Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 
W oczekiwaniu na ostateczne zwycięstwo w konflikcie polsko-białoruskim, kiedy pani Andżelika Borys przywiedzie do Warszawy znienawidzonego prezydenta Aleksandra Łukaszenkę, niczym w 1611 roku hetman Stanisław Żółkiewski rosyjskiego cara Wasyla Szujskiego, by na Zamku Królewskim złożył hołd Zygmuntowi III. Nawiasem mówiąc, to właśnie było przyczyną, dla której Rosjanie przez prawie trzydzieści lat sprzeciwiali się odbudowie tego Zamku, a kiedy już Gierek, w ramach podlizywania się polskiemu społeczeństwu, zgodził się na jego odbudowę, cenzura zakazała używania nazwy „królewski”, w związku z czym Zamek był tylko „Warszawski”.

A skoro już mowa o Rosjanach, to doszło do kompromitującego skandalu w związku z zaplanowanymi na wiosnę uroczystymi obchodami 70 rocznicy zbrodni katyńskiej. Jak wiadomo, zimny rosyjski czekista Putin nie tylko zapowiedział swoja tam obecność, ale zaprosił tam też premiera Tuska. Na takie dictum prezydent Kaczyński oświadczył, że on też pojedzie. Tymczasem niedawno rosyjski ambasador oświadczył, że Ambasada żadnej oficjalnej wiadomości w tej sprawie od prezydenta Polski nie dostała. Na to Kancelaria – że stosowne pismo zostało „przygotowane”, nie tylko zresztą do Ambasady, ale i do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wyrażając zarazem zdumienie, że rzecznik MSZ pan Paszkowski oświadczył, iż ministerstwo nie zostało o prezydenckim zamiarze wyjazdu do Katynia powiadomione. Pan Paszkowski zaprzeczył, żeby kiedykolwiek coś takiego oświadczył i dodał, że zgodnie z protokołem Kancelaria powinna za pośrednictwem MSZ zawiadomić o tym prezydenta Rosji, a nie rosyjską ambasadę. Jak tam było naprawdę – tego już się pewnie nie dowiemy, bo kiedy dziennikarze zwrócili uwagę, że nasi zacietrzewieni partyjnictwem mężykowie stanu tańczą tak, jak im zagra już nawet nie Putin, tylko rosyjski ambasador minister Sikorski uciął tę rozwojową dyskusję oświadczeniem, że MSZ „pomoże” prezydentowi Kaczyńskiemu w realizacji jego zamiaru. I tylko nie wiemy, czy odwołanie pani Ewy Juńczyk- Ziomeckiej w środę 24 lutego i jej wyjazd do Nowego Jorku, gdzie ma zostać konsulem, ma jakiś związek z tym skandalem, czy jest nagrodą za dobre sprawowanie.

W odróżnieniu od listów „przygotowanych” w Kancelarii Prezydenta do wysyłki do rosyjskiej ambasady, list adresowany do premiera Tuska na szczęście doszedł, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, co właściwie pan prezydent zarzucał Radosławowi Sikorskiemu. To znaczy – moglibyśmy, gdyby pan prezydent o tym napisał. Niestety powołał się tylko na rozmowę z premierem Tuskiem sprzed ponad dwóch lat, wyrażając na koniec niechęć do wciągania „autorytetu prezydenta” w wewnątrzpartyjne rozgrywki Platformy Obywatelskiej przed mającymi się tam odbyć prawyborami kandydata na kandydata tej partii na tubylczego prezydenta. Rzeczywiście, premier Tusk zwrócił się do prezydenta Kaczyńskiego z prośbą o dostarczenie informacji o ministrze Sikorskim, ale dopiero potem, jak prezes PiS Jarosław Kaczyński w wywiadzie na „Newsweeka” powiedział, że na ministrze Sikorskim ciążą jakieś tajemnicze a poważne zarzuty, o których wie między innymi prezydent. Jeśli zatem ktoś już „wciągnął autorytet prezydenta” w wewnątrzpartyjne rozgrywki PO, to był to wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński.

Ponieważ prezydent Lech Kaczyński nie jest aż takim wirtuozem intrygi jak prezes Jarosław Kaczyński, a z obfitości serca usta mówią, wypada nam rozebrać sobie z uwagą powody, dla których prezes PiS jednak zaangażował nie tylko siebie osobiście, ale pośrednio również „autorytet prezydenta” w te wewnętrzne rozgrywki w Platformie Obywatelskiej. Zanim jednak przystąpimy do tego rozbioru, wypada zwrócić uwagę na jeszcze inny incydent, bo dopiero on pozwoli nam nie tylko ujrzeć owe powody we właściwym świetle i proporcjach, ale również – pokazać przygnębiający aspekt międzynarodowy tubylczych wyborów prezydenckich w Polsce.

Oto Helsińska Fundacja Praw Człowieka, na co dzień kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, finansowaną z budżetu Unii Europejskiej, w której zarówno kierownikiem politycznym, jak i płatnikiem netto nadal pozostają Niemcy, na podstawie zapisów Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej wykryła, że samoloty CIA jednak latały do Polski i to co najmniej sześciokrotnie lądując na lotnisku w Szymanach, położonym obok ośrodka razwiedki w Kiejkutach. Ponieważ odbywało się to w okresie, gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a ministrem obrony – obecny kandydat na prezydenta z ramienia SLD, a nic – jak wiemy – nie dzieje się przypadkowo, to taka informacja może skomplikować Jerzemu Szmajdzińskiemu kampanię prezydencką, a kto wie, czy nie skłoni go nawet do przemyślenia swego zuchwalstwa , jeśli niezależni dziennikarze dostaną rozkaz wykazania się dociekliwością. Na razie Jerzy Szmajdziński twierdzi, że nic o żadnych lotach CIA „nie wiedział”, w czym nie ma nic dziwnego, skoro „nie wiedział” o nich nawet szef wojskowej razwiedki generał Marek Dukaczewski, który na przesłuchaniu przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym Monikę Olejnik powiedział nawet, że o tych lotach „mógł nie wiedzieć” nawet sam pan prezydent Aleksander Kwaśniewski.

