To ostatnie zdanie dowodzi, że król Jan Sobieski doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie wystarczy zwyciężyć. Trzeba jeszcze poinformować o tym świat, i to samemu, żeby przypadkiem nikt inny nie pośpieszył się z relacją, dodając do niej – jak to mówią hollywoodzcy magicy – „dramatyzmu”, który w dodatku nie byłby nasz, tylko jakiś taki nie nasz. Krótko mówiąc – król doceniał rolę propagandy, w czym również był podobny do innego sławnego wodza, Juliusza Cezara, który nie tylko sam napisał „Wojnę gallijską”, ale jeszcze zasłynął z najkrótszego sprawozdania dla Senatu: „veni, vidi vici”, czyli „przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem”. Nawiasem mówiąc, Jan III Sobieski Juliusza Cezara nieco strawestował, mówiąc: „veni, vidi, Deus vicit”, czyli: „przybyłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył”.
Polityka historyczna
Jak widzimy, Jan III Sobieski musiał jeszcze osobiście dbać o kreowanie własnego wizerunku i samemu robić propagandę. Dzisiejsi mężowie stanu korzystają z usług wyspecjalizowanych przedsiębiorstw, zaś propagandą zajmują się potężne instytucje, dyskretnie sterowane, podobnie jak cała demokracja, przez tajne służby za pośrednictwem swoich konfidentów, którzy ulokowani są tam już to jako światowej sławy naukowcy, już to jako wybitni publicyści, a wreszcie – jako tak zwane autorytety moralne. Propaganda coraz bardziej wypiera naukę, co widoczne jest choćby z komunikatów różnych międzynarodowych spotkań, poświęconych np. uzgadnianiu treści podręczników szkolnych. W takich przypadkach nie chodzi wcale o wypełnianie jakichś białych plam w którymś fragmencie historii, tylko o spreparowanie takiej wersji historycznych wydarzeń, która byłaby korzystna dla obydwu zainteresowanych państw. Preparowanie przydatnych z punktu widzenia interesów państwa wersji historycznych wydarzeń nazywa się elegancko „polityką historyczną”, podczas gdy tak naprawdę najczęściej jest zwyczajnym fałszerstwem. Jednym z elementów „polityki historycznej” są tak zwane „legendy”, będące po prostu odbiegającą od prawdy wersją wydarzeń, która jej autorom, albo jeszcze częściej – mocodawcom, wydaje się korzystna dla realizacji jakichś innych celów. Na przykład tak zwana „legenda Lecha Wałęsy” okazała się całkiem inna od rzeczywistego przebiegu wydarzeń i właśnie dlatego jego ujawnienie spowodowało taki jazgot ze strony tych wszystkich, którzy na wbijaniu opinii publicznej tej „legendy” do zakutych łbów spodziewali się – jak to obrazowo mówił kiedyś ludowy poeta Józef Ozga-Michalski – „uwędzić swoje półgęski ideowe” („w dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej niektórzy próbują uwędzić swoje półgęski ideowe”). Desperacka obrona „legendy Lecha Wałęsy” była potrzebna pieszczochom III Rzeczypospolitej do ukrycia agenturalnej podszewki naszej młodej demokracji, która niestety nie przecięła pępowiny łączącej ją z PRL-em, przez którą nadal sączy się tamten jad, skutecznie zatruwający atmosferę polityczną, społeczną, a nawet moralną. Pieszczochy tymczasem chciałyby nam wmówić, że ta trucizna, to sam cymes, eliksir życia i najlepsze lekarstwo na wszystkie polityczne, społeczne i moralne dolegliwości.
W poszukiwaniu winowajcy zastępczego
Po II wojnie światowej alianci przeprowadzili w Niemczech operację „denazyfikacji”, polegającą nie tylko na chwytaniu, sądzeniu i karaniu zbrodniarzy wojennych, ale również na potępieniu ideologii narodowo-socjalistycznej. Oczywiście nie obeszło się bez paradoksów, które nawet byłyby komiczne, gdyby nie poważne cele, jakim owe paradosy służyły. Z uwagi na daleko idące podobieństwa między ideologią narodowo-socjalistyczną i komunistyczną, wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler został kreowany na herszta „skrajnej prawicy”, podobnie jak cała ideologia faszystowska, którą uznano za „prawicową”. To oczywiste propagandowe łgarstwo było jednak potrzebne do postawienia ideologii prawicowej w graniczący z potępieniem stan podejrzenia – czego wymagał polityczny interes światowej lewicy, pragnącej w ten sposób nie tylko pogrążyć konkurenta do rządu dusz, ale również – wyleczyć się moralnie. Pamiętam oburzenie, jaki zareagował pan Marek Pol, kiedy podczas audycji radiowej z moim udziałem powiedziałem mu, że Hitler, to przecież wasz człowiek, człowiek lewicy i nic wam nie pomoże przerzucanie go gdzie indziej, niczym gorącego kartofla.
