranicza wartość obrony tej reformy. Próbuje uzasadnić tym samym swój udział w reformie, która jest katastrofą w nauczaniu polskiej historii. Jej mistrzyni, prof. Anna Sucheni-Grabowska, była obok mnie drugą osobą, która trzy lata temu zainicjowała ten protest. Widzę to w ten sposób, że nauczycielka i mistrzyni dostrzegła błąd uczennicy, która nie chce się do niego przyznać.

23 lata po upadku PRL byli opozycjoniści głodują na znak sprzeciwu wobec rugowania lekcji historii ze szkół. Jak Pan jako opozycjonista, naukowiec i inicjator protestów profesorów, którzy w 2009 r. wystąpili m.in. z listem otwartym przeciw tej samej reformie, to odbiera?
- Ta forma protestu jest dramatyczna. Pokazuje ona stan polskiego państwa i dialogu społecznego. Decyzja pani minister Hall podjęta została podobnie jak wiele innych decyzji tego rządu, a więc w sposób, który miał wykluczyć wszelką społeczną debatę w tak ważnej sprawie, jaką jest sposób nauczania historii w polskiej szkole. Z całą odpowiedzialnością podkreślam: tzw. reforma likwiduje obowiązek nauki przedmiotu historia w dwóch ostatnich klasach liceum.

Szefostwo MEN odpiera te zarzuty.
- Wszelkie zapewnienia pani minister Hall, zarówno obecne, jak i sprzed wielu miesięcy, nie ukryją faktu, że tematycznie drastycznie ograniczyła ona liczbę godzin przedmiotu historia dla większości uczniów z polskich liceów. Mimo protestów, polemik czy listów otwartych, podpisanych przez bardzo wielu profesorów historii, o dużym lub wielkim dorobku naukowym, ludzi z naprawdę różnych środowisk, czasem politycznie sympatyzujących z tym rządem, ministerstwo nie podjęło żadnej formy dialogu. Było to ponad stu naukowców. Nie można przecież mówić o nich, że oszaleli i niczego nie rozumieją. Byli to ludzie, którzy rozumieją, jak katastrofalne skutki ma ta reforma, stanowiący grupę reprezentatywną dla środowiska historycznego.

Co wtedy usłyszeli Państwo od resortu? Hall podkreśla, że odbyło się wiele konsultacji społecznych na ten temat.
- Jedno spotkanie w MEN zorganizowane przez wiceministra, który potem został zwolniony, nie pociągnęło za sobą dalszych konsekwencji ani spotkań, żadnych zmian w proponowanej reformie. Z kolei listy kierowane do czterech historyków stojących na czele państwa, a więc premiera Donalda Tuska, prezydenta Bronisława Komorowskiego, ówczesnego marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny oraz marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, spotkały się z brakiem woli zmian i zrozumienia. To całkowita głuchota na protesty zarówno profesorów historii, jak i praktyków, a więc nauczycieli i pedagogów.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik,  Wtorek, 27 marca 2012, Nr 73 (4308)