Szok, niedowierzanie, panika. Cała polityczna Polska (czyli kilkaset tysięcy osób zainteresowanych czymkolwiek) przeciera oczy z niedowierzaniem czytając najnowszą przedwyborczą sensację. Otóż pan Andrzej Duda, kandydat jedynie-prawdziwie-prawicowego PiS-u na urząd Prezydenta Rzeczpospolitej, do 2002 roku był członkiem nienawistnej Unii Wolności.
Jeśli coś w tej historii faktycznie zaskakuje to właśnie … zaskoczenie ze strony wyborców PiS. W końcu po prof. Glińskim – technicznym kandydacie na premiera, powołanie jako technicznego kandydata na prezydenta kolejnego byłego członka Unii Wolności można odczytać wyłącznie jako efekt konsekwencji kierownictwa PiS.
Meduzy żyją na naszej uroczej planecie już kilkaset milionów lat nie używając mózgów (których nie mają), stąd nie obstawiam, że nagle i niespodziewanie „żelazne elektoraty” Platformy i PiS-u zaczną wyciągać jakiekolwiek wnioski z powszechnie znanych faktów. Co inteligentniejsi (a znam takich sporo) mogliby jednak nareszcie dostrzec same fakty.
Okazuje się, że spraw, które łączą PO i PiS możemy wymieniać dziesiątki. Zacznijmy od historii – obie partie wywodzą się z nurtu solidarnościowego, lecz są jego emanacją w „trzecim pokoleniu”. Powstały po erozji AWS i Unii Wolności i podzieliły się de facto ich kadrą i elektoratami. Dlatego nikogo nie powinna zaskakiwać obecność byłych polityków np UW w PiS-ie i np. ZChN w Platformie. O nowej przynależności decydowały bowiem często kwestie pozamerytoryczne np. zadawnione konflikty, czy kontakty towarzyskie.
Do momentu powstania pozornego „sporu w rodzinie” obie partie ściśle ze sobą współpracowały. Ukoronowaniem owej współpracy był start w wyborach samorządowych 2002 koalicji PO-PiS, która osiągnęła widowiskową klapę. Kierownictwa obu partii szybko wyciągnęły z niej wnioski, uznając słusznie, że bardziej od współpracy opłaca się konkurencja, a jeszcze bardziej konflikt.
Konflikt, który w międzyczasie przybrał rozmiary karczemnej awantury, nie przeszkadza oczywiście w transferach. Mamy zarówno widowiskowe przeskoki z PiS do Platformy (Sikorski, Borusewicz, Kluzik-Rostkowska) jaki w drugą stronę (Gilowska, Waszczykowski). Pomimo pozornej wrogości obu partii przedmiotowe transfery zdają się nikogo nie zaskakiwać.
Ważniejsza jednak niż sprawy historyczne i personalne (choć z nimi nierozerwalnie związana) jest kwestia wspólnoty poglądów, bo o programach politycznych nie może być tutaj mowy. Objawiła się ona ostatnio w groteskowy sposób w kontekście konfliktu na Ukrainie. Tuż po wybuchu awantury na kijowskim Majdanie zwaśnione plemiona poczęły zgodnie, pospołu maszerować pod flagami UPA. Tak jak gdyby nic się nie stało, a cała retoryka o zamachu i zdradzie (z jednej strony) oraz wariatach (z drugiej) nie miała miejsca. Co znamienne, wiekopomne porozumienie ponad podziałami zostało wnet objęte patronatem samego Adama Michnika.
Szemrane towarzystwo ukraińskich neofaszytów, histeryczna antyrosyjskość i pchanie Polski do konfrontacji, paradoksalnie są ze strony PO-PiS-u objawem racjonalnym, acz aberracyjnym. Postawa taka wynika w prosty sposób z bezmyślnej implementacji na nowe realia „doktryny Giedroycia”, zasłyszanej swego czasu w „Wolnej Europie”, zatem wyniesionej wprost z solidarnościowego styropianu.
W pozostałych kwestiach z zakresu polityki zagranicznej również panuje zasadnicza jednomyślność. Choć Platforma przejawia wyraźne tendencje germanofilskie, zaś PiS pała miłością do Wielkiego Brata, obie partie są jak wiolonczela i altówka w jednej orkiestrze symfonicznej. Wzajemnie uzupełniają się osiągając wspólny cel. Przykładem jest traktat Lizboński, którego ratyfikacja jest wspólnym dziełem PO i PiS. Dodajmy dziełem jednoznacznie dla Polski szkodliwym.
Podobieństwa moglibyśmy mnożyć. Obie partie są silnie etatystyczne. Skutkuje to uciskiem fiskalnym (gwoli uczciwości lżejszym za czasów rządów PiS), wspólnym poglądem na przymus ubezpieczeń społecznych i rozrostem biurokracji. Państwo PO-PiS-u jest silnie interwencjonistyczne, z jednej strony odbiera dochody obywatelom, z drugiej zaś dokonuje ich szerokiej i uznaniowej redystrybucji. Prowadzi to do nieuniknionego niezrównoważenia budżetu, a w konsekwencji do zadłużania państwa.
Czy zatem PO i PiS nie różnią się w niczym? Jeszcze trzy lata temu bez wahania odpowiedziałbym, że owszem nie różnią się. Jednak od tego czasu PO wykonała wyraźny skręt w lewo, co wytworzyło pewne zróżnicowanie w poglądach przedmiotowych partii na kwestie światopoglądowe. Pod wpływem nielicznych, lecz krzykliwych lewicowych intelektualistów Platforma odpłynęła w odmęt feministyczno-genderowego szaleństwa. PiS w tym samym zakresie zachował pozycje centrowe. Co warte podkreślenia centrowe, a nie prawicowe, o czym świadczy głosowanie przeciwko konstytucyjnej ochronie życia poczętego (13.04.2007r.).
To co różniło od początku PO i PiS to także retoryka. W przypadku Platformy nieco bardziej „europejska”, a w przypadku partii Jarosława Kaczyńskiego nazwijmy to niepodległościowa. Po 10 kwietnia 2010 r. doszedł do tego stosunek do katastrofy smoleńskiej. I to tyle w przedmiocie różnic.
Jak łatwo zauważyć wybór pomiędzy PO a PiS, czy pomiędzy Komorowskim a Dudą nie wprowadzi nowej jakości. Jest w istocie wyborem pozornym, jak trafnie zauważył jeden z komentatorów wyborem pomiędzy dwoma stronami tej samej monety. Z tym, że ta konkretna moneta jest najwyraźniej sfałszowana. Możemy wybrać tylko reszkę, orła brakuje już od dawna.
Przemysław Piasta – historyk i przedsiębiorca, prezes stowarzyszenia „Tak dla Poznania”, w latach 2005-2006 wicemarszałek województwa wielkopolskiego.