Ale nie tylko międzynarodowa lewica uprawia politykę historyczną. Uprawiają ją przede wszystkim państwa, zwłaszcza państwa poważne, to znaczy takie, które potrafią zdefiniować własny interes państwowy i raz go zdefiniowawszy – realizować go bez względu na okoliczności zewnętrzne i wewnętrzne. Takim poważnym państwem są m.in. Niemcy, które po likwidacji alianckiej okupacji 12 września 1990 roku, kiedy to podpisany został w Moskwie traktat o ostatecznej regulacji w odniesieniu do Niemiec, zwany inaczej traktatem dwa plus cztery (dwa państwa niemieckie plus cztery mocarstwa „poczdamskie”), albo zjednoczeniem Niemiec, odzyskały swobodę ruchów, chociaż nie do końca, bo np. wyrzekły się posiadania broni jądrowej i zobowiązały, że wojska NATO (tzn. przede wszystkim amerykańskie) nie będą stacjonowały na terenie b. NRD, wskutek czego istnieje wirtualny ślad dawnej granicy niemiecko-niemieckiej.
Na początku swego urzędowania kanclerz Gerhard Schroeder oświadczył, że okres niemieckiej pokuty dobiegł końca. Od tego momentu nastąpiło zdynamizowanie niemieckiej polityki historycznej. Polega ona na delikatnej operacji stopniowego zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej. Żeby jednak świat nie pomyślał sobie, że ofiary tych zbrodni zmarły śmiercią naturalną, konieczne jest znalezienie winowajcy zastępczego, na której z różnych względów, o których za chwilę, najwyraźniej wytypowana została Polska.
Od „bierności” do „współudziału”
Charakterystyczne jest w tym wszystkim to, że ten element niemieckiej polityki historycznej jest wykonywany per procura, głównie przez żydowskie organizacje „przemysłu holokaustu”, które oczywiście mają w tym również swoje wyrachowanie w postaci nadziei na pieniądze, jakie Polska wreszcie wypłaci im z tytułu „rekompensat” za mienie zamordowanych podczas wojny Żydów, których interesy organizacje te samozwańczo reprezentują. Rzecz w tym, że Niemcy tytułem różnych odszkodowań wypłaciły już Izraelowi co najmniej 100 miliardów marek, nie licząc dostaw uzbrojenia w postaci np. łodzi podwodnych, więc również i z tego powodu taktownie wypada ponękać trochę kogoś innego. Więc od początku lat 90-tych z opiniotwórczych kręgów żydowskich zaczęły płynąć pod adresem społeczeństwa polskiego oskarżenia, że w obliczu masakry Żydów podczas wojny zachowało się „biernie”. Charakterystyczne, że oskarżyciele ci nie precyzowali, co mianowicie społeczeństwo polskie miałoby zrobić w sytuacji, gdy Polska armia podjęła samotną walkę z Rzeszą Niemiecką i ZSRR, w której została rozgromiona, wskutek czego społeczeństwo polskie zostało pozbawione regularnej siły zbrojnej, ani też nie tłumaczyli się z tego, iż Żydzi też niczego nie zrobili dla uratowania od zagłady co najmniej dwóch milionów Polaków – ale ograniczali się tylko do zarzutu „bierności”.
Przełom nastąpił w kwietniu 1996 roku, kiedy to ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów, pan Izrael Singer publicznie zagroził Polsce, że jeśli nie zadośćuczyni roszczeniom kierowanym pod jej adresem przez wspomniane organizacje, to „będzie upokarzana na arenie międzynarodowej”. Na ten szantaż władze polskie nie tylko nie odpowiedziały uznaniem pana Singera za osobę niepożądaną, ani nie zerwały kontaktów z organizacją w imieniu której te pogróżki miotał, ale przeciwnie – wyszły naprzeciw akcji „upokarzania”, uczestnicząc w propagandowej imprezie w Jedwabnem. Przypadek Jedwabnego był sygnałem, że następuje przejście od oskarżeń o „bierność” do oskarżeń o „współudział” – bo na podstawie książki „Sąsiedzi”, napisanej przez „światowej sławy historyka”, na jakiego w międzyczasie został awansowany makabryczny bajkopisarz Jan Tomasz Gross, głównymi winowajcami zbrodni w Jedwabnem zostali już Polacy, podczas gdy Niemcy wprawdzie byli tam jeszcze obecni, ale już tylko jako tak zwane tło. Ukoronowaniem tego propagandowego przedsięwzięcia były przeprosiny, jakie złożył tam człowiek lekkomyślnie aż dwukrotnie wybrany na prezydenta Polski, Aleksander Kwaśniewski. „Prasa międzynarodowa” odnotowała te przeprosiny „w imieniu narodu polskiego”, jako przyznanie się do „współudziału”.
