Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Komentarz  ·  tygodnik „Goniec” (Toronto)  ·  2009-03-29  


Ach, czyżby Pan Bóg wreszcie zdecydował się przejść u nas na ręczne sterowanie? Po ludzku tego właśnie należałoby oczekiwać, zwłaszcza w sytuacji, gdy Episkopat zdecydował się ignorować wszelkie rewelacje na temat współpracy duchowieństwa z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa – a akurat ukazała się informacja nie tylko o Krzysztofie Zanussim, ale i o zarejestrowaniu trzech biskupów: Romaniuka, Orszulika i Dąbrowskiego oraz księdza prałata Henryka Jankowskiego, a poza tym amerykańscy naukowcy odwołali globalne ocieplenie, a zaraz za nimi to samo zrobiła Polska Akademia Nauk. Więc kiedy okazało się, że zarówno pani Hanna Lisowa, która odmówiła przeprowadzenia wywiadu z szefem partii „Libertas” Declanem Ganleyem, jak i red. Piotr Kraśko, który wywiad wprawdzie z rozpędu przeprowadził, ale zaraz potem się zreflektował i przeciwko temu wywiadowi zaprotestował, nagle przeszli na zwolnienia lekarskie, wśród eurosceptyków zapanowało ożywienie w przekonaniu, że oto w ramach przejścia w Polsce na ręczne sterowanie Pan Bóg tknął oboje redaktorów sprawiedliwym palcem, od czego rozwinie im się co najmniej długotrwała grypa z licznymi powikłaniami. Jak pamiętamy, coś podobnego przytrafiło się również księciu Bogusławowi Radziwiłłowi, kiedy próbował nastawać na cnotę Oleńki Billewiczównej, więc nikt nie może mówić, że jest zaskoczony.


Partia „Libertas” ma zasięg ogólnoeuropejski i np. we Francji należy do niej polityk z Wandei Filip de Villiers, ten sam, który urządził tam uroczyste obchody kontrrewolucji francuskiej, zaś na jej czele stoi Irlandczyk Declan Ganley, którego złoto i perswazja spowodowały odrzucenie w irlandzkim referendum traktatu lizbońskiego. W Polsce „Liberats” kojarzona jest z Romanem Giertychem, który wprawdzie nigdzie nie kandyduje, ani się politycznie nie deklaruje, ale skądś wszyscy wiedzą, że z Declanem Ganleyem należy kojarzyć właśnie jego.

 

Możliwości są dwie: albo im kiedyś w samotnej celi święci Pańscy to podszepnęli, albo podszepnęli im to samo oficerowie prowadzący z ramienia razwiedki. Ponieważ przejścia Pana Boga na ręczne sterowanie w Polsce nikt oficjalnie nie potwierdził, jesteśmy zmuszeni poprzestać raczej na tej drugiej możliwości, która zresztą, przynajmniej w odniesieniu do przedstawicieli niezależnych mediów, wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna, również ze względu na tzw. brzytwę Ockhama. Głównym atutem Romana Giertycha w oczach Declana Ganleya jest Piotr Farfał, który ni stąd, ni zowąd wysforował się na prezesa państwowej telewizji i wiele wskazuje na to, iż pozostanie na tym stanowisku aż do wejścia w życie ustawy medialnej.

Projekt tej ustawy przewiduje przywrócenie cenzury w postaci Rady Programowej, która będzie oceniała produkcję rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych pod kątem zgodności z zadaniami w zakresie „usług medialnych” a konkretnie – z przestrzeganiem zakazu dyskryminacji ze względu na narodowość, rasę, płeć i orientację seksualną i nakazu propagowania integracji europejskiej. Jak Radzie coś się nie spodoba, to delikwent będzie musiał pożegnać się z licencją, która trzeba będzie odnawiać co dwa lata. Najwyraźniej zatem okres 20-letniej pieriedyszki dobiega końca i wkrótce wszystkie wywiady w telewizji będą przeprowadzane metodą, jaką szczególnie upodobała sobie ongiś Irena Dziedzic – że rozmówcy musieli nauczyć się na pamięć odpowiedzi przygotowanych uprzednio przez panią redaktor, dzięki czemu telewizja spełniała swoją misję społeczną w sposób wzorowy.

