Ocena użytkowników: 1 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Piotr Doerre, ”Polonia Christiana”

Z chwilą kiedy w lesie pod Smoleńskiem roztrzaskał się samolot, wiozący na swym pokładzie urzędującego prezydenta Rzeczypospolitej, ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie, generalicję Wojska Polskiego i szefów kluczowych instytucji państwowych, zamknął się pewien okres w historii Polski – okres beztroskiego oczekiwania na „koniec historii”, jakiego perspektywę roztaczali przed nami demoliberalni ideolodzy. Znów znaleźliśmy się między Niemcami a Rosją, a przynajmniej znowu to sobie uświadomiliśmy.
Charakterystyczną cechą życia politycznego krajów i narodów niesamodzielnych jest skupienie się na administracji, zamiast stawiania sobie ważnych i dalekosiężnych celów. Wielkie słowa i hasła pojawiają się, rzecz jasna, z okazji kolejnych kampanii wyborczych; można wówczas usłyszeć o „drugich Japoniach”, „drugich Irlandiach”, „cudach gospodarczych” i tym podobnych, są to jednak wyłącznie elementy technik manipulacyjnych, mające wygenerować jak największe poparcie dla danego kandydata bądź partii, w żaden jednak sposób nieprzekładające się na działania polityków.
Priwislinskij Kraj
Nie ma wątpliwości co do tego, że Polska po okresie jawnej zależności od sowieckiego imperium nie uzyskała pełnej niezależności, dostając się natychmiast pod znacznie bardziej zawoalowane i subtelne wpływy innych – również jednak zlokalizowanych poza swoimi granicami – ośrodków decyzyjnych. Nie chodzi tu jedynie o formalne zrzeczenie się suwerenności na rzecz Unii Europejskiej, w której wszak – niezależnie od obowiązującej ideologii równościowej – znajdują się państwa sprawujące kierowniczą rolę oraz państwa kierowane. Tak zwane polskie elity polityczne jeszcze na długo przed akcesją do UE abdykowały z suwerenności, a ich liderzy pogodzili się z rolą administratorów polskiej prowincji (lub właściwie same ją sobie wyznaczyły), nie mając planów politycznych przekraczających zakres kompetencji polskojęzycznych urzędników stworzonego po upadku powstania styczniowego Priwislinskiego Kraju, własne zaś ambicje ograniczając do – jak to wytknął jednemu z byłych prezydentów profesor Jacek Bartyzel – bycia poklepanym po plecach przez manekiny światowego szołbiznesu, a w najlepszym wypadku zdobycia dobrze płatnego stanowiska w jednej z agend instytucji międzynarodowych, za pomocą których realizują swe interesy państwa poważne.

Trudno się dziwić tejże niewolniczej mentalności, wziąwszy pod uwagę genezę owych „elit”, zwłaszcza niegdysiejszy romans większej ich części z marksizmem, wyobcowanie z katolickiego narodu, oderwanie od jego historii i kultury, a nawet swoistą internacjonalistyczną formację. Fascynacja wszystkim, co obce i pogarda dla wszystkiego, co rodzime, wstyd nuworyszy na lewicujących europejskich salonach i konieczność udowadniania, że się nie pochodzi z ciemnogrodu, w kraju zaś ciągły, paraliżujący strach przez lustracją, mogącą wynieść na światło dzienne grzechy przeszłości, były charakterystycznymi rysami nowej „klasy politycznej”. Za doktrynę historiozoficzną wystarczała jej zaaplikowana przez „Gazetę Wyborczą” zwulgaryzowana wersja demoliberalnej gawędy o „końcu historii”, supertolerancyjnym świecie demokracji i dobrobytu – o błogiej nirwanie, w której osiągnięciu przeszkadzają jedynie rozmaici „faszyści” i „zoologiczni antykomuniści”.

Renesans geopolityki?

Nic dziwnego, że w takim klimacie przez dwadzieścia lat nie mogły się przebić do szerokiej opinii publicznej żądania prowadzenia przez Polskę samodzielnej polityki zagranicznej, zgodnej z racją stanu, aspiracjami i tradycjami niemal czterdziestomilionowego narodu. W ciągu pierwszych piętnastu lat istnienia III RP w ogóle nie zaistniała żadna szeroka debata publiczna na ten temat, zaś rzeczywiście interesujące spory ideowe dotyczące polskiej racji stanu czy polityki międzynarodowej stanowiły domenę niszowych pism ideowej prawicy.

