Ocena użytkowników: 4 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka nieaktywna
 
Polecam szczególnie tym, którzy ciągle wierzą w rzetelność amerykańskich wyborów
"Ameryką rządzą ci którzy mają w swoim ręku FED-czyli drukarkę dolarów."
 
Drugiego listopada redakcja „Głosu Rosji” przedstawiła własną, tradycyjną już prognozę wyniku wyborów prezydenckich w USA, przewidując zwycięstwo Baracka Obamy stosunkiem głosów 55 : 45. Jeszcze większą przewagę uzyskał on w sondażu agencji GlobeScan i PIPA, przeprowadzonym wśród 22 tysięcy ludzi z 21 krajów. Mimo to, rezultat tych wyborów jest przez samych Amerykanów kwestionowany, a ich procedura – coraz mocniej w świecie krytykowana.

Jak poinformowała Agencja „Rosbalt”[1], na dwa tygodnie przed amerykańskimi wyborami wypowiedział się na ten temat oficjalny przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rosji, Aleksander Łukaszewicz: „Wybory w USA trudno nazwać nienagannymi z punktu widzenia ich zgodności z ogólnie przyjętymi kryteriami i standardami – powiedział dziennikarzom. Dyplomata zauważył, że w USA prezydent nie jest wybierany w bezpośrednim głosowaniu wyborców, lecz przez kolegium elektorów [United States Electoral College – konstytucyjny organ państwowy, dokonujący wyboru prezydenta i wiceprezydenta, przyp. GG.], a sam proces wyborczy jest zawikłany, аrchaiczny i zdecentralizowany.”

Amerykańska ordynacja wyborcza (większościowa w systemie JOW) daje w przypadku wyborów prezydenckich dwustopniową demokrację pośrednią, w której nie wszyscy obywatele mogą brać udział, i w której wola większości osób głosujących wcale nie musi być respektowana. Pisał o tym w ubiegłym roku p. Tomasz Zaborowski w artykule pt. „Zmiana ordynacji wyborczej na urząd prezydenta USA coraz bliżej”[2]: „Obecny system opiera się na głosach elektorskich i obowiązuje w nim tzw. zasada: winner takes all (zwycięzca bierze wszystko), która polega na tym, że każdy stan ma swoich elektorów i jeśli w danym stanie kandydat uzyska większość głosów w wyborach powszechnych – to wszyscy elektorzy z tego stanu oddają swoje głosy na danego kandydata. W efekcie 4 spośród 54 prezydentów (w tym George W. Bush) zostało wybranych pomimo mniejszej ilości głosów w ogólnej puli głosów ze wszystkich stanów.”

Opisany w tymże artykule pomysł „naprawy” tej ordynacji[3] sprowadza się do tego, żeby elektorzy stanowi oddawali jednak wszystkie stanowe głosy elektorskie nie na tego kandydata, który uzyskał większość głosów ludności głosującej w danym stanie, lecz na tego, który uzyskał większość głosów głosującej ludności w skali całego kraju. Widać więc z tego, że amerykańska ordynacja jest nienaprawialna, gdyż w przypadku przyjęcia owego planu „naprawczego” przez wszystkie stany – zwycięski w głosowaniu ludności (w skali kraju) kandydat uzyskałby „rumuńskie” czy też „radzieckie” 100 % głosów elektorów stanowych, natomiast w poszczególnych stanach wola większości głosujących obywateli zostałaby w wielu przypadkach po prostu zignorowana. A przecież każdy stan, to – teoretycznie – suwerenny podmiot państwowy, zrzeszony w Unii dobrowolnie i za zgodą swych mieszkańców.