Na razie jednak straszliwy prezes Farfał, któremu, mimo krwiożerczego nacjonalizmu, nawet Gazeta Wyborcza nie odmawia pewnych zasług w dziedzinie dorzynania PiS-owskiej „watahy” w telewizji, żąda wywiadów z Ganleyem, w których – horrible dictu! – mówi on bez żadnego skrępowania, co mu tam ślina na język przyniesie, straszliwie bluźniąc Unii Europejskiej – więc nic dziwnego, że wrażliwi społecznie i stojący na nieubłaganym gruncie postępu, redaktorzy Lisowa i Kraśko tak się rozchorowali.

Tymczasem w przededniu rozpoczęcia kampanii do Parlamentu Europejskiego, do którego kandydują osobistości z pierwszych stron gazet, również minionych roczników, niektóre ugrupowania parlamentarne, ulegając paroksyzmowi transparentności, opublikowały listę nazwisk parlamentarzystów posiadających udziały i akcje. To znaczy – ogłosiło to Prawo i Sprawiedliwość, podczas gdy Platforma Obywatelska, jak dotąd tylko się odgraża, w myśl zasady, że jak partia mówi, że ogłosi – to mówi. PSL nawet się nie odgraża, to znaczy – odgraża się, że absolutnie żadnych list ogłaszało nie będzie i już. Wystarczy, że ogłosi listę kandydatów do Parlamentu Europejskiego, na której znaleźli się wybitni działacze Stronnictwa, jak np. Jarosław Kalinowski.

Zresztą na listach innych partii jest podobnie; na liście PO znalazła się Róża hrabina Thun von Hohenstein (nee Woźniakowska) obok nadal pięknego jakby nigdy nic Mariana Krzaklewskiego – bo też trzeba nam wiedzieć, że od następnej kadencji polscy eurodeputowani nie będą musieli wydłubywać w Brukseli kitu z okien za 2 tysiące euro miesięcznie, tylko będą inkasowali po 7 tys. euro, jak Niemcy, czy Italczykowie. Jak łatwo policzyć, mamy konkurs o 2 mln złotych, bo tyle mniej więcej wynosi suma diet za pięcioletnią kadencję. Nic dziwnego, że mobilizacja jest totalna, zwłaszcza, że i partie traktują te wybory jako pogłębiony sondaż przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi.

Na razie zarówno premier Tusk, jak i prezydent Kaczyński starają się delikatnie oczyszczać sobie przedpole, wypychając potencjalnych konkurentów na posady do Unii Europejskiej, Rady Europy, albo nawet – do NATO. Wprawdzie szanse ministra Sikorskiego na I sekretarza NATO nie są duże w porównaniu z Duńczykiem Rasmunsenem, ale z Kancelarii Prezydenta dochodzą słuchy, że pan prezydent będzie ministra Sikorskiego lansował aż do samego końca. W tak napiętej atmosferze wielkiego wrażenia nie zrobiła nawet rewelacja Rona Asmusa, że „nowi” członkowie NATO nie mają takich samych gwarancji bezpieczeństwa, co „starzy”.

Co tam gwarancje, skoro wiadomo przecież, że w razie czego do ostatniej kropli krwi będzie nas broniła Bundeswehra, a my próbujmy zatem wziąć lepszą cząstkę i obsadzajmy w NATO posady. Strategia jest dobra, zwłaszcza w sytuacji, gdy minister Klich chce zmniejszyć liczbę wojska w Polsce do XVIII-wiecznych stu tysięcy, albo i jeszcze mniejszego etatu, ale wszystko może skończyć się jak zawsze, co przewidział Adam Mickiewicz, pisząc w Konradzie Wallenrodzie, że „już w gruzach leżą w NATO posady, kandydat dźwiga żelaza, bronią się jeszcze twierdze Grenady, ale w Grenadzie zaraza”. W tym kontekście choroba pani Lisowej i redaktora Kraśki nabiera znaczenia apokaliptycznego.

Tym bardziej, że oto okazało się iż razwiedka, a konkretnie – ABW miała jakieś uwagi do Aleksandra Gudzowatego, że niby na jakiej zasadzie prowadzi interesy z ruskimi szachistami, a przyjaźń wypowiedział mu sam generał Gromosław Czempiński. Żadnych szczegółów, ma się rozumieć, nie znamy; jeszcze tego by brakowało – ale skoro tak, to znaczy, że na ręczne sterowanie w Polsce przechodzi nie tyle Pan Bóg, co gestapo, które przed zakończeniem Anschlussu czyści agenturę po swojej stronie kordonu dzielącego Europę, a ruscy szachiści prawdopodobnie wyczyszczą ją u siebie.



 Stanisław Michalkiewicz
  www.michalkiewicz.pl