Uległo to pewnej zmianie wraz z rozchwianiem się systemu III RP, symbolizowanym przez potęgę medialnego imperium Adama Michnika, i objęciem na krótki czas rządów przez patriotyczny odłam centrolewicy skupiony wokół Jarosława i Lecha Kaczyńskich, usiłujący zająć na scenie politycznej miejsce konserwatywnej prawicy i z tego chociażby powodu zmuszony do używania retoryki nie tylko niepodległościowej, ale i tradycyjnie prawicowej. Byli to – jak dotychczas – jedyni politycy należący do postokrągłostołowego systemu (czyli funkcjonujący w mainstreamie polityki), próbujący, nawet jeśli nieco niezgrabnie, bronić na forum Unii Europejskiej, a także w stosunkach z innymi podmiotami, istotnych polskich interesów. Nawet jeśli w kluczowych kwestiach, takich jak traktat konstytucyjny, ulegali naciskom unijnej biurokracji, to jednak podjęli próbę realizacji dość spójnej koncepcji przywództwa Polski w regionie i tworzenia ośrodka z jednej strony opierającego się neoimperialnej polityce Rosji, z drugiej zaś – niemiecko-francuskiemu duumwiratowi mocno dzierżącemu stery UE.

Nieśmiały powrót refleksji geopolitycznej, jaki dokonał się w połowie mijającej dekady pośród części elity politycznej, teraz nagle – w wyniku tragedii smoleńskiej – stał się udziałem znacznie szerszych grup społecznych. Polska znów znalazła się pomiędzy Niemcami a Rosją, a przynajmniej znacząca część polskiego narodu znowu to sobie uświadomiła.

Między Niemcami a Rosją

Położenie geopolityczne Polski od zarania jej dziejów definiowały dwa najistotniejsze czynniki: uwarunkowania geograficzne, czyniące Polskę korytarzem Wschód-Zachód, zamkniętym w trudnych do przekroczenia naturalnych granicach od północy (Bałtyk) i południa (Karpaty), a także sąsiedztwo dwóch potężnych wspólnot etniczno-kulturowych: Niemców i stopniowo przez nich wchłanianych i ulegających germanizacji ludów słowiańskich na zachodzie oraz pobratymczej Rusi na wschodzie. W chwili przyjęcia przez Polskę chrztu w obrządku łacińskim, przez Ruś zaś – w bizantyjskim, ziemie nasze stały się częścią świata, którego serce biło na Półwyspie Apenińskim, gdy tymczasem znacznie bliżsi nam językowo Rusini zaczęli się od nas oddalać, stając się ostatecznie jakby innym światem, jak już w XII wieku pisał o nich do św. Bernarda z Clairvaux biskup krakowski. Najazd mongolski i dezintegracja Rusi poprawiły zdecydowanie sytuację geopolityczną Polski, której wschodnia flanka nawet w wyjątkowo trudnych czasach rozbicia dzielnicowego i zmagania się z naporem niemczyzny pozostawała stosunkowo bezpieczna.

Unia z Wielkim Księstwem Litewskim otwarła olbrzymie połacie ziem ruskich na ekspansję kultury polskiej (i działanie religii katolickiej), doprowadzając jednocześnie do zredefiniowania jej samej. Polska nie była już wyłącznie jednym z królestw na krańcach świata łacińskiego – stała się dominującym składnikiem Rzeczypospolitej, nowego imperium, nowej jakby cywilizacji, łączącej w sobie Zachód i Wschód. Z oczywistych przyczyn jej punkt ciężkości przesunął się w kierunku wschodnim, stamtąd również nadchodziło największe niebezpieczeństwo: polityczne scalanie ziem dawnej Rusi dokonywane przez państwo moskiewskie. Proces ten, realizowany konsekwentnie, doprowadził w końcu do zniszczenia Rzeczypospolitej, która u progu XVIII wieku utraciła zdolność samodzielnego decydowania o własnym losie, a z końcem owego stulecia ostatecznie zakończyła swój byt polityczny. Paradoksalnie, skrajnie niekorzystna dla przyszłości Polski była przy tym niemożność trwałego uzależnienia jej w całości przez Rosję i udział w rozbiorach Prus. Przede wszystkim ten czynnik spowodował, że odrodzenie państwa polskiego stało się możliwe dopiero po ponad wieku, a II Rzeczpospolita u swego zarania musiała stoczyć bój o granice nie tylko na wschodzie, ale i na zachodzie, zbrojnie sięgając nie po jakieś nabytki z XVI wieku (jak np. Inflanty), ale po ziemie historycznie i etnicznie tak polskie, jak Wielkopolska – kolebka naszej państwowości.