Słusznie jednak domagają się oni rewizji prawa wyborczego, skoro to obecne znakomicie utrudnia (w kraju niby demokratycznym) prosty wybór głowy państwa przez wszystkich obywateli zwykłą większością głosów. System ten uniemożliwia także realizację praw wyborczych bardzo dużej części mieszkańców, którzy w wyborach do stanowych i federalnych organów przedstawicielskich nie chcą głosować na uprzywilejowany amerykański „POPiS”, czyli na dwie główne partie broniące interesów warstwy rządzącej. Partie te posiadają faktyczny monopol również na obsadzanie urzędu prezydenta, co stawia całą amerykańską demokrację pod wielkim znakiem zapytania i powoduje rozliczne negatywne konsekwencje dla amerykańskiego społeczeństwa. Wspominał o nich kilka dni temu inż. Jan Czekajewski, przedsiębiorca żyjący od dziesięcioleci w USA i publikujący swe opinie m.in. na łamach „Najwyższego Czasu”. Jego zdaniem, amerykański system wyborczy w żaden sposób nie zapobiegł klęskotwórczym zjawiskom politycznym, gospodarczym i społecznym:

„Mój kandydat – pisze Czekajewski – na którego uprzednio głosowałem, Barack Obama, zawiódł moje oczekiwania. Wkrótce po wyborach otoczył się doradcami z wielkich banków, odpowiedzialnych w dużej mierze za kryzys, który trwa do dzisiaj i którego końca nie widać. Także moje oczekiwana, że Prezydent szybko wycofa się z dwu wojen zaczętych przez jego poprzednika, spełzły na panewce. (…) Dziesięć lat temu, w USA, 80 % samochodów miało przyklejone naklejki z napisem „Popieramy naszych żołnierzy”, a dzisiaj nie zauważyłem żadnego. Nie znaczy to, że żołnierze nie umierają, tylko (że) społeczeństwo przestało się przejmować ich śmiercią. (…) ilość podatników, którzy nie płacą legalnie żadnego podatku wzrosła między rokiem 1970 i 2009 czterokrotnie: z 12 % do 49 %. (…) społeczeństwo amerykańskie, które kiedyś patrzyło z podziwem na ludzi, którzy się wybijali ponad przeciętność, stało się bardziej zawistne i „socjalistyczne”. Stało się bardziej zależne od rządowej pomocy. (…) W pewnej mierze kraj jest gotowy to rewolucji, może nie jutro, ale kiedyś, pojutrze, bo jak wiadomo kryzysu nie da się pokonać ani przez drukowanie pieniędzy, ani przez konfiskatę majątków. Drukowanie pieniędzy w wariancie QE3, jaki szykuje nam nasz Rząd zapowiada inflację. Inflacja natomiast prowadzi nie tylko (do) zaburzenia cen, ale też do rozprzężenia społecznego, które z kolei prowadzi do rozwiązań totalitarnych i walki klasowej, religijnej lub mniejszościowej. (…) Czy wygra nasze wybory Obama, czy Romney – nie widzę wielkiej różnicy.”[4].

Z powyższymi stwierdzeniami doświadczonego człowieka biznesu dobrze koresponduje wypowiedź Amerykanki Pety Lindsay (patrz niżej), reprezentującej drugą, antyestablishmentową stronę tamtejszego społeczeństwa, czyli tą jego połowę, która po tylu latach amerykańskiej „wzorcowej demokracji” stała się nagle „bardziej zawistna i socjalistyczna”, bo mająca poważne problemy już nie tylko z płaceniem podatów i realizacją swych praw wyborczych, ale nawet z wykształceniem potomstwa i zapewnieniem mu środków do życia. Wypowiedź tą dedykujemy wszystkim bezkrytycznym miłośnikom amerykańskiej demokracji, amerykańskiego stylu życia i amerykańskiej ordynacji większościowej w systemie JOW.

Przypisy:

[1] – Moskwa uważa, że procedura wyborów prezydenta USA jest archaiczna http://www.rosbalt.ru/main/2012/10/26/1051320.html (26.10.2012)


[3] – Tzw. plan NPV, jego autorem jest naukowiec o swojsko brzmiącym nazwisku: dr John R. Koza. Zob.: National Popular Vote Inc. http://www.nationalpopularvote.com/pages/about.php

[4] – Zob.: J. Czekajewski, Wybory w USA? Wszystko jedno!

http://nczas.com/publicystyka/czekajewski-wybory-w-usa-czyli-wszystko-jedno/ (04.11.2012)


Romney i Obama – kandydaci amerykańskiej warstwy rządzącej. Foto: ruvr.ru

PSL: Amerykańskie wybory to fikcja

Dlaczego w USA funkcjonuje system dwupartyjny, kto sponsoruje wybory prezydenckie i dlaczego Ameryka nie ma alternatywy – opowiedziała w wywiadzie dla "Głosu Rosji" kandydatka na prezydenta USA z ramienia partii "Socjalizm i Wyzwolenie", Peta Lindsay.

