Przed świętami słuchałem radiowej audycji, w której pewna wegetarianka i „ekolożka” przekonywała słuchaczy, że człowiek nie powinien jeść żadnego mięsa, w tym żadnych ryb, gdyż zdobywanie tego rodzaju jedzenia wiąże się z cierpieniem zwierząt. Karp na wigilijnym stole oznacza, że ktoś go złowił, a potem zabił sprawiając rybie ból. Jakiś przytomny słuchacz zadzwonił i zauważył, że „ekolożka” powinna najpierw pogadać z kormoranami, gdyż te okropne ptaki zjadają olbrzymie ilości ryb, a każda zjadana przez kormorana ryba niewątpliwie cierpi. „Ekolożka” odpowiedziała rezolutnie, że kormoran nie ma wyboru, a poza tym, nie ma świadomości sprawianego rybie bólu.
Szkoda, że w sprawie tzw. ekologii najgłośniejsze są różnego rodzaju typy nawiedzone ze skłonnością do ideologicznej przesady. Ekologia to była dziedzina nauki, a ekologami nazywano naukowców zajmujących się w sposób obiektywny tą dziedziną. Dziś „ekologami” nazywa się różnego rodzaju „zielonych”, którzy przyczepiają się do drzew łańcuchami, albo zgrabnie przemawiają na wiecach czerpiąc z tego niemałe korzyści. Były wiceprezydent USA, Al Gore, na głoszeniu klimatycznej ideologii dorobił się nawet Pokojowej Nagrody Nobla (swoją drogą to coraz bardziej skompromitowana nagroda). Al Gore manipulował danymi, mieszał skutek z przyczyną, zaprzeczał sam sobie, ale — pomimo to, a może właśnie dlatego — doskonale wykorzystał zapotrzebowanie na jakąś nową religię i stał się prorokiem „religii globalnego ocieplenia”.
Każdy rozsądny człowiek zgodzi się z tym, że trzeba dbać o środowisko naturalne. Czyste wody, czyste powietrze, zielone drzewa to wielka wartość. Problem w tym, że powstało wielkie światowe lobby, które ze słabo udokumentowanych hipotez klimatycznych (np. o wpływie produkowanego przez człowieka CO2 na klimat) wyciąga skrajne wnioski i próbuje położyć łapę na ogromnych pieniądzach z budżetu państw. W samych Stanach Zjednoczonych w ostatnich 10 latach dotacje dla zwolenników poglądów typu „Al Gore” wyniosły ok. 50 miliardów dolarów. To lobby jest na tyle silne, by tłumić głosy tych naukowców, którzy podkreślają, że naszym klimatem rządzi Słońce i naturalne procesy zachodzące na Ziemi, a nie produkowane i wydychane przez ludzi CO2.
„Jeśli chcesz krzewić pokój, strzeż dzieła stworzenia” — to tytuł orędzia Benedykta XVI na Światowy Dzień Pokoju 1 stycznia 2010 roku. Obok wielu wezwań do adekwatnych działań na rzecz naturalnego środowiska człowieka w orędziu tym znajdujemy następujące stwierdzenie: „Wątpliwości, jakie wyraża Magisterium Kościoła w odniesieniu do koncepcji środowiska, zainspirowanej ekocentryzmem i biocentryzmem, wynikają stąd, że koncepcja ta znosi różnicę ontologiczną i aksjologiczną między osobą ludzką a innymi istotami żyjącymi”.
O co chodzi?
Chodzi nie tylko o mylenie godności ryby z godnością człowieka, ale między innymi o formułowane całkiem poważnie różnego rodzaju ludobójcze postulaty. Jeden z takich postulatów głosi, że kraje bogate powinny płacić podatek za produkcję CO2, a utworzony w ten sposób fundusz dotowałby aborcję w krajach ubogich, bo tam rodzi się — zdaniem klimatologów-ideologów — za dużo dzieci, które wydychają CO2. Jacques-Yves Cousteau, jeden z „autorytetów moralnych” tzw. ekologów, głosił, że tworzenie równowagi na Ziemi wymaga eliminacji 300 tys. ludzi dziennie.
Niestety, ekoszaleństwo udziela się też niektórym duchownym katolickim. Pewien holenderski biskup zaapelował niedawno o przywrócenie tradycji bezmięsnych piątków, gdyż — jego zdaniem — niejedzenie mięsa raz w tygodniu przyczyni się do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych i uratowania klimatu. Mam nadzieję, że biskup z Holandii dostrzega również teologiczne i duszpasterskie racje bezmięsnych piątków. Ratujmy przyrodę — na ile to w naszej mocy — ale najpierw ratujmy zdrowy rozsądek.
Dariusz Kowalczyk SI
za: /Idziemy 53/2009/
przesłal Artur Kozos