Marek Łangalis
 ekspert gospodarczy  Instytutu Globalizacji
Wydawało się, że obecne problemy strefy euro skutecznie na lata wyleczą  polskich polityków z marzeń o zastąpieniu złotówki europejską walutą.  Nic bardziej mylnego. Wygląda na to, że możliwość debaty w gronie  kilkunastu bankrutów jest ważniejsza niż polski interes. 
 Niepełna prezydencja
 Premier Donald Tusk obecnie jedzie na tym samym wózku co premier  Wielkiej Brytanii David Cameron. Obydwaj nie są zapraszani na spotkania  dotyczące strefy euro, a chcieliby. Prezydent Francji wobec brytyjskiego  premiera wypowiedział nawet słowa, których autorstwo przypisuje się  Jacques´owi Chiracowi wobec Polski: "Straciliście dobrą okazję, by  siedzieć cicho". Niezrozumiałe jest, dlaczego tak bardzo Tusk czy  Cameron chcieliby uczestniczyć w debatach nad bankrutem, jakim jest  wspólna waluta. W tym momencie najlepiej byłoby zostawić Francuzów,  Niemców oraz resztę państw ze swoimi problemami, które sami wywołali.  To, że kilka osób w Polsce może poczuć niesmak w wyniku jakiejś  niepełnej prezydencji Unii Europejskiej, jest naprawdę marginalne.
 
 
 Euro a demokracja
 Słowacja, nasz południowy sąsiad, euro przyjęła w 2009 roku i  prawdopodobnie, poza kilkoma unioentuzjastami, przeklina ten moment do  dziś. Euro miało wpływ w tym małym kraju nie tylko na gospodarkę, ale  przede wszystkim na demokrację. Oto premier Iveta Radicowa od wielu  miesięcy sprzeciwiała się uczestnictwu Słowacji w Europejskim Funduszu  Stabilizacji Finansowej (EFSF), który ma za zadanie wspomóc bankrutujące  kraje eurostrefy (głównie Grecję). 
Dwa dni później, 14 października przyjęto gwarancje na  EFSF. Cały proces przypomina dokładnie to, co się działo z traktatem  lizbońskim w Irlandii. Jeżeli głosowanie jest nie po myśli uniokratów,  to powtarza się je, stosując wszystkie możliwe metody nacisku, aż do  skutku. Jeżeli potrzebne byłoby i trzecie głosowanie, to pewnie by się  ono odbyło. Sam przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso  kontrolował wydarzenia w Bratysławie. Skutkiem całego zdarzenia jest  pytanie o sens demokracji, gdy o losach milionów chcą decydować  komisarze europejscy, a demokratyczna kontrola jest im całkowicie nie na  rękę. Skutki polityczne na Słowacji są takie, że premier Radicova  złożyła dymisję z urzędu, a przyspieszone wybory odbędą się wczesną  wiosną przyszłego roku.
 
 
 Prezydent chce euro
 Po tego typu wydarzeniach na Słowacji każdy nowy kraj powinien uciekać  od strefy euro jak najdalej. Pomijając negatywne skutki dla gospodarki,  euro niesie ze sobą utratę resztek suwerenności. Nie zważając na  wydarzenia u naszego południowego sąsiada, Narodowy Bank Polski  zorganizował w dniach 21-22 października w ramach naszej prezydencji w  UE konferencję międzynarodową: "Ku większej integracji i stabilności  Europy: wyzwania dla strefy euro oraz Europy Środkowej, Wschodniej i  Południowo-Wschodniej". Konferencję oprócz prezesa NBP Marka Belki oraz  prezesa Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Tricheta zaszczycił  również wystąpieniem Bronisław Komorowski. Warto wczytać się w słowa  wypowiedziane przez prezydenta, gdyż niosą one deklaracje co do polskiej  przyszłości. Powiedział on: "Pragniemy aktywnie brać udział w  reformowaniu ustroju unii walutowej, uczestnicząc - podobnie jak pięć  innych krajów spoza strefy euro - w Pakcie Euro Plus oraz aktywnie  współkształtując nowe zasady zarządzania gospodarczego. (...) Jest to  istotne z punktu widzenia nie tylko naszych chęci, ale także woli  uczestniczenia w unii walutowej w przyszłości". Ponadto stwierdził, że  wprowadzenie euro przyczyniło się do powstania 14 milionów nowych miejsc  pracy.