Gdyby jednak okazało się, że loty CIA „złamały prawo”, to Jerzy Szmajdziński mógłby większość swojej kampanii spędzić na przesłuchaniach w prokuraturze – a w swoim czasie Włodzimierz Cimoszewicz wycofał się ze znacznie lżejszego powodu, jakim były opowieści pani Jaruckiej. A kiedy mogłoby się okazać, iż zostało „złamane prawo”? Ano wtedy, gdyby premieru Tusku ktoś wydał taki rozkaz, albo przynajmniej go „namówił”. A ponieważ wiemy, że na przykład premiera Tuska Nasza Złota Pani Aniela „namówiła” nawet do rezygnacji z wysunięcia swojej kandydatury w wytęsknionych wyborach prezydenckich, to cóż dopiero – do energicznej reakcji na „złamane prawo”? Nie sądzę, żeby musiała premiera Tuska długo do tego „namawiać”, zwłaszcza gdyby Jerzy Szmajdziński okazał się mało kumaty i z wyścigu prezydenckiego się nie wycofał. Wygląda zatem na to, że za odkryciem dokonanym przez Helsińską Fundację Praw Człowieka mogła dyskretnie stać Nasza Złota Pani Aniela, oczyszczając z ten sposób przedpole dla swojego faworyta.

Tym faworytem wydaje się marszałek Bronisław Komorowski, bo kiedy tylko rozległy się wieści o odkryciu dokonanym przez Helsińska Fundację, odezwały się nożyce nie tylko w osobie posła Palikota, nie tylko w osobie minister Pitery, nie tylko w osobie byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy - ale przede wszystkim – w osobie Władysława Bartoszewskiego, który jak coś powie, to tak, jakby powiedziała to sama Nasza Złota – a wszyscy jednogłośnie odradzali ministru Sikorskiemu kandydowanie w tegorocznych wyborach. Może kiedyś, hen, w 2020 roku, to i owszem – ale teraz to najlepszy jest marszałek Bronisław Komorowski. I co Państwo powiecie? Marszałek Komorowski od razu zaczął wygrywać w sondażach – a kto wie, czy do końca marca, kiedy to głosowanie w prawyborach ma się zakończyć, nie uzyska nawet stu procent poparcia?

Skoro w tej sytuacji domyślamy się, iż w marszałku Bronisławie Komorowskim, jako kandydacie na tubylczego prezydenta musiała upodobać sobie Nasza Złota Pani Aniela, to na co w takim razie liczy minister Radosław Sikorski? Oczywiście liczy na demokrację i wszyscy to oczywiście rozumiemy, ale tak naprawdę? A tak naprawdę, to możemy się tego domyślić na podstawie sposobu w jaki Jarosław Kaczyński postanowił włączyć nie tylko siebie, ale i prezydenta w tę niby wewnętrzną, niby partyjną kampanię Platformy Obywatelskiej. Zwracam uwagę, że ani Jarosław Kaczyński, ani prezydent, ani nawet nikt z PiS nie pisnął słówka przeciwko marszałkowi Komorowskiemu, podczas gdy Sikorski robi właściwie za zdrajcę stanu, niczym kiedyś – Józef Oleksy. Najwyraźniej Radosław Sikorski musi być postrzegany jako konkurent Lecha Kaczyńskiego. Ale w czym właściwie mógłby z nim konkurować? Przecież członkowie ani sympatycy PO na Lecha Kaczyńskiego głosować nie będą. Skoro jednak nie o głosy, to o co? A o cóż by, jeśli nie o poparcie ze strony drugiego Wielkiego Brata? Radosław Sikorski, chociaż ostatnio lawirował, a nawet się bisurmanił, to przecież nie bez kozery uchodził za faworyta Amerykanów i nawet pan prezydent osobiście przesłuchiwał go na okoliczność znajomości z tamtejszą szarą eminencją Ronem Asmusem. A przecież nie ma takiej rzeczy, której nie tylko dla Amerykanów, ale i Izraela, a nawet – dla zwykłych handełesów nie zrobiłby pan prezydent Lech Kaczyński. Z tego punktu widzenia jest oczywiste, przynajmniej w tej fazie, w fazie układania alternatywy dla tubylczych wyborców, dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego największe niebezpieczeństwo przedstawia Radosław Sikorski, a nie Bronisław Komorowski. Dlatego też wirtuoz intrygi prezes Jarosław w wywiadzie dla „Newsweeka” powiedział to, co powiedział, uruchamiając sekwencję wydarzeń, która do rozgrywek niby to w PO wciągnęła również „autorytet prezydenta”.

Z tych przekomarzań wyłania się obraz saskiej recydywy, kiedy to obce dwory wysuwały w Polsce kandydatów na królów. Teraz „dwory” wolą trzymać się w dyskretnym cieniu, bo od takich spraw mają przecież swoje razwiedki, dla których tubylcze wybory prezydenckie w Polsce to po prostu mały pikuś. Zatem, nieco oczywiście upraszczając, ale tylko „nieco”, można powiedzieć, że tegoroczne wybory prezydenckie rozegrają się u nas między BND i CIA.

Komentarz  •  tygodnik „Goniec” (Toronto)  •  28 lutego 2010

Stanisław Michalkiewicz


Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1533