Odrodzona Polska korzystała z wojennej klęski Niemiec, rozpadu Austro-Węgier i rewolucyjnego zamętu w Rosji, ale już wkrótce przyszło jej egzystować w skrajnie złych warunkach – Między Niemcami a Rosją – jak brzmiał tytuł książki Adolfa Bocheńskiego, w której ten wybitny publicysta polityczny dowodził, że ład wersalski nie gwarantuje granic Polski i wkrótce na widownię dziejów wystąpi znów porozumienie niemiecko-rosyjskie, Polska zaś wszelkimi siłami powinna do tego sojuszu nie dopuścić, nie licząc jednak na zachodnich sojuszników, lecz wzmacniając własną siłę i osłabiając sąsiadów.

Jak wiemy, porozumienie niemiecko-sowieckie istotnie stało się faktem, a zupełnie nań nieprzygotowana Polska została po raz kolejny wymazana z mapy Europy. Tragiczne konsekwencje nierealistycznej polityki kierownictwa państwa polskiego przerosły najgorsze przewidywania przedwojennych publicystów: całkowita utrata dwóch z czterech najważniejszych centrów kulturalnych (Lwowa i Wilna) oraz zniszczenie trzeciego (Warszawa), setki tysięcy ofiar rzezi (Wołyń), egzekucji, wywózek, łagrów i kacetów, eksterminacja znaczącej części elity umysłowej i duchowej narodu, przy emigracji lub degradacji pozostałej jeszcze części, wreszcie stopniowa sowietyzacja kraju i utrata niepodległości na pół wieku.

Dwadzieścia lat dryfu

Przegranie przez ZSRR globalnej rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi i rozpad systemu sowieckiego przyniosły w efekcie nie tylko formalne uniezależnienie się Polski od moskiewskiego centrum decyzyjnego, ale również zdecydowaną poprawę naszego położenia geopolitycznego. Od Rosji odgrodził nas (fakt, że niezbyt szczelnie) pas byłych republik sowieckich, z kolei podzielone Niemcy, zaangażowane w Unię Europejską i poddane hegemonii Stanów Zjednoczonych, pokazywały nam jedynie przyjazną twarz „wujka” Kohla. Wydawało się, iż Polska już na zawsze znalazła wygodne miejsce w ramach nowego imperialnego porządku – swoistego pax americana.

Po opuszczeniu Polski przez wojska sowieckie, jedyny program polityki zagranicznej kolejnych rządów stanowiło wejście Polski do NATO, a następnie jak najszybsze przekonanie własnych obywateli, że akcesja do UE jest korzystna dla naszego kraju i dla nich osobiście. Wejście do tych struktur traktowano jako cel sam w sobie. Jednak – jak celnie zauważył Łukasz Warzecha – polską elitę polityczną spotkało niemiłe zaskoczenie, że wraz z naszym przystąpieniem do NATO i UE historia jakoś nie zechciała się skończyć.

Wyzwania coraz poważniejsze

Tymczasem w Europie istnieją państwa posiadające zdolność do definiowania interesów i dalekosiężnych celów własnej polityki, sprawne przywództwo i kompetentną administrację, dbające o bezpieczeństwo militarne, energetyczne i finansowe. Państwa legitymujące się wszystkim, co składa się na podmiotowość.