- Panno Lindsay, chcielibyśmy porozmawiać z panią o tych trudnościach, z jakimi borykają się alternatywne partie podczas wyborów w Stanach Zjednoczonych. Czy mogłaby pani nam o tym opowiedzieć?

- Jak pan wie, w USA mamy teraz absolutnie niedemokratyczny system. Od samego dzieciństwa wbija się nam do głowy, że USA to kraj wielkich możliwości, że każdy może tu osiągnąć wyższą pozycję społeczną, a nawet zostać prezydentem. Ale gdy ktoś próbuje to zrobić, to przekonuje się, że jest to absolutnie niemożliwe. Nasz kraj "ugrzązł" w systemie dwupartyjnym. I chociaż w USA istnieją także inne, alternatywne partie, to przedstawiciele demokratów i republikanów uzyskują status kandydatów na prezydenta w sposób automatyczny. Natomiast innym partiom pozostaje torować sobie drogę, aby przynajmniej znaleźć się na stanowych listach kandydatów. Ale podstawowy problem, to system dwupartyjny. Najważniejsze wydarzenia zawsze rozgrywają się wokół tych partii. Mogą one wydawać miliardy dolarów na kampanię wyborczą, a do tego jeszcze „usługują” im media.

W istniejącym systemie najwygodniej jest wspierać właśnie te dwie partie, chociaż w rzeczywistości popiera je tylko 1 % mieszkańców. Jest to bardzo niedemokratyczny system, którego głównym celem jest podtrzymywanie warstwy rządzącej i nie pozwalanie prostemu ludowi na przedstawianie swojego zdania.

- Coraz więcej ludzi mówi o tym problemie. Jaki odsetek ludności, pani zdaniem, wyraża niezadowolenie z takiego systemu?

- Niezadowolenie wśród ludności staje się z każdym dniem coraz większe. Zwłaszcza patrząc na ludzi młodych. Obecnie panuje w USA wysokie bezrobocie, zmniejszyły się zarobki i zwiększyły się opłaty za naukę w szkołach wyższych. Poprzednio edukacja była postrzegana jako coś pewnego. Lecz teraz wielu młodych po prostu nie może jej uzyskać. Trzeba bowiem zapłacić ogromne pieniądze, aby stać się owym uprzywilejowanym człowiekiem, który ma dostęp do nauki, a w efekcie – zagwarantowaną dobrą pracę. I gdy opuszcza on już mury uniwersytetu, widzi, że tej pracy nie ma. Więc niezadowolenia z systemu politycznego i gospodarczego Stanów Zjednocznych jest coraz więcej i więcej. Wszystko to przekształciło się w akcje protestacyjne „Okupuj Wall Street”, które odbyły się w całym kraju. Wydaje mi się, że coraz więcej osób będzie głosować na partie alternatywne.

- Jeżeli sytuacja w USA jest naprawdę taka, jak pani powiada, to dlaczego ludzie nadal wybierają pomiędzy dwiema głównymi partiami?

- Dlatego, że w USA istnieje najpotężniejsza propaganda, jaka kiedykolwiek była znana w całej historii ludzkości. Ta propaganda od samego dnia narodzin wmawia człowiekowi, że jeżeli chce zmian, to ma iść na wybory. Że to jedyny sposób, aby coś zmienić, i że żadne protesty nic mu nie pomogą. Człowiek ma siedzieć i czekać, aż któryś z polityków zadba o niego. I to wbija sią nam do głów. Nie na próżno kandydaci wyrzucają 2,5 miliarda dolarów na swoją przedwyborczą kampanię. Romney i Obama wydali 2,5 miliarda dolarów. Jaka to ogromna kwota! A teraz proszę sobie wyobrazić, jak bardzo można byłoby ulepszyć nasz system edukacyjny za te pieniądze. Jednakże środki, jakie oni wyrzucają, wydzielają im banki i korporacje. Przelewają takie kwoty, aby podtrzymywać istniejącą warstwę rządzącą, aby wspierać system dwupartyjny i nie pozwolić ludziom walczyć o swoje prawa, aby tylko spokojnie oni czekali i głosowali.

