Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
Ewa Polak-Pałkiewicz 

Stocznia  Gdańska, czerwiec 1998 roku. Ostatni strajk – po nim nastąpił Okrągły Stół.  Około dwóch tygodni politycznego pogotowia w budynkach stoczni otoczonych przez oddziały milicji i ZOMO, okupowanych dzień i noc przez ponad setkę robotników oraz niewiele mniejszą grupę działaczy „Solidarności” i tzw. ekspertów (dopiero po latach okazało się, co to słowo naprawdę znaczyło). Atmosfera rewolucyjna. Nieustające narady komitetu strajkowego, krążenie kurierów po mieście, tajne przechodzenie przez mury, wiece, wykłady dla stoczniowców. Wieczorem wspólna modlitwa, błogosławieństwo kapłana. Wśród niewyspanych ludzi, z konieczności mało dbających o higienę, palących tysiące papierosów, jedzących przy prowizorycznych stołach i śpiących na podłodze, krząta się od rana do nocy postać, która wyróżnia się wyglądem i rodzajem zajęcia. Ten mężczyzna jest starannie ogolony, ma na sobie granatowy fartuch, w ręku trzyma miotłę. Zamiata śmieci. Jest co zamiatać. Kłęby papierów i niedopałki, pojedyncze męskie skarpetki, butelki i resztki jedzenia. Śmieci piętrzą się w miarę jak gorączka strajkowa narasta. Nikt nie zwraca uwagi na śmieci, nikt nie dba o jakikolwiek ład. Tylko ten mężczyzna, jakby z innego świata. Nieobecny duchem przy pisaniu i odczytywaniu odezw, komunikatów, manifestów, przy udzielaniu wywiadów dziennikarzom z Zachodu, antyszambrowaniu, naradach półgłosem albo szeptem, przy zamkniętych drzwiach, w gronie najbardziej zaufanych.

A jednak tę postać zapamiętałam. Inni zlali mi się w jeden obraz: obraz niewyspanego człowieka w swetrze, z papierosem w kąciku ust, o nieprzytomnym spojrzeniu. Pan ze szczotką był uprzejmy. Nikogo nie strofował, nie ganił. Spokojnie zajmował się swoją robotą, wspierał dobrym słowem tych, którzy byli o krok od załamania. Gdy spotkałam go w marszu ulicami Gdańska kończącym strajk, marszu ludzi oszukanych, z których wielu nie mogło powstrzymać łez, nie miał już na sobie fartucha, tylko garnitur. Był, jak się okazało, jednym z pracowników stoczni o najwyższych kwalifikacjach, pracował w pionie technologicznym. W tym, co mówił uderzyła mnie logika, tak samo jak w jego zachowaniu podczas strajku.  Nie było w nim napięcia i smutku, które udzielały się stoczniowcom. Oni gorzko przeżywali zdradę, która przynosiła przeczucie innej, niewyraźnej jeszcze, ale już rysującej się na horyzoncie wielkiej zdrady.

 Pan ze szczotką nie łudził się ani przez moment, a zatem – nie miał powodu do narzekania. Robił tylko to, co uznał za stosowne i ważne w chwili, której „historyczności”, jako człowiek myślący, nie przesądzał. 

Martin – oponent 

Francja, dwieście lat wcześniej. Od czasu zwołania  Stanów Generalnych w 1789 roku wypadki zaczęły toczyć się z nadzwyczajną szybkością. Stany Generalne, ta „reprezentacja społeczeństwa”  była  niczym więcej jak fasadowym tworem wykorzystywanym przez ośrodki sposobiące się  do przejęcia władzy na drodze rewolucji. To miał być ostatni akord dawnego systemu, tuż przed obaleniem monarchii, akord, który wybrzmieć miał wystarczająco donośnie (niczym Okrągły Stół…). Zwoływanie Stanów Generalnych nie miało we Francji dobrej tradycji, następstwa zwykle bywały fatalne; król mógł jeszcze zapobiec katastrofie i nie wyrazić zgody na ten akt.