Z pewnością takim państwem są Niemcy – po zjednoczeniu, częściowej emancypacji od Stanów Zjednoczonych i przeforsowaniu własnej wizji funkcjonowania Unii Europejskiej (projektu w wielkiej części finansowanego wszak z niemieckich pieniędzy) – ponadregionalne mocarstwo, prowadzące aktywną politykę zarówno w relacjach z największymi partnerami, jak i z „bliską zagranicą”, w tym – co oczywiste – również Polską. Wszak w granicach naszego państwa znajduje się ponad 100 tysięcy kilometrów kwadratowych, które w oczach niemieckiego prawa dopiero w roku 1990 przestały (a niektórzy prawnicy sugerują nawet, że w ogóle nie przestały) wchodzić w skład państwa niemieckiego.

Pomimo uspokajających oficjalnych deklaracji, Niemcy prowadzą w stosunku do Polski (podobnie zresztą jak do Czech, Węgier i Słowacji) subtelną i cichą politykę stopniowego uzależniania, traktując nasz kraj jak własną strefę wpływów i rozszerzając stan posiadania niemieckiego kapitału w Polsce. Instrumentem tej polityki jest finansowanie przez państwo niemieckie – za pośrednictwem rozmaitych fundacji – zarówno ośrodków naukowych i kulturalnych (setki najwybitniejszych polskich twórców na niemieckich stypendiach), jak i licznych organizacji społecznych. Nie można też nie docenić posiadania przez niemiecki kapitał wielu polskich mediów. Niemcy wywierają ponadto silny wpływ na kierownictwo kluczowego ugrupowania politycznego w Polsce, którego niektóre zachowania i deklaracje ocierają się o germanofilstwo i lojalizm. Mechanizmów owego wpływu możemy się tylko domyślać, pojawiają się jednak głosy dostrzegające tu zarówno efekt wspomnianych działań ­niemieckich ­fundacji, jak również sukces pracy operacyjnej niemieckiego wywiadu.

Imperium kontratakuje

Z kolei Rosja, po okresie jelcynowskiej „smuty”, czyli destabilizacji związanej z załamaniem się gospodarki centralnie planowanej, demontażem de facto kolonialnego imperium, w którym to okresie powstało nawet wrażenie chwiania się spoistości samej Federacji Rosyjskiej, wkroczyła z początkiem XXI wieku na drogę umocnienia systemu władzy oraz odbudowy dawnej strefy wpływów. Sprawne technokratycznie i PR-owsko kręgi władzy, wywodzące się z dawnej KGB a skupione wokół Władimira Putina, skłaniały się z początku ku niezwykle popularnym ideom eurazjatyckim, by jednak ostatecznie jako ideologię państwową wybrać swoistą odmianę wielkoruskiego nacjonalizmu, łączącą imperialne tradycje białej Rosji ze spuścizną Związku Sowieckiego. Świadoma swych słabych stron (problemy demograficzne, atomizacja i inercja społeczna, ślamazarne tempo reform w niektórych dziedzinach gospodarki) Rosja postawiła na zbliżenie z Zachodem, a jednocześnie ponowne gospodarcze i polityczne przyciąganie do siebie państw dawnego ZSRR, zarówno azjatyckich, jak wschodnioeuropejskich, przy czym szczególną uwagę poświęciła Ukrainie jako państwu największemu i dysponującemu najsilniejszym potencjałem.

Narzędziem neoimperialnej polityki uczyniono rosyjski gaz, na którego imporcie opiera się system energetyczny wielu krajów Europy Wschodniej i Środkowej. Swoistą demonstracją siły stała się krótka wojna przeciw Gruzji, która co prawda nie doprowadziła do obalenia proamerykańskiego rządu w tym kraju, ale pokazała całemu światu, że Rosja jest w stanie użyć ostatecznych argumentów w kontaktach z sąsiadami, słusznie licząc na niezbyt zdecydowaną reakcję Zachodu.

