Co tu ukrywać – za komuny było lepiej. Gdyby tak generału Wojciechu Władysławowiczu Jaruzelskiemu Leonid Eljaszewicz Breżniew kazał wysłać polskie wojsko do Afganistanu, pies z kulawą nogą by się o tym nie dowiedział, bo nie tylko cenzura nie przepuściłaby takiej wielkiej tajemnicy wojskowej, ale i sami dziennikarze pilnowaliby się nawzajem, jak to wzorowi czekiści, żeby nie puścić farby. Tymczasem teraz, kiedy nasze dzielne wojska zostały wysłane na misje pokojowe, to znaczy – żeby zabijać złowrogich talibów, ale nie byle jak – jak robią to żołnierze innych sojuszniczych armii – tylko po bożemu, jeszcze dowódcy nie zdążą wykoncypować meldunku, żeby wszystko grało jak należy, a już dziennikarze węszę sensację jeden przez drugiego, a opozycja wydziwia, że świat nie widział. I to żeby jeszcze w jakimś neutralnym momencie, ale nie na tydzień przed Świętem Wojska Polskiego, które, jak wiadomo, przypada 15 sierpnia.
A było tak, że patrol wysłany w celach szkoleniowych trafił w zasadzkę urządzoną przez złowrogich talibów. Wskutek ostrzału zginął kpt. Daniel Ambroziński, który początkowo został uznany za zaginionego, co się wykłada, że koledzy musieli uciec, zostawiając go własnemu losowi. Jego ciało znaleziono dopiero po kilku godzinach i to nie w tym miejscu pola chwały, gdzie miał „zaginąć”, tylko całkiem gdzie indziej. Co więcej, okazało się, że na helikoptery, które wezwano w sukurs gdy padły strzały, żołnierze czekali aż dwie godziny, przy czym nie jest jasne, czy maszyny były uzbrojone, czy nie – bo na ten temat są różne szkoły. Wypadek odbił się szerokim echem; nawet premieru Donaldu Tusku niektóre okoliczności musiały wydać się zagadkowe, skoro zażądał od ministra Klicha szczegółowego raportu. Głos zabierali też wojskowi eksperci, ale rezultat był tylko taki, iż człowiek o zszarpanych nerwach, czyli wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski oświadczył, że gdyby Hitler miał takich ekspertów, to popełniłby samobójstwo znacznie wcześniej. Z tego wniosek, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale nie o to chodzi, bo zachodzić w głowę poczęli również tak zwani zwykli ludzie, dochodząc zresztą do arcyciekawych przemyśleń.
Oto jeden z moich korespondentów zwrócił uwagę, że nasza dzielna armia ma niezwykle enigmatyczną dewizę: „Bóg, honor i Ojczyzna”. No dobrze, ale co to ma znaczyć? Czego konkretnie armia oczekuje od Pana Boga? Nikt tego nie wie, więc i Pan Bóg jest w nie lada kłopocie. Tymczasem weźmy takich Niemców, tzn, pardon – jakich tam „Niemców” – oczywiście „nazistów”. Ci „naziści” na klamrach pasów głównych mieli wypisaną dewizę „Gott mit uns”, co się wykłada, że Bóg z nami. Oczekiwania wobec Pana Boga były sformułowane jasno, więc nic dziwnego, że przynajmniej w pierwszym okresie wojny, wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. Pan Bóg, jak to ma w zwyczaju, zawsze jest po stronie silniejszych batalionów, ale skoro później siła nazistowskich batalionów została zredukowana, to mogli mieć pretensję wyłącznie do samych siebie. Pan minister Klich powinien uczepić się tej interpretacji, podobnie jak eksperci wojskowi, bo jak na dłoni widać z niej, że wszystkiemu winni są wojskowi kapelani. Kto ma zadbać o właściwe auxilia dla armii, jeśli nie oni? Gdyby państwowi dygnitarze potrafili okazywać wdzięczność, to minister Klich powinien mego korespondenta ozłocić, bo kto wie, czy nie uratował mu czterech liter, ale co tam marzyć o tem!
