Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Felieton    specjalnie dla www.michalkiewicz.pl    24 grudnia 2009

Wśród kryteriów, przy pomocy których możemy oceniać publicystykę, ważne miejsce zajmuje wnikliwość i aktualność. Im bardziej publicystyka jest wnikliwa i im dłużej nie traci na aktualności, tym lepiej. Dlatego też pozwalam sobie przedstawić Państwu mój felieton napisany i opublikowany w tygodniku „Najwyższy Czas” 18 grudnia 1999 roku, a również umieszczony w książce „Polska ormowcem Europy”, gdyż, jak się wydaje, nie tylko nie stracił on na aktualności, ale nawet jakby zyskiwał. Życzę przyjemnej lektury.

Stanisław Michalkiewicz

Rok 1999 powoli dobiega końca. Zbliża się rok 2000, rok wyborów prezydenckich. W związku z tym poszukiwania „naturalnego kandydata prawicy” wchodzą w decydującą fazę. Goszczący na zjeździe „Solidarności” we Władysławowie były prezydent Lech Wałęsa zaproponował, żeby „naturalnych kandydatów prawicy” było kilku zamiast jednego. Mieliby oni stanąć do wyborów w pierwszej turze i wtedy okazałoby się, który kandydat jest bardziej „naturalny”, a który mniej. Wtedy, w drugiej turze, cały elektorat powinien poprzeć kandydata „naturalniejszego” i w ten oto sposób wybory prezydenckie byłyby wygrane. Mimo tak obiecujących perspektyw pan Marian Krzaklewski nie okazał jednak entuzjazmu dla tego pomysłu i po staremu wolałby, żeby „naturalny kandydat prawicy” był jeden. Wtedy bowiem cały elektorat zagłosowałby na niego od razu i w ten oto sposób wybory prezydenckie byłyby wygrane.

Wbrew pozorom, między tymi koncepcjami nie ma różnicy aż tak wielkiej, jakby się wydawało. Również panu Lechowi Wałęsie zależy na tym, by „naturalny kandydat prawicy” objawił się w jednej osobie, tyle, że w innej, w trochę późniejszej fazie. Gdyby bowiem „naturalny kandydat prawicy” został odnaleziony w fazie wcześniejszej, to istnieje ryzyko, że nie byłby nim pan Lech Wałęsa. Tymczasem pan Lech Wałęsa postanowił już kandydować, a jakże tu kandydować obok „naturalnego kandydata prawicy”? Nic więc dziwnego, że wolałby, aby decyzja, który kandydat prawicy jest naturalniejszy od innych, została podjęta trochę później. Ale nie tylko dlatego.

Ponieważ wśród „naturalnych kandydatów prawicy” znalazłby się również kandydat popierany przez Unię Wolności, to widać wyraźnie, że koncepcja pana Wałęsy tak naprawdę wychodzi naprzeciw innemu pomysłowi, mianowicie naprzeciw pomysłowi „wspólnego kandydata obozu posierpniowego”. Za tym enigmatycznym opisem ukrywa się, jak przypuszczam, kandydatura pana Andrzeja Olechowskiego. Warto zauważyć, że koncepcja „wspólnego kandydata obozu posierpniowego” ma swoich zwolenników nie tylko w Unii Wolności, ale i w SKL, wchodzącym w skład AWS. Może się zatem okazać, że koncepcja pana Wałęsy znajdzie życzliwy rezonans również wewnątrz AWS. Wskutek tego ugrupowanie to może w decydującym momencie okazać się niezdolne do znalezienia „naturalnego kandydata prawicy” w jednej osobie jeszcze przed wyborami.

Czy w takiej sytuacji pan Marian Krzaklewski wystawi swoja kandydaturę? Zobaczymy. Gdyby wystawił, ryzykuje brak wyraźnego poparcia i przegraną już w pierwszej turze. Gdyby nie wystawił, otwiera w ten sposób drogę do prezydentury panu Andrzejowi Olechowskiemu. Jest bowiem bardzo prawdopodobne, że w takiej sytuacji i pan Wałęsa wycofałby swoją kandydaturę tuż przed głosowaniem w pierwszej turze, doprowadzając w ten sposób do tego, że pan Andrzej Olechowski zostałby i „naturalnym kandydatem prawicy” i „wspólnym kandydatem obozu posierpniowego” zarazem. Czegóż chcieć więcej? Mógłby wtedy uzyskać nawet poparcie „Solidarności”, bo spełniony byłby wszak warunek, iż „prawica” wystawia oto jednego kandydata. Nie wiadomo oczywiście, jak na tę kombinację zareagowałby elektorat, niemniej jednak nie można powiedzieć, by nie był sprytnie podprowadzony do „zwycięstwa demokracji” w prawdziwie europejskim stylu.