- Czy mogłaby pani skomentować techniczną stronę systemu wyborczego w Stanach Zjednoczonych? Wielu ludzi uważa, że ze względu na stosowanie zautomatyzowanych maszyn do głosowania wzrosła liczba wykroczeń przeciwko wyborom.

- Partia republikańska, zwłaszcza jej prawe skrzydło, wykorzystuje ogromną ilość sztuczek, aby ukryć rzeczywistą liczbę wyborców. Znamy wiele takich przypadków, na przykład wśród latynosów były rozpowszechniane ulotki z niewłaściwą datą wyborów! Jeszcze i obecnie starano się wprowadzić ustawę o identyfikacyjnej karcie wyborczej. Do tego partia republikańska podejmuje teraz działania, aby nie dopuścić amerykańskich Murzynów do głosowania, ponieważ uważa, że wszyscy Murzyni amerykańscy będą głosować na Obamę. Mamy konstytucyjne prawo do głosowania, ale oni zrobią wszystko, żeby tylko pozbawić nas tego prawa. Zatem uważam, że wprowadzenie wyborczej karty identyfikacyjnej, to największe naruszenie naszych praw, to prawo rasistowskie i skierowane przeciwko afro-amerykańskiej ludności USA.

- Czy mówiąc o wprowadzeniu wyborczej karty identyfikacyjnej, mogłaby pani przytoczyć konkretne przykłady?

- Dawniej nie trzeba było przedstawiać żadnego dowodu tożsamości, żeby głosować. Znam historię, która przydarzyła się obecnie bardzo wiekowej pani. Nie mogła ona odnaleźć swojego aktu małżeństwa, by potwierdzić swoje nazwisko. I zagłosować nie mogła. Teraz po prostu wymyśla się nowe przeszkody, aby nie dopuścić ludzi do głosowania. Ludzie, którzy nie mogą zdobyć takiej wyborczej karty identyfikacyjnej, to ubogie warstwy ludności, to Murzyni amerykańscy, to ten elektorat, którego prawica za nic w świecie nie chce dopuścić do głosowania.


Peta Lindsay, kandydatka PSL (The Party for Socialism and Liberation, Partia Socjalizmu i Wyzwolenia) w amerykańskich wyborach prezydenckich 2012. Foto: pslweb.org


- Jest pani kandydatką na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co by pani powiedziała podczas (telewizyjnych) debat Romneya i Obamy, gdyby została pani dopuszczona do udziału? Co pani sądzi o tych dwóch kandydatach?

- Te wybory – to fikcja! To jest po prostu fałszywa gra, nakierowana na oszukanie warstwy pracowniczej. Jak już mówiłam, kandydaci stracili 2,5 miliarda dolarów na tę kampanię. To są superbogaci ludzie. Lecz przecież nie mogliby zebrać takiej astronomicznej kwoty bez wsparcia ze strony banków i korporacji. A jeśli pan spojrzy na te banki i korporacje, które przelewają swoje pieniądze na kampanię prezydencką, to zda pan sobie sprawę, że wspierają one demokratów i republikanów jednocześnie.

I nie ma znaczenia, kto dojdzie do władzy – republikanie czy demokraci, albowiem banki i korporacje zawsze będą na wygranej pozycji, a prosty lud zostanie okpiony. Wybory tylko dają złudzenie przemiany, bez żadnych zmian realnych. Do tego prac Komisji ds. debat większość Amerykanów nie rozumie. Wydaje się, że to powinna być ogólnospołeczna komisja, czyż nie tak? Ale tak nie jest. To (w rzeczywistości) prywatna organizacja, która jest kontrolowana przez gigantów: „Anheuser-Busch” (Anheuser-Busch Companies S. A. – druga na świecie co do wielkości amerykańska kompania piwowarska, przyp. red.) i „JP Morgan” (jeden z największych konglomeratów finansowych na świecie, przyp. GG.). I oni ustanawiają swoje zasady debat prezydenckich, na przykład dopuszczając tylko dwóch kandydatów, których sponsorują i co do których są pewni, że są to kandydaci reprezentujący interesy warstwy rządzącej. Dlatego my nie bierzemy udziału w debatach.