Żeby jednak skłonić ich wszystkich do poważnych przemyśleń, spróbuję się trochę podomyślać przyczyn zarówno początkowego uznania kpt. Ambrozińskiego za zaginionego, jak i – przede wszystkim – spóźnionej odsieczy śmigłowców, które na domiar złego, mogły w ogóle nie być uzbrojone. Niechęć do odbijania zabitego kolegi tłumaczę sobie instynktem samozachowawczym. W końcu żołnierze nie po to jadą do Afganistanu, żeby tam dulce et decorum umrzeć za demokrację (a niech ją wszyscy diabli!), tylko żeby zarobić na bułeczkę i masełko. No a co komu z pieniędzy, jak już nie będzie mógł ich nawet powąchać? Jasne, że nic, zwłaszcza, że kpt Ambroziński chyba rzeczywiście zginął na miejscu. No a śmigłowce? A śmigłowce mogły w tym czasie przewozić jakąś kontrabandę, więc nic dziwnego, że nie przybyły w sukurs natychmiast. No a jeśli rzeczywiście nie były uzbrojone, to tylko potwierdzałoby poprzednie przypuszczenie; każdy kilogram uzbrojenia to kilogram ładunku mniej. Jeśli zważyć, że kilogram opium można w Afganistanie kupić za grosze, a po przerobieniu go na heroinę można go sprzedać w Europie za sto tysięcy dolarów, to lepiej rozumiemy przyczyny, dla których tak nam wszystkim zależy, żeby w Afganistanie wprowadzić demokrację. Konkretnie ma to oznaczać, że sojusznicze wojska ustanowią w tym kraju „sprawny i uczciwy rząd”. To oczywiście niepodobieństwo, bo jakże tu ustanowić sprawny i uczciwy rząd spośród afgańskich sprzedawczyków, skoro takiego rządu od lat nie można ustanowić w żadnym z państw NATO, a w Polsce – w szczególności? Gdyby nasi wojskowi eksperci potrafili ustanawiać sprawne i uczciwe rządy, to na pewno, jako nieposzlakowani patrioci, zaczęliby od Polski. Na początek rozpędziliby rząd premiera Tuska. Skoro tego nie robią, to nieomylny to znak, że tak naprawdę musi chodzić o coś zupełnie innego.
Podobnie jak w przypadku koncertu Marii Ludwiki Weroniki Ciccone na warszawskim Bemowie. Pani Ciccone najwidoczniej czuje, że to jej „los ultimos podrigos”, bo jeszcze rok-dwa i tą wyliniałą etolą będą się ekscytować jedynie jacyś gerontofilie, jako że talent artystyczny, ma się rozumieć, ma – ale mały. Dlatego jedzie raczej na skandalach, polegających na drażnieniu katolików, co jest dzisiaj zajęciem całkowicie bezpiecznym. Z takiej okazji nie omieszkała skorzystać gawiedź półinteligentów, dowodzona – jakże by inaczej – przez niezawodną „Gazetę Wyborczą” i media spokrewnione z nią kapitałowo. Skrzykują one „młodych”, żeby przyszli na koncert, to dostaną białe serduszka, którymi będą mogli udelektować gwiazdę na 51 urodziny, które przypadają następnego dnia po święcie Wniebowzięcia Matki Boskiej. Wszystko wskazuje na to, iż pani Ciccone, która przezwała się „Madonną” wykalkulowała to sobie gwoli lepszej reklamy. Tymczasem z kontrdemonstracją wystąpił radny sejmiku województwa mazowieckiego, pan Marian Brudzyński, który założył w tym celu Komitet Obrony Wiary i Tradycji Narodowych „Pro Polonia” i nie zamierza go rozwiązywać również po koncercie. I słusznie, bo piękne trzeba łączyć z pożytecznym, tzn. – z wyborami samorządowymi, przypadającymi – jak wiadomo – już w przyszłym roku.
Tymczasem rządowi premiera Tuska brakuje pieniędzy już teraz, w związku z czym przeforsował program „prywatyzacji”, to znaczy – wyprzedawania resztek udziałów Skarbu Państwa w spółkach z jego udziałem – również zagranicznym przedsiębiorstwom państwowym. W Kombinacie Górniczo-Hutniczym Miedzi projekty te spotkały się z protestem tamtejszych związkowców, ale nie powstrzymuje to rządu w jego zamiarach. Inna rzecz, że kontraktowy Sejm, uchwalając w 1990 roku ustawy o związkach zawodowych i rozwiązywaniu sporów zbiorowych, pozostawił na gospodarce pocałunek Almanzora. W rezultacie w spółkach z udziałem Skarbu Państwa działa po kilkanaście związków (w KGHM – 15), których działacze zarabiają grubo powyżej 10 tys. zł miesięcznie (przy średniej krajowej ok.3 tys. zł), dostając z firmy dodatkowo na biura – więc nic dziwnego, że nie chcą takich alimentów stracić. Oczywiście głośno tego powiedzieć nie mogą, natomiast mogą protestować przeciwko wyprzedaży majątku narodowego – co rzeczywiście ma miejsce w sytuacji, gdy rządowi brakuje pieniędzy a w przyszłym roku, oprócz wyborów samorządowych będą również wybory prezydenckie. W warunkach recydywy saskiej, podobnie jak wtedy, w XVIII wieku, obce dwory wyborami tubylczego prezydenta szalenie się interesują, z tą jednak różnicą, że wtedy magnatom płaciły, a teraz – oczekują od magnatów prezentów.
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 2009-08-16
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).