O aktualności encykliki Leona XIII „Testem benevolentiae”
Raz na cztery lata, na początku listopada, cały świat wstrzymuje oddech i czeka na rozstrzygnięcie, kto zostanie nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych. To najlepszy dowód na to, jak bardzo zmienił się świat w ciągu ostatniego stulecia. Sto lat temu bowiem Stany Zjednoczone były dość egzotycznym, dalekim krajem, który zajmował się własnymi sprawami, dzisiaj zaś prezydent USA jest kimś w rodzaju średniowiecznego cesarza, panującego nad globalnym Imperium Americanum. A ponieważ w parze z dominacją polityczną i militarną Ameryki idzie dominacja kulturowa – i to w każdej sferze życia – to warto analizować niebezpieczeństwa wynikające z tego stanu rzeczy i zastanawiać się, jak się przed nimi bronić.
Na specyfikę Ameryki i Amerykanów zwracało uwagę wielu przenikliwych obserwatorów już w XIX wieku. Poczesne miejsce wśród nich zajmuje papież Leon XIII, który mimo sędziwego wieku do końca swego długiego pontyfikatu wykazywał nadzwyczajną trzeźwość umysłu, o czym świadczą liczne encykliki, które wyszły spod jego ręki. W styczniu 1899 roku papież ten wystosował encyklikę w postaci listu do kardynała Jamesa Gibbonsa, wieloletniego arcybiskupa Baltimore, czyli prymasa Stanów Zjednoczonych.
Encyklika ta nosi łaciński tytuł „Testem benevolentiae” i traktuje o tzw. amerykanizmie. Pod tą nazwą Leon XIII rozumiał bynajmniej nie „poszczególne przymioty ducha, zdobiące wasz naród” – jak zwracał się do adresata listu – lecz pewne poglądy, które w swojej encyklice szczegółowo opisał i zdecydowanie potępił.
Zasadniczym trzonem tych poglądów było przekonanie, że „dla łatwiejszego pociągnięcia innowierców do uznania prawdy katolickiej należałoby Kościołowi bardziej się zbliżyć do ludzkości doszłej do pełnej już dojrzałości i, pozbywszy się dawnej surowości, stać się wyrozumiałym dla aspiracji i poglądów współczesnych ludów”. Oczywiście papież rozprawiał się z tym poglądem, powołując się na autorytet niedawnego I Soboru Watykańskiego, jednoznacznie wskazujący na niezmienność nauki Chrystusowej.
Nietrudno zauważyć, że napiętnowane przez Leona XIII przekonanie bardzo się rozpowszechniło w epoce II Soboru Watykańskiego i aż do dzisiaj stanowi „sztandar”, którym wymachują jakże liczni, samozwańczy „reformatorzy” Kościoła, zarówno do niego należący, jak i pozostający poza nim.
Ileż to razy słyszeliśmy i nadal słyszymy z różnych ust pouczenia, jak powinien zmienić się Kościół: że nie może straszyć piekłem; że musi zaakceptować zmiany obyczajowe, jakie dokonują się we współczesnym świecie; że nie może narzucać „nieżyciowych” nakazów i zakazów, zwłaszcza w kwestiach moralnych; że zamiast pouczać ludzi, powinien skupić się na działalności dobroczynnej. Krótko mówiąc, Kościół ma być „lekki, łatwy i przyjemny” dla każdego, bez względu na to, w co się wierzy i jak się postępuje.
Poglądy takie wyglądają na świeże, ożywcze i nowoczesne, ale w gruncie rzeczy są bardzo stare, tylko każde pokolenie „reformatorów” Kościoła wyciąga je na nowo i wymachuje nimi ku uciesze wszelakich niedowiarków i niestety także wielu naiwnych katolików. O tym, że nie mamy do czynienia z żadną nowością, dobitnie świadczy encyklika „Testem benevolentiae”, licząca sobie przecież niemal 120 lat. Skoro więc już wtedy Ojciec Święty uznawał za konieczne piętnowanie tych błędów, to musiały one być rozpowszechniane znacznie wcześniej.
Wielką zasługą Leona XIII jest nazwanie takiego zestawu poglądów amerykanizmem, a zatem jednoznaczne wskazanie na ojczyznę tych błędów. Oczywiście, błędne przekonania o Kościele szerzyły się od początku chrześcijaństwa i to nie Amerykanom przypada palma pierwszeństwa w tej dziedzinie. Jednak rola Stanów Zjednoczonych w upowszechnieniu takiej wizji Kościoła wydaje się w naszych czasach zasadnicza. Trudno bowiem nie skojarzyć z napiętnowanym przez papieża amerykanizmem faktu, że USA od początku swego istnienia zdominowane są przez niezliczone sekty protestanckie, które konkurują między sobą o wiernych (i oczywiście o ich pieniądze) niczym firmy o klientów na rynku. Takie przeniesienie skrajnego liberalizmu gospodarczego na grunt religijny musiało, rzecz jasna, spowodować, że owe sekty – zwykle nazywające siebie „kościołami” – z łatwością porzuciły obiektywną Prawdę na rzecz marketingowych zabiegów o potencjalnych wiernych (o ile można tak nazwać klientelę amerykańskich pastorów).
