"EUROPA W NIEWOLI"
WSTĘP
Okres czasu, jaki nastąpił bezpośrednio po klęsce wrześniowej był chwilą szczególnie w dziejach Polski tragiczną. Polska, państwo o 35 milionach ludności i o tysiącletniej historii, zawaliła się jak domek z kart. Byliśmy nie tylko pobici, pognębieni, zmiażdżeni, ale byliśmy na pozór tego losu warci. Świat cały uważał, że nie okazaliśmy się zdolni do życia, że nasz niepodległy byt państwowy był dziecinną zabawą, że dorwaliśmy się do tej zabawy w wyniku niezasłużonego splotu przypadków i że po dwudziestu latach tej zabawy spotkało nas to, co nam się należało. Dźwigaliśmy na sobie nie tylko brzemię klęski, ale i brzemię hańby. A wszak wiedzieliśmy dobrze, że to była hańba nie zasłużona. Wiedzieliśmy dobrze, że jesteśmy narodem wielkiej klasy, że w istocie jesteśmy silni i zdrowi, i że to właśnie splot nieszczęśliwych przypadków spowodował naszą katastrofę. Dalszy bieg historii miał to potwierdzić. Okazaliśmy się mocniejsi niż o nas myślano, a nikt sobie dziś lepiej nie zdaje sprawy z utajonej, tkwiącej w nas siły, niż naród niemiecki. Hańba zaś niezasłużona - albo na którą zasłużyliśmy sobie winami nie proporcjonalnymi do niej - jest bardziej jeszcze bolesna od hańby, na którą się zasłużyło naprawdę. Jest w niej pierwiastek dumy, podeptanej niesłusznie.
To prawda, że katastrofa wrześniowa była klęską haniebną. Była ona haniebna podwójnie. Po pierwsze, nie dopisaliśmy wojskowo. Byliśmy nie przygotowani do wojny, jaka nas czekała i mieliśmy dowództwo niekompetentne i pyszałkowato lekkomyślne, a więc w rezultacie nie zorganizowaliśmy naszej obrony w taki sposób, by z sił materialnych i duchowych, jakimi rozporządzaliśmy, wykrzesać maksimum namacalnych, operacyjnych wyników i by obronę naszą przed - co prawda druzgocącą - przewagą naszych połączonych wrogów, Niemiec i Rosji, co najmniej poważnie przedłużyć. Po wtóre, nie dopisaliśmy politycznie. System wersalski w środkowej Europie, którego istotą było istnienie między Niemcami a Rosją bloku w pełni niepodległych państw o łącznej sile około 90 milionów ludzi, był dziełem polityki polskiej, owocem jej zwycięstwa w wersalskich rokowaniach. To Polska, która była głównym twórcą tego systemu, powinna była go organizować i bronić. Polska miała dwadzieścia lat na to, by te dziewięćdziesiąt milionów ludzi scementować do zgodnego współdziałania, by sojusz środkowej Europy z Francją zacieśnić, by wpływy polityki niemieckiej i sowieckiej na swoim obszarze sparaliżować, by zbliżeniu Niemiec i Rosji przeszkadzać.
Zamiast tego, polityka polska bądź okazała się zupełnie bezczynna, bądź błąkała się po samobójczych manowcach i nawet sama przyłożyła, ręki do obalenia Czechosłowacji, to znaczy do zburzenia systemu wersalskiego. W rezultacie Polska, Czechosłowacja, Jugosławia, Rumunia zamiast bić się razem jako zwarty blok, biły się lub bez walki kapitulowały, każda z osobna. A choć w roku 1938 Rosja i Niemcy były sobie wrogie, a w 1941 starły się z sobą w krwawej wojnie, a więc widać nie były z góry i nieuchronnie skazane na wzajemną przyjaźń i sojusz, wdaliśmy się w wojnę w takich warunkach, że mieliśmy równocześnie przeciwko sobie i Niemcy i Rosję. Takie pokierowanie nawą naszej polityki było równie haniebnym przejawem niedojrzałości i niekompetencji, jak potem pokierowanie operacjami wojennymi.