Akurat tak się składa, że zbliżają się Święta Bożego Narodzenia i będzie okazja, żeby sobie wszystkie te sprawy niespiesznie przedyskutować przy wódeczce w rodzinnym gronie. Byłoby jednak niedobrze, gdyby świąteczną atmosferę zdominowała wyłącznie polityka. Święta mają przecież przede wszystkim swój wymiar duchowy i trzeba czas darowany poświęcić rozważaniom takiej natury. Jest to nawet konieczne, zwłaszcza wobec rysującej się perspektywy wejścia Polski do Unii Europejskiej. Wiadomo, że do wspólnej skarbnicy mamy wnieść naszą własną tradycję, niemniej jednak musimy zadbać, aby i ją dostosować do standardów europejskich. Krótko mówiąc, trzeba będzie chyba rozstać się z „czerepem rubasznym”, a do Europy zanieść w posagu czystą „duszę anielską”. Tak się szczęśliwie składa, że możemy rozpocząć ten zabieg właśnie od refleksji nad Bożym Narodzeniem.

Dotychczas przyjmowaliśmy tradycyjnie, że Boże Narodzenie, czyli narodziny Pana Jezusa w Betlejem, stanowią najważniejsze wydarzenie w historii ludzkości. Nie tylko najważniejsze, ale i jednoznacznie pozytywne. Tymczasem standardy europejskie pokazują wyraźnie, że sprawa nie jest wcale taka oczywista. Nie możemy bowiem zapominać, że to właśnie wydarzenie legło u podstaw chrześcijaństwa, zaś powstanie chrześcijaństwa doprowadziło do bolesnego rozłamu z judaizmem. Gdyby Pan Jezus nie narodził się ani w Betlejem, ani gdziekolwiek indziej, to nie powołałby później żadnych apostołów i nie doszłoby do powstania chrześcijaństwa, a tym samym – do owego bolesnego rozłamu z judaizmem.

Przedstawiciele judaizmu do dzisiejszego dnia maja o to pretensję, o czym świadczą choćby napięcia wokół krzyża na Żwirowisku pod oświęcimskim obozem. Przekonał się o tym podczas swojej ostatniej wizyty w Izraelu również pan premier Jerzy Buzek, kiedy to, po wysłuchaniu verbis veritatis w pewnym kibucu, musiał aż wypłakać się pod Ścianą Płaczu. Z drugiej strony nawet Stolica Apostolska w specjalnym dokumencie przyznała, że zdarzały się w przeszłości niewłaściwe wobec wyznawców judaizmu interpretacje Nowego Testamentu. Nowy Testament jest, jak wiadomo, fundamentem chrześcijaństwa. Gdyby tedy chrześcijaństwo się nie pojawiło, nie byłoby żadnego Nowego Testamentu i nie mielibyśmy ani niewłaściwych interpretacji, ani żadnych innych problemów. Ono jednak się pojawiło za sprawą narodzenia Pana Jezusa w Betlejem i nic już na to nie poradzimy. Jak zatem ocenić wydarzenie, którego pamiątkę obchodzimy pod nazwą Świąt Bożego Narodzenia? Nie da się ukryć; dobrze to nie wygląda.

Żeby jednak nie zatruwać sobie całkiem świątecznej atmosfery i nie psuć smaku wigilijnej wieczerzy, powinniśmy dostrzec w narodzeniu Pana Jezusa również dobre strony. Otóż wspomniane standardy europejskie na pierwszym miejscu w stosunkach międzyludzkich stawiają tolerancję i dialog. Żeby jednak tolerancja, a zwłaszcza dialog, były możliwe, muszą najpierw zaistnieć różniące się między sobą strony, czyli – jak to się kiedyś mówiło – przeciwnicy. Z tego punktu widzenia musimy uznać pojawienie się chrześcijaństwa za wydarzenie szalenie korzystne. Gdyby bowiem chrześcijaństwo się nie pojawiło, nie doszłoby do bolesnego rozłamu między nim, a judaizmem, a więc – do pojawienia się przeciwieństw.

Gdyby nie pojawiły się te przeciwieństwa, niemożliwa byłaby tolerancja ani dialog, a zatem, mimo najszczerszych chęci, nie moglibyśmy sprostać wymaganiom stawianym przez standardy europejskie, to jasne. Czy w tej sytuacji moglibyśmy jeszcze liczyć na przyjęcie do Unii Europejskiej? Nie sądzę. Na szczęście, dzięki pojawieniu się chrześcijaństwa, tolerancja i dialog z judaizmem stały się możliwe, zatem istnieje szansa, że europejskim standardom jakoś sprostamy. Warto jednak pamiętać, czemu tak naprawdę zawdzięczamy samą możliwość przyjęcia do Unii Europejskiej: temu, że przed dwoma tysiącami lat, za panowania cesarza Oktawiana Augusta, który nakazał, „aby spisano wszystek świat”, w Betlejem Judzkim narodził się Pan Jezus.

Więc – mimo wszystko – Wesołych Świąt!

Stanisław Michalkiewicz

Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1068