Nasz program składa się z dziesięciu punktów: zapewnić obywatelom miejsca pracy w konstytucji, wprowadzić bezpłatną naukę, bezpłatną opiekę zdrowotną i zlikwidować kredyty edukacyjne. To główne punkty programu. Proszę sobie wyobrazić, co się stanie, jeżeli nas z takim programem dopuszczą do debat i jeżeli będą to nadawać na cały świat. Gdy miliony ludzi usłyszą, że pierwszego dnia naszej prezydentury anulujemy wszystkim studentom zadłużenie z tytułu kredytów edukacyjnych, to na następny dzień miliony ludzi staną się socjalistami. Dlatego warstwa rządząca nie dopuszcza nas do debat. Elita rządząca musi być pewna, że to ona wygra.

- Co pani myśli o Obamie i obiecanych przez niego zmianach, a także o tym, że jest to pierwszy prezydent-Afroamerykanin? Jak pani uważa, czy murzyński elektorat popiera Obamę?

- Ten fakt, że po raz pierwszy prezydentem USA został amerykański Murzyn, ma wielkie znaczenie dla Ameryki. Udowadnia to bowiem, że pokonaliśmy rasizm, i że ruch na rzecz praw czarnej ludności zwyciężył. Lecz trzeba pamiętać, że Obama został prezydentem dzięki systemowi, w którym fotel prezydenta – to stanowisko menedżera, który będzie bronić interesów korporacji. Żeby bogaci stawali się jeszcze bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. Widać teraz wyraźnie spadek ogólnego poziomu życia, nie ma żadnych zmian, jest tylko betonowanie istniejącego systemu. I wielu ludzi jest po prostu rozczarowanych jego prezydenturą w ciągu tych ostatnich kilku lat.

Rozmawiał John Robles

Tłumaczenie – Grzegorz Grabowski



Dzisiejsza Ameryka: Chcemy pracy, opieki zdrowotnej i edukacji”. Foto: Bill Hackwell, pslweb.org 

Z ostatniej chwili: „Amerykański ambasador w Rosji Michael McFaul przyznał, że system wyborczy w Stanach Zjednoczonych nie jest idealny i zaproponował przeprowadzenie reformy Kolegium Elektorów. Swoją opinią podzielił się on z gośćmi na przyjęciu w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Moskwie, które zostało zorganizowane z okazji wyborów prezydenckich.” („Głos Rosji”, 06.11.2012).

Zob. także:
Michał Soska, USA Obamy, USA Romneya


Opracował - Grzegorz Grabowski
 

Mój komentarz:
- Trzeba się zastanowić czy naprawdę można kogokolwiek obwiniać za "zły" wybór prezydanta w USA?
Czy wyborca mający do wyboru między "dżumą a cholerą" tak naprawdę ma jakiś wybór ?
Czy niewłaściwy jest głos na Obamę, który (teraz) jawnie atakuje Kościół Katolicki czy trzeba było w brew swoim przekonaniom religijnym poprzeć członka sekty (Romney), który miedzy innymi wyznaje że "Chrystus i szatan to bracia"?
Który z  tych wyborów jest większym grzechem ? ... jeśli nim jest. ?
 
zjw


 
 "Polityka społeczna

Tu widoczne są różnice światopoglądowe kandydatów.

Obama opowiedział się za małżeństwami gejów i lesbijek, lecz od razu zaznaczył, że jego opinia ma tylko znaczenie symboliczne, i poszczególne stany nadal same będą regulowały tą kwestię. Obama zapewnia jednak, że nie zamierza ograniczać ani prawa kobiet do aborcji, ani luźnej regulacji prawnej dotyczącej posiadania broni.

Romney – obyczajowy konserwatysta? W kampanii wyborczej tak: zapowiedział cofnięcie zagwarantowane w latach 70-tych prawo kobiety do aborcji. Jako prezydent jednak będzie musiał kierować się zarówno względami pragmatycznymi – poparciem społecznym i poparciem przez Demokratów jego planów podatkowych – jak i realną możliwcią uchwalenia takiego prawa przez Kongres i potwierdzenia go przez Sąd Najwyższy, co i tak wydaje się kompletnie nierealne. Małżeństwa homoseksualne? Romney jest zasadniczo przeciwny – ale decyzję pozostawia poszczególnym stanom, nie chce centralnej regulacji. Jak Obama."