Ale ta podwójna klęska nie była winą narodu, lecz winą kliki, która się w Polsce dorwała do władzy i przez 13 lat sprawowała rządy dyktatorskie. Łatwo jest mówić, że jaki rząd taki naród i że każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje. Tak bywa czasem, ale zgoła. nie zawsze. Polska, po półtora wieku niewoli była zdezorganizowana i nie od razu mogła odbudować sobie prawidłowy mechanizm życia politycznego. Jej piętą Achillesową była polityczna naiwność. Pycha, lekkomyślność, egoizm, nawet demoralizacja to były w życiu polskim tylko drobiazgi w porównaniu do tego czym była panująca prowincjonalna poczciwość, nie umiejąca odróżnić pustych frazesów od realnej treści i dobrych chęci, którymi brukuje się piekło, lub co gorsza, zarozumiałej ignorancji i łapczywego egoizmu od rzeczywistej i sumiennej umiejętności. A Polska jest krajem zbyt dużym, by mogła być rządzona w stylu prowincjonalnym. Zarówno jej rozmiary jak - jeszcze więcej - jej położenie geograficzne, wymagają od jej życia politycznego dojrzałości i horyzontów takich, jakich potrzebują wielkie mocarstwa. Polityczna naiwność naszego narodu była i jest zjawiskiem chorobliwym. Nie przeszkodziła ona olśniewającym sukcesom polskim z epoki pierwszej wojny światowej i lat następnych, ale nie starczyło Polsce tchu na zapanowanie nad nią przez resztę dwudziestolecia. Wyrosły na tej naiwności rządy kilki, która ducha narodu polskiego nie wyrażała i która jego cnotom i wartościom nie odpowiadała. To było zdarzenie przypadkowe. Polska byłaby z tej sytuacji wyrosła. Ale, niestety, kryzys światowy na wewnętrzną przemianę w Polsce nie czekał. Objawy chorobowe, pozostałe po stu pięćdziesięciu latach niewoli, choć przemijające, nie zostały wyleczone na czas i znalazły się w fazie kulminacyjnej właśnie wtedy, gdy Polsce najbardziej mogły zaszkodzić.
( Słyszę dziś często głosy, że trzeba dać pokój obnażaniu błędów przeszłości, bo to zmniejsza jedność narodu oraz psuje nam reputację u obcych. Jakież to naiwne opinie! Nie można budować jedności na tolerowaniu złego. A jeśli idzie o obcych, przemilczanie faktu, że nasza katastrofa i hańba były przemijającą winą kliki, a nie trwałym rezultatem słabości narodu, prowadzi w opinii światowej do oczywistego wniosku, że to cała Polska była domkiem z kart, była za wątła, by stać na własnych nogach. Na pobłażliwości wobec winowajców katastrofy 1939 roku wyrasta, dziś styl życia politycznego polskiego na emigracji, bliźniaczo przypominający czasy przedwrześniowe. Cały ocean naiwności, nad którym swobodnie się unosi gałgaństwo).
Ponieśliśmy klęskę i doznaliśmy hańby. Hańba ta była szczególnie bolesna dlatego, bo wiedzieliśmy, ze Polska na nią nie zasłużyła. Zjawiła się ona z winy ludzi. Byli tacy, co ją spowodowali i byli tacy, co jej nie umieli odwrócić. Wszyscy byliśmy winni.
Ale wina ludzi, wina może pokolenia, nie była tej skali, by było rzeczą uzasadnioną wątpić w wielkość Polski. A to nie tylko ludzie byli zdeptani. To Polska była zdeptana, poniżona, okryta hańbą. Zarazem zalana krwią i przytłoczona powszechną pogardą.
Ludźmi, którzy szczególnie dotkliwie odczuwali na sobie zarówno skutki klęski jak brzemię hańby, byli żołnierze. Biliśmy się i zostaliśmy pobici. To naszym zadaniem było Polskę obronić i zadania tego nie zdołaliśmy spełnić. Cóż z tego, że zadanie nasze było ponad siły i że klęska nasza dokonała się nie na szczeblu taktyki, lecz na szczeblu strategii i polityki, na którą szeregowiec, młodszy oficer, a nawet liniowy generał nie miał wpływu? W oczach świata, w oczach nieprzyjaciela, w oczach całego narodu i w oczach własnych byliśmy tymi, co mieli się bić i zwyciężyć, a potrafili tylko doznać sromotnej porażki. Polskiemu żołnierzowi, a zwłaszcza polskiemu oficerowi, wstyd było spojrzeć w oczy wrogowi i wstyd było spojrzeć w oczy sobie wzajemnie.