Jak pisze profesor Andrzej Nowak, w najważniejszych stolicach państw „starej”, kontynentalnej Unii – Berlinie, Paryżu, Rzymie, Madrycie – przeważa skłonność do nawiązania strategicznej współpracy z Rosją i gotowość do przymykania oczu na stan praw i wartości, które podobno mają jakieś znaczenie dla europejskiej wspólnoty. Tym bardziej nie są z tej perspektywy ważne przejawy czynnej, czasem otwarcie brutalnej, neoimperialnej polityki Moskwy – skoro jej ofiarą padają „kraje dalekie, o których mało wiemy”.

Szczególnie niebezpieczne dla Polski są w tym kontekście rosnące wpływy Rosji w państwach narodowych powstałych na terenach wchodzących niegdyś w skład Rzeczypospolitej Obojga Narodów. O ile Białoruś nie przejawia – przynajmniej od czasu objęcia tam władzy przez Aleksandra Łukaszenkę – zbyt daleko idących tendencji prozachodnich, to Ukraina od chwili swego powstania jako niepodległe państwo konsekwentnie odmawiała uznania się za część rosyjskiej strefy wpływów. Sytuacja ta była korzystna dla Polski, gdyż pozwalała snuć projekty „jagiellońskie” właśnie w oparciu o antyrosyjski sojusz polsko-ukraiński, niezależnie od wciąż silnego antypolskiego nastawienia części Ukraińców. Jednak słabość gospodarcza Ukrainy oraz rozmaite jej związki (w tym kulturalne) z Rosją, a także istnienie w jej granicach silnej mniejszości rosyjskiej, sprawiają, że Moskwa jest w stanie coraz bardziej zdecydowanie ingerować w wewnętrzne sprawy Kijowa.

Wraz z odzyskiwaniem przez Rosję dawnej strefy wpływów, pogarszają się warunki geopolityczne Polski. Szczególnie bolesne jest dla nas to, że – przynajmniej obecnie – nie możemy liczyć na naszego najpoważniejszego sojusznika – Stany Zjednoczone, którego globalne interesy wymagają zaangażowania przede wszystkim na azjatyckim teatrze działań.

W Waszyngtonie zdano sobie sprawę, że Rosja prędzej czy później musi wejść w konflikt z najpoważniejszym konkurentem Ameryki – Chinami, poza tym jest najpoważniejszym graczem w Azji Centralnej, kluczowej z punktu widzenia konfliktu z Iranem. Ameryka poświęciła więc – miejmy nadzieję, że tylko czasowo – wiernego, lecz niebyt silnego sojusznika, na ołtarzu dobrych stosunków z Moskwą.

Do rangi symbolu urosła nieobecność przedstawicieli Stanów Zjednoczonych (podobnie zresztą jak większej części Europy) na ceremoniach pogrzebowych prezydenta Lecha Kaczyńskiego, tragicznie zmarłego w katastrofie pod Smoleńskiem. Trudno bowiem uznać pył wulkaniczny, paraliżujący w owym czasie ruch samolotów nad północną Europą, za wystarczające wyjaśnienie, wobec bogactwa rozmaitych opcji komunikacyjnych, jakie oferuje współczesny świat. „To sprawa między wami a Rosją” – zdawali się mówić przywódcy Zachodu. Niezależnie od tego, czy katastrofa samolotu, wiozącego na swym pokładzie m.in. urzędującego prezydenta Rzeczypospolitej i generalicję Wojska Polskiego, była zawiniona (czy – jak sugerują teorie spiskowe – wręcz sprowokowana) przez czynniki rosyjskie, czy też po prostu spowodowało ją nagromadzenie rozmaitych błędów wielu osób, potencjał polityczny, który przyniosła, został wykorzystany przez Rosję w stu procentach. Z jednej strony jej władze miały okazję pokazać Polsce i Zachodowi, jak łączą się w cierpieniu z „braćmi” Polakami (choć przecież zginął przywódca nieszczędzący wojowniczych gestów wobec Rosji), jak „sprawnie” prowadzą śledztwo w sprawie wypadku i że pragnąc ocieplenia relacji z Polską, są w stanie nawet przyznać odpowiedzialność Stalina za zbrodnię w Katyniu – słowem: jak cywilizowane, światłe i miłujące pokój jest obecne kierownictwo Kremla. Z drugiej jednak strony w świat poszedł niewypowiedziany komunikat: „Zobaczcie, jak kończą ci, którzy próbują buntować narody Związku Radzieckiego przeciw nam”.