 Dlaczego polski prezydent tak bardzo chce aktywnie uczestniczyć w  reformowania strefy euro, nawet nie będąc jej członkiem? Jeżeli  gwarancje wystawione przez Słowację mają opiewać na 7,7 mld euro, to  Polska musiałaby wystawić gwarancje na około 50 mld euro, a więc prawie  220 mld złotych (w tym roku wszystkie wpływy do budżetu państwa mają  wynieść ok. 273 mld złotych). Co takiego kieruje najwyższymi władzami  państwowymi, że lekceważą interes swoich wyborców, a widzą tylko  zachcianki brukselskich komisarzy? Czy Polska musi w każdym swoim  momencie dziejowym wysługiwać się obcym mocarstwom, tylko w zamian za  uścisk dłoni i poklepanie po ramieniu dla paru polityków? Czy dla  Komorowskiego ważniejsze od interesu Polaków jest ratowanie  bankrutującej Grecji, żyjącej ponad stan z kredytów zaciąganych we  francuskich i niemieckich bankach i rozleniwionej do granic możliwości,  gdzie emerytura jest wciąż trzykrotnie wyższa od polskiej? Czy polski  podatnik ma być wyciśnięty jak cytryna do ostatniej kropli soku po to  tylko, by Grecja dostała nagrodę za swoją socjalistyczną politykę  rozpasania na koszt innych?
 
 Euro zbankrutuje
 Wydawało się, że kryzys finansowy, który szczególnie dotknął niektóre  państwa strefy euro, potęgując kłopoty wśród również zdrowych  gospodarek, na stałe wyleczył polskich polityków z marzeń o wspólnej  walucie. Jeszcze do 2008 r. przeciwników euro nazywano oszołomami. Gdy  okazało się, że euro to nie panaceum na wszystkie bolączki, do głosu  doszedł nurt sceptyczny wobec likwidacji złotówki. Okazuje się, że była  to tylko chwilowa gra, a najwyższe władze państwowe ciągle planują  przeniesienie miejsca prowadzenia polityki monetarnej z Warszawy do  Frankfurtu nad Menem (gdzie siedzibę ma Europejski Bank Centralny). Może  prezydent Komorowski uwierzył w swoje słowa o 14 milionach miejsc  pracy, które rzekomo są wynikiem powstania wspólnej waluty. Jest to o  tyle dziwne, że w 2001 roku, tuż przed wprowadzeniem euro, średnie  bezrobocie w 17 krajach, które obecnie mają euro, wynosiło 8,1 proc., w  2010 r. było to już 10,1 procent. Skąd zatem Komorowski wziął dane o 14  milionach nowych miejsc pracy, pozostanie pewnie jego tajemnicą, której  będzie strzegł jak ekspertyz w sprawie OFE. Warto natomiast, by  prezydent Polski skonfrontował fakt, że dług państw strefy euro w 2001  r. wynosił 4,98 bln euro, podczas gdy na koniec 2010 roku było to już  7,82 bln euro (wzrost prawie o 60 proc.). I tu można znaleźć  bezpośrednią przyczynę działania euro. Koszty kredytu w strefie euro są  katastrofalnie niskie. Międzybankowe stopy ustalane przez Europejski  Bank Centralny oscylują wokół 1 proc. (w Polsce jest to 4,25 proc.). To  powoduje, że bardzo łatwo się pożycza. Tylko że pożyczki kiedyś trzeba  oddać. Dostęp Grecji do taniego kredytu skończył się katastrofą. Jeszcze  dwa lata przed przystąpieniem do euro stopy procentowe ustalone przez  Bank Centralny Grecji wynosiły 7 procent! Żadna gospodarka nie wytrzyma  obniżki stóp procentowych o pięć, sześć punktów w 2 lata. Dodatkowym  obciążeniem są chore regulacje bankowe, które pozwalały bankom pożyczać  państwom strefy euro pieniądze bez tworzenia rezerw. Uważano, że takie  pożyczki nie niosą ze sobą żadnego ryzyka. W związku z czym banki  pożyczały każde możliwe środki, nie zwracając uwagi ani na aktualną  sytuację finansową Grecji, ani na potencjalne ryzyko (które wg zaleceń  EBC w ogóle nie istniało). Wszystkiemu jest winny fakt, że europejscy  politycy próbowali oszukać podstawowe prawa rynku, które powinno  przypominać się na każdym kroku: nie da się prowadzić jednakowej  polityki monetarnej dla państw o różnym stopniu rozwoju oraz kultury.  Być może tani kredyt jest dobry dla gospodarki oraz narodu niemieckiego,  który cechuje się rozsądnym myśleniem. Ale na pewno nie jest dobry dla  państw południowych, gdzie w wyniku taniego kredytu wzrosła tylko  konsumpcja oraz ogólne zadłużenie. Pieniądze te zostały po prostu  przejedzone. Dlatego takie problemy mają dziś Grecja oraz Włochy i  Hiszpania z Portugalią. Euro jest też wynikiem bankructwa Irlandii.  Gospodarka ta została po prostu przegrzana. Wysoki wzrost gospodarczy  spotęgowany przez tani kredyt spowodował wprost przegrzanie koniunktury  (głównie w budownictwie, gdzie ceny nieruchomości rosły w zastraszającym  tempie, aż do momentu gdy liczba oddanych budynków znacznie  przekroczyła możliwości zakupowe Irlandczyków).