Dominacja tych sekt na ziemi amerykańskiej siłą rzeczy musiała zainfekować tamtejszych katolików, którzy nie dość, że stanowili i nadal stanowią wyraźną mniejszość społeczeństwa USA, to jeszcze zostali zmuszeni do funkcjonowania w systemie liberalnej demokracji, czyli nieustannego zabiegania o klientów na rynku gospodarczym i o wyborców na rynku politycznym. Nic przeto dziwnego, że amerykański katolicyzm, który przecież ani nie wykuwał się w ogniu prześladowań, ani nie przesiąknął duchem kontrreformacji, łatwo uległ naiwnemu przekonaniu, że może stanowić lepszą ofertę dla tamtejszej publiczności – wystarczy tylko, żeby zrezygnował z „dawnej surowości” i stał się „wyrozumiałym dla aspiracji i poglądów współczesnych ludów”.
Leon XIII bezbłędnie rozpoznał zagrożenie płynące z takich przekonań i jakże trafnie przeanalizował poszczególne błędy zawierające się w amerykanizmie. Domaganie się większej swobody w Kościele, kwestionowanie nieomylności urzędu papieskiego, przekonanie o szczególnym działaniu Ducha Świętego bezpośrednio na dusze ludzkie, bez pośrednictwa Kościoła, lekceważenie czy wręcz poniżanie życia zakonnego – oto zestaw poglądów, które Ojciec Święty zdecydowanie potępił, przestrzegając przed nimi amerykańskich katolików i ich pasterzy.
Za szczególnie niebezpieczne autor encykliki „Testem benevolentiae” uznał wynoszenie cnót naturalnych nad cnoty nadprzyrodzone, a także podział na cnoty bierne i czynne oraz preferowanie tych ostatnich jako bardziej stosownych w obecnych czasach. Odwołując się do św. Tomasza z Akwinu papież rozprawiał się z tymi poglądami, które są w oczywisty sposób fałszywe. „Czyżby natura, wsparta łaską, miała być słabszą niż natura pozostawiona własnym siłom swoim? Czyżby ludzie najświętsi, których Kościół uwielbia i którym oddaje cześć publiczną, mieli być słabymi i niedorzecznymi w rzeczach natury dlatego, że celowali w cnotach chrześcijańskich?” – pytał retorycznie Leon XIII. Podkreślał też, że nie ma i nie może być cnoty biernej, gdyż cnotą nazywał św. Tomasz „udoskonalenie mocy, a końcem mocy jest czyn; i czyn cnoty niczym jest innym, jeno dobrym użyciem wolnej woli”. W ten sposób Ojciec Święty dał zdecydowaną odpowiedź na typowy dla amerykańskich protestantów aktywizm religijny, czyli przedkładanie działalności zewnętrznej nad życie wewnętrzne.
Zaledwie osiem lat po wydaniu tej encykliki następca Leona XIII, św. Pius X, równie zdecydowanie potępił inny błędny kierunek, jaki pojawił się w Kościele – modernizm. Trudno nie zauważyć podobieństw między tymi dwiema tendencjami, o których to podobieństwach najdobitniej świadczy fakt, że błędy modernizmu i amerykanizmu zgodnie koegzystują we współczesnym nam Kościele. Różnica między nimi jest taka, że modernizm miał ambicję narzucić Kościołowi nową teologię i filozofię, natomiast amerykanizm pragnął tylko nowej eklezjologii, czyli nauki o Kościele. Bez wątpienia wynikało to z zainteresowania Amerykanów głównie sprawami praktycznymi i ich niechęci do głębszego wysiłku intelektualnego.
W rzeczywistości jednak amerykańskie pojmowanie roli Kościoła znacząco ułatwiło rozszerzenie wpływów modernizmu w XX wieku. Herezja ta bowiem świetnie pasuje do takiego Kościoła, jaki chcieliby mieć zwolennicy amerykanizmu: Kościoła złożonego z wolnych, samodzielnych jednostek, które odrzucają autorytet Stolicy Apostolskiej oraz kościelne nakazy i zakazy, za to czują się „odnowione w Duchu Świętym”, a swoją wiarę realizują poprzez aktywność na rozmaitych polach – od biznesu po działalność charytatywną. Taki model chrześcijanina wypracowały protestanckie sekty w USA, a dzięki wspólnej pracy propagatorów modernizmu i amerykanizmu model ten staje się coraz bardziej powszechny także wśród katolików.
Przyszło nam żyć w epoce amerykańskiej hegemonii nad światem. Nie znaczy to jednak, że mamy ulegać amerykanizmowi, który jest kierunkiem bardzo niebezpiecznym, bo niestety atrakcyjnym dla wielu katolików, naiwnie wierzących, że upodabniając się do protestantów, staniemy się równie skuteczni jak oni.
Ale przecież już samo przyrównanie Kościoła świętego do heretyckich sekt stanowi obrazę dla Mistycznego Ciała Chrystusa, poza którym nie ma zbawienia. Jeden, powszechny, apostolski Kościół, ustanowiony przez Zbawiciela, nie musi sięgać po metody „fałszywych proroków”, bo jego celem jest nawracanie dusz ludzkich, a nie zdobywanie zamożnych klientów.
Paweł Siergiejczyk
Źródło: Zawsze wierni, nr. 1 [188] styczeń 2017