Minimalizm na kolanach

Coraz bardziej niekorzystna dla Polski konfiguracja wymaga polityki zdecydowanej, ambitnej i mierzącej w wysoko postawione cele. Tymczasem jeszcze na kilka miesięcy przed smoleńską tragedią polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski w artykule prezentującym założenia swego programu politycznego (opublikowanym zresztą – co symptomatyczne – na łamach „Gazety Wyborczej”) stwierdził, że Polska nie posiada zasobów, przede wszystkim militarnych i gospodarczych, pozwalających na prowadzenie szeroko zakrojonej, „mocarstwowej” polityki zagranicznej. Właściwej odpowiedzi na dylematy geostrategiczne i tożsamościowe Polski nie oferują jagiellońskie ambicje mocarstwowe – pisał minister. Zamiast narażać się na śmieszność i marnować szczupłe zasoby, powinniśmy więc – jego zdaniem – skupić się utrzymywaniu dobrych stosunków z sąsiadami, głównie Niemcami i Rosją. Na czym polegać ma to „utrzymywanie dobrych stosunków” – wiemy już od Władysława Bartoszewskiego, poprzednika i mentora obecnego ministra, z jego słynnego bon motu, iż niezbyt urodziwa i niezamożna panna bez posagu, a taką rzekomo ma być Polska, nie może być nazbyt wymagająca w stosunku do swych amantów.

Uderzające w manifeście polskiego ministra spraw zagranicznych było przede wszystkim to, że w ogóle nie wspomniał on o Litwie, Białorusi i Ukrainie. Jakby państwa te w ogóle dla nas nie istniały, jakbyśmy powinni zapomnieć o wielowiekowej obecności Polski na ich terenach, odwracając się do nich plecami, w ten sam sposób, w jaki państwo polskie po 1989 roku odwróciło się do naszych rodaków wciąż zamieszkujących dawne wschodnie województwa Rzeczypospolitej. Takie stanowisko ma być rzekomo dowodem „realizmu”, uznania rzeczywistego stanu rzeczy, mierzenia sił na zamiary itp. Uzasadniać zaś mają go polskie niepowodzenia w stosunkach z sąsiadami, np. niemożność zapewnienia Polakom na Wschodzie poszanowania ich praw (co wygląda szczególnie kuriozalnie w przypadku Litwy, wchodzącej – jak Polska – w skład UE), czy niepowodzenie prób silniejszego związania Ukrainy ze strukturami zachodnimi.

Jednak uświadomienie sobie niepowodzeń nigdy nie powinno dawać asumptu do porzucania celu, który chce się osiągnąć, ale do zmiany prowadzących doń środków… lub jego realizatorów. Deklaracje polskiego ministra w żadnym razie nie jawią się więc jako dowód realizmu politycznego, ale element świadomej (można tylko domyślać się, do jakiego stopnia i w jaki sposób wymuszonej przez coraz ściślej współpracujący tandem niemiecko-rosyjski), stopniowej abdykacji z suwerennej polityki zagranicznej, jako kolejny akt przywodzący na myśl rezygnację polskich elit politycznych XVIII wieku z polityki już nie tylko mocarstwowej, ale w ogóle niezależnej.

Kwestia świadomości

Nasza słaba pozycja polityczna wynika nie tylko z braku gazu, słabej dyplomacji czy niewielkiej siły militarnej, ale też ze słabości polskiej kultury, z naszego niskiego prestiżu jako narodu. Nie możemy się pod tym względem równać z Rosją. Na czołowych uniwersytetach, nie tylko francuskich i niemieckich, ale również amerykańskich, są mocne wydziały rusycystyki i w wielu krajach europejskich są ludzie, którzy kochają Rosję, kochają rosyjską kulturę – zauważa profesor Zdzisław Krasnodębski. – (…) Lobbyści naukowi i kulturowi promują także rosyjskie interesy polityczne i gospodarcze. Natomiast poloniści i w ogóle specjaliści od Polski zazwyczaj nie lubią polskiej kultury, najczęściej mają raczej negatywne nastawienie do rdzenia naszej kultury, do centrum polskości. (Między Rosją a Niemcami?, w: Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej, Kraków-Warszawa 2010).