Większa część polskich sił zbrojnych znalazła się w wyniku kampanii wrześniowej w obozach jeńców; częściowo w obozach w Niemczech (w żołnierskich „Stalagach" i oficerskich „Oflagach"), a częściowo w Rosji. Byli to owi „wrześniowcy", których większość miała w tych obozach pozostać aż do końca wojny. Ludzie pobici i zhańbieni, którzy bili się tylko we wrześniu, w działaniach pozostałych blisko sześciu lat wojny nie mieli wziąć udziału, a po owych sześciu latach mieli wrócić do swoich rodzin do kraju lub pójść na emigracyjną tułaczkę, bez chwały i bez poczucia spełnionego obowiązku. Rzecz ciekawa, że ten gorzki los przypadł przede wszystkim w udziale tym, co we wrześniu bili się w pierwszej linii i co rozpaczliwym i nieraz prawdziwie bohaterskim wysiłkiem usiłowali walącej się na Polskę katastrofie stawić czoła. Wszelkim odmianom „tyłów" łatwiej było zarówno schować się po klęsce w masie ludności cywilnej w Polsce, jak przedostać się w porę przez węgierską, rumuńską, litewską czy łotewską granicę. Nie jest to reguła bez odchyleń i wyjątków, ale na ogół, zarówno w ruchu podziemnym pod okupacją niemiecką jak w formacjach polskich na Zachodzie nie zdołali się znaleźć ci, co się najofiarniej bili we wrześniu.
Najbardziej gorzkim okresem był dla „wrześniowców" pierwszy rok. Klęska Polski rysowała się wtedy jako fakt wyjątkowy, a więc hańba Polski była najgłębsza, a pogarda, jaką byli otoczeni jej żołnierze, największa. To wtedy odmawiano polskim żołnierzom stanowiska jeńców wojennych, a raczej obdarzano ich przywilejami jeńców jako darem z łaski, a nie jako należnym im z tytułu umów międzynarodowym prawem. To wtedy, w Sowietach, pozbywano się polskich jeńców masowym wystrzeliwaniem w Katyniu.
Po roku położenie poprawiło się znacznie. Przemiany materialnej właściwie nie było, ale przemiana psychiczna była olbrzymia. „Wrześniowcy" już nie byli sami ze swoją klęską i hańbą, a więc ta klęska i hańba rysowały się już w innym świetle. Po klęsce polskiej przyszła klęska Norwegii, Holandii, Belgii, Francji, Jugosławii, niepowodzenia brytyjskie, początkowe klęski sowieckie. Cała Europa znalazła się w niewoli, a obozy jeńców zaludniły się przybyszami ze wszystkich dających się pomyśleć armii i z najbardziej odległych od siebie pól bitew. Głowy polskich jeńców podniosły się; porównując polskie bitwy z bitwami francuskimi i innymi, można było oceniać własną klęskę już nie z takim wstydem. l dola jeńca stała się mniej gorzka, skoro nie dźwigało się już jej samotnie. Jako parszywa owca Europy, ale skoro dzieliło się ją z kolegami ze wszystkich stron widnokręgu: z północy i z południa, z zachodu i ze wschodu. Toteż dzieje polskich obozów jenieckich w Niemczech (w Rosji chronologia była nieco inna) dzielą się wyraźnie na dwie epoki: w pierwszej epoce, trwającej blisko rok, siedzieli w niewoli wyłącznie „wrześniowcy", w drugiej siedziała razem za drutami cała zjednoczona przez Hitlera we wspólnej doli Europa.
Byłem jeńcem z kampanii wrześniowej i ja. Ów pierwszy rok samotności „wrześniowców" opisałem w książce „Wrześniowcy". Spędziłem ten rok w oflagu w Nienburgu nad Wezerą, w więzieniu Gestapo w Berlinie, w odosobnieniu w celach aresztu w oflagach w Colditz w Saksonii i w Murnau w Bawarii, oraz w dwóch fortach górskich: Fort Spitzberg i Fort Hohenstein, składających się razem na obóz odosobnienia dla polskich oficerów-jeńców, noszący nazwę oflag „Srebmogóra" w Górach Sowich na Śląsku. Dwukrotnie w owym czasie uciekłem, ale oba razy zostałem schwytany.
Lato i jesień 1940 roku spędziłem na forcie Spitzberg pod Srebrnogórą, gdzie było nas dziewięćdziesięciu i skąd nie mieliśmy zbyt wiele nadziei na wydostanie się przed końcem wojny. Na tym na pozór beznadziejnym okresie odosobnienia w ponurym górskim forcie-lochu skończyłem moich „Wrześniowców". W tym też punkcie wznawiam przerwany wątek opowiadania.
Podkreślenia moje MZ.
Jaka jest dzisiaj Polska?
Jaka będzie, kiedy Prezydent Lech Kaczyński podpisze „ Traktat Lizboński”?
Jaka jest po konferencji prasowej premiera Donalda Tuska?
Mieczysława Zalewska
http://zalewska.blog.onet.pl/