Operacja nabiera tempa
W miarę postępów tak zwanej integracji europejskiej, co w naszym przypadku przekłada się na prawie całkowitą utratę suwerenności, postępujące rozbrajanie państwa, stopniowe przekształcanie Polski w strefę półrzemieślniczej-półprzemysłowej wytwórczości i doprowadzanie narodu do stanu również psychicznej bezbronności, słowem – w przekształcanie naszego kraju w postulowaną jeszcze pod koniec lat 80-tych przez Edwarda Szewardnadze „strefę buforową” między zjednoczonymi Niemcami i Rosją – nasiliła swoją dynamikę również niemiecka polityka historyczna. Symbolem tej dynamiki stała się przewodnicząca Związku Wypędzonych, pani Eryka Steinbach. Początkowo władze niemieckie dystansowały się od jej inicjatyw, ale tak się jakoś składało, że wszystkie pomysły udawało się jej przeforsować – czemu towarzyszyło groźne kiwanie palcem w bucie przez jeden z naszych „skarbów narodowych” w osobie pana Władysława Bartoszewskiego, któremu najwyraźniej wydawało się, że jeśli Niemcy przez całe lata futrowali go nagrodami, to znaczy, że cieszy się on w ich oczach wielkim prestiżem. Niestety w ostatnim czasie ten prestiż w zderzeniu z potrzebami niemieckiej polityki historycznej okazał się jeszcze jedną blagą pana „profesora”.
Na tym etapie niemiecka polityka historyczna stawia naród niemiecki w pierwszym szeregu ofiar II wojny światowej i to z dwóch powodów. Po pierwsze – jako pierwszą ofiarę złych „nazistów”, a po drugie – jako ofiarę brutalnego postępowania zwycięzców, a jeśli nawet nie zwycięzców, to okrutnych mścicieli – ot takich właśnie, jak Polacy. Na tym etapie możliwa była już nie tylko deklaracja CDU CSU o potrzebie nie tylko potępienia wypędzeń, ale również – przywrócenia wypędzonym ich praw – ale również publikacja wpływowego tygodnika „Der Spiegel” o współudziale innych narodów w zagładzie żydów – między innymi narodu polskiego. Charakterystyczne była reakcja naszych mężów stanu na deklarację partii nie jakichś marginalnych, tylko rządzących Niemcami. Zarówno premier, jak i minister spraw zagranicznych najpierw udali, że nie słyszą, a kiedy już udawać niczego nie mogli, zbagatelizowali sprawę, przedstawiając deklarację jako fajerwerk wyborczy. Ale nawet jeśli była ona tylko fajerwerkiem, to fakt, że rządzace Niemcami partie uznały, iż taki właśnie fajerwerk przysporzy im popularności, więcej wyjaśnia, niż mówi. I chociaż postulat przywrócenia praw jest jawnie rewizjonistyczny, trudno z drugiej strony dziwić się i premierowi Tuskowi i ministrowi Sikorskiemu, ze próbowali sprawę bagatelizować. Bo cóż właściwie mogliby zrobić, gdyby potratowali sprawę tak, jak należało? Posłuchać pana Jarosława Kaczyńskiego, który nawoływał do groźnego pokiwania palcem w bucie, ale jednocześnie poparł ratyfikację traktatu lizbońskiego? Jak się okazuje, nie tylko Lech Wałęsa jest „za, a nawet przeciw”.
Natomiast w odpowiedzi na publikację w „der Spiegel” odezwały się natychmiast żydowskie pudła rezonansowe w Polsce, co dowodzi, że koordynacja polityki historycznej między Niemcami i środowiskami żydowskimi prowadzona jest przez pierwszorzędnych fachowców. Pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego, finansowanego z pieniędzy polskich podatników, w rozmowie opublikowanej na łamach „Rzeczpospolitej” otwarcie oskarżyła społeczeństwo polskie o „współudział” w wymordowaniu „całych trzech milionów” Żydów – i oskarżenie to nie spotkało się z żadną reakcją ani oficjalnych czynników politycznych, ani kręgów pretendujących do sprawowania moralnego przywództwa naszego narodu. Sytuacja wygląda tak, że tej cierpliwej, metodycznej, profesjonalnej operacji, której cele z całą pewnością wykraczają i to daleko poza skonstruowanie nowej „legendy” II wojny światowej, tylko według wszelkiego prawdopodobieństwa mają posłużyć za uzasadnienie jakiejś formy wzięcia naszego narodu pod kuratelę, potrafimy przeciwstawić jedynie doraźne amatorskie improwizacje, ot – choćby w wykonaniu niżej podpisanego.
Felieton · „Nasz Dziennik” · 2009-06-23Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.