Dlaczego właściwie Wielka Brytania, Francja czy Niemcy, a poza Unią – Rosja, miałyby podejść ze zrozumieniem do dalej idących politycznych aspiracji Polski – kraju, który przez trzysta lat – jeśli wliczyć niezbyt budujący okres dynastii saskiej z XVIII wieku – z wyjątkiem króciutkiego epizodu II Rzeczypospolitej, nie uczestniczył w podmiotowym kształtowaniu europejskiej polityki? – pyta retorycznie Marek A. Cichocki w „Teologii Politycznej” (5/2009-2010).

Tylko że z uświadomienia sobie własnej słabości nie może wynikać rezygnacja z promowania polskiej kultury, zarówno na Zachodzie, jak i Wschodzie. Czy ze zrozumienia faktu, że aspiracje Polski nie są akceptowane przez największych graczy polityki światowej, bo nie pamiętają oni naszej wielkiej przeszłości, wynikać ma zredukowanie tych aspiracji? Nie, trzeba po prostu dokonać zmian w polityce, wciąż jednak mając w perspektywie wielkie cele. Świadomość, że Polska jest dużym państwem, które prowadzi politykę na miarę maleńkiego państewka wielkości (nikogo nie obrażając) Łotwy czy Słowacji, staje się coraz powszechniejsza. – Zamiast znajdować się w upojonym tłumie przed sceną, który patrzy z uwielbieniem na swych idoli, może warto spróbować na tę scenę wejść? – słusznie pyta Krzysztof Szczerski (Polska geopolityka europejska, „Arcana” 5/2009). Jednak wejść na scenę, czyli odzyskać utraconą podmiotowość można wyłącznie wtedy, gdy się odzyska poczucie własnej wartości, uświadomi sobie własną tożsamość i pojmie własne posłannictwo.

Wschodnie posłannictwo

Czy z perspektywy XXI wieku można nie zgodzić się z Józefem Szujskim, naszym wielkim historykiem, że posłannictwem polskiego narodu, które czyni go świadomym czynnikiem w życiu powszechnodziejowym, w życiu ludzkości, i nadaje mu znamię nieśmiertelności, jest niesienie na Wschód cywilizacji chrześcijańskiej w jej najdoskonalszej, jaką oglądały dotychczas dzieje, łacińskiej odmianie? Czy można spierać się z Ojcem Świętym Piusem XII, który pół wieku temu przypominał, iż rolą przez Boga nam przeznaczoną jest, by Polska zawsze wierna była dalej przedmurzem chrześcijaństwa?

Czyż nie właśnie roztropna i pojmująca wyzwanie czasu polityka wschodnia, rozumiana jednak nie jako czysto imperialne narzędzie dominacji naszego narodu nad innymi, ale dążenie do prawdziwej unii, prawdziwego porozumienia narodów, które z powodzeniem zrealizowane rozciągnęło na wielkie obszary Wschodu panowanie cywilizacji zachodniego chrześcijaństwa (nawet jeśli pozostawały one niełacińskie w aspekcie obrządku ), była formą wypełnienia tego posłannictwa i nadała Polsce znamię wielkości i nieśmiertelności, o którym pisał Szujski?

Z pewnością Polska ma dziś Wschodowi do zaoferowania znacznie mniej niż przed sześciuset (a nawet dwustu) laty, warunki zaś, w których przyjdzie wypełniać jej swą misję, będą znacznie trudniejsze. Jednak tym bardziej potrzeba nam ludzi, którzy są w stanie z tą misją się identyfikować i realizować ją w każdych okolicznościach, nawet jeśli – w obliczu niepowodzenia – miałaby ona pozostać jedynie testamentem dla przyszłych pokoleń. Potrzeba nam polityków o katolickiej formacji, silnych i niezależnych, a nie „minimalistów” prowadzących politykę na kolanach lub histerycznie wrzeszczących staruszków.

Piotr Doerre
"Polonia Christiana", nr 15.

 

Za: http://www.piotrskarga.pl/ps,5851,3,0,1,I,informacje.html