Gdyby zgodnie z intencją prezydenta wprowadzić w Polsce euro, to mielibyśmy albo wysoką inflację (do tego prowadzi tani kredyt), albo z czasem niższy wzrost gospodarczy oraz wyższe bezrobocie. Co gorsza, podstawowe narzędzie oddziaływania na gospodarkę, jakim jest prowadzenie autonomicznej polityki monetarnej (a trzeba jasno to zaznaczyć - Polska od początku XXI wieku prowadzi jedną z rozsądniejszych polityk pieniężnych w Europie, i to głównie dzięki temu przeszliśmy przez kryzys suchą stopą), zostałoby przesunięte do Frankfurtu nad Menem. A nie oszukujmy się, nikt, absolutnie nikt w Europejskim Banku Centralnym nie będzie prowadził polityki monetarnej z uwzględnieniem polskiego interesu. Dlaczego? Bo potencjał gospodarczy Polski jest nieznacznie wyższy niż najbogatszego landu w Niemczech Nadrenii Północnej-Westfalii. Polityka prowadzona w EBC nastawiona jest na uwzględnienie interesu głównie Francji oraz Niemiec. Pozostałe kraje mają marginalne znaczenie. Stwierdzenie, że ktokolwiek we Frankfurcie nad Menem uwzględnia interesy małych krajów, jak np. Estonia czy Słowenia, to niezły żart. Te państwa znaczą tyle dla strefy euro, co niemieckie półmilionowe miasto (np. Brema). Przecież nikt normalny nie będzie liczył się w kształtowaniu polityki monetarnej z takimi liliputami. Polska jest oczywiście większa, ale gospodarczo znaczy tyle, co najbogatszy niemiecki land. I warto by polscy decydenci sobie to uświadomili. Jeżeli utracimy kontrolę nad pieniądzem używanym w Polsce, to tak naprawdę utracimy prawo do decydowania o tym, co dzieje się w naszym kraju. Zarówno gospodarczo, jak i politycznie. Czy naprawdę takie są intencje prezydenta Komorowskiego?
Mayer Anzelm Rotschild powiedział kiedyś: "Pozwólcie mi tworzyć i kontrolować pieniądze państwa, a nie będzie mnie obchodzić, kto tworzy w nim prawa". Autonomiczna polityka monetarna oraz własna waluta elastycznie reagująca na sytuację gospodarczą są podstawą zdrowego organizmu gospodarczego. W Polsce, która przez kilka lat borykała się z gigantyczną inflacją, jeszcze do niedawna wszystkie siły polityczne doskonale to rozumiały, czego wynikiem było nieingerowanie polityków w niezależne ciało konstytucyjne, jakim jest Rada Polityki Pieniężnej, odpowiedzialna wraz z prezesem NBP za kształtowanie polityki pieniężnej. Dlaczego mamy zamieniać coś, co funkcjonuje wręcz idealnie, na walutę, która stoi na skraju bankructwa?
Za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111027&typ=my&id=my05.txt
Nadesłał: Jacek
 
 
											