 

Aleksander Gierymski - Brama na Starym Mieście

Aleksander Gierymski – Brama na Starym Mieście

”Zwoływane w okolicznościach kryzysowych, [Stany Generalne] zawsze występowały przeciwko panującemu, ale wtedy jeszcze władza królewska była silna i gdy pojawił się konflikt, delegatów po prostu rozpędzano. Ludwik XVI nie pamiętał lub nie chciał pamiętać, czym się kończyły”. (Andrzej Cisek, Kłamstwo Bastylii, wyd. Finna, Gdańsk 2006)

Szczególne miejsce w przygotowaniach do rewolucji zajmował stan trzeci (burżuazja, chłopi i rzemieślnicy) jako najłatwiejszy do zmanipulowania. Wyraził to lapidarnie i proroczo zarazem ks. Emanuel Sieyes w swojej broszurce Czym jest stan trzeci?. „Na tytułowe pytanie – odpowiedział: Wszystkim. Na pytanie drugie, które brzmiało: Czym był dotychczas? – odpowiedział: Niczym. Na pytanie trzecie: Czego pragnie? padła odpowiedź: Czegokolwiek”, cytuje A. Cisek.

Jeśli ktoś – grupa ludzka, społeczność – z niczego staje się nagle wszystkim, to wiadomo, że istnieje tu czyjś  interes. 20 czerwca 1789 roku, deputowani zebrani w słynnej Sali do gry w piłkę, tuż obok Pałacu Wersalskiego, mieli złożyć – jednomyślnie! – przysięgę, że się nie rozjadą, dopóki nie uchwalą konstytucji. To tego dnia zaczął się faktyczny upadek rządu, królowanie anarchii i bunt Zgromadzenia Narodowego, zagubionego w ideologiach i usprawiedliwiającego wszelkie ekscesy. Czy jednak osiągnięto wówczas faktyczną jednomyślność? Czy cały, bez wyjątku, stan trzeci – zachwycony przypisywanym mu niespodziewanie znaczeniem – przyjął bez protestu rolę zabawki w rękach tych, którzy trzymali już wszystkie nici, by uruchomić maszynerię rewolucji i terroru mającą za chwilę rozwalić państwo?

  Oto „w prawym rogu słynnego obrazu [przedstawiającego zebranych w owej historycznej Sali do gry w pilkę (salle de jeu de paumme)] możemy zauważyć opór jednego pomyleńca, który odmawia swej zgody” – przypomina prof. Adrien Loubier w książce „Grupy redukcyjne”(wyd. Antyk Marcin Dybowski).

„Użyto wszelkich nacisków, aby go przekonać: od przyjacielskiej perswazji aż do gminnej wściekłości. Nic to nie dało. Zmuszono go do złożenia podpisu, przytrzymując siłą jego rękę. Napisał więc: Martin – oponent”.

Ów niepozorny człowiek, deputowany z miasta Auch, bynajmniej nie zamierzał protestować przeciw uchwaleniu konstytucji. Nie miał także w głowie projektu całkowicie innej ustawy zasadniczej, odmiennej niż ta, którą zamierzano narzucić Francji.

„Jedynym powodem jego oporu było to, że nie czuł się przygotowany do tego zadania, a więc nie miał też prawa do składania przysięgi”, wyjaśnia prof. Adrien Loubier. Ten jeden jedyny wzgląd różnił go od wszystkich obecnych na sali deputowanych. Miał zbyt wielki szacunek dla prawa, które utożsamiał z prawem moralnym. Nie był w stanie skłamać. I choć, być może, nie był wcale świadom tego jak fatalne będą przyszłe skutki złożenia przez jego kolegów (dobrowolnie!) swych podpisów, jedno było pewne, iż „był on, wbrew wszystkim, silnie przekonany, że prawo nie zależy od swobodnie wyrażonej woli ludzi, nawet gdyby się wspólnie zebrali na uroczystym posiedzeniu”. Deputowany z miasta Auch był pierwszym człowiekiem we Francji, który miał odwagę publicznie przeciwstawić się duchowi nowych praw, który odwracał totalnie cały naturalny porządek: duchowi praw zapowiadającemu nadciągający terror i rzezie. Był pierwszym kontrrewolucjonistą.

Św. Ludwik Maria Grignon de Montfort

Św. Ludwik Maria Grignon de Montfort

Jego odmowa i upór były prefiguracją sprzeciwu, który  wyraziła później Wandea – przygotowana do tego przez wiele lat działalności wędrownego kaznodziei, św. Ludwika Marii Grignion de Montfort. Był on  jedynym pośród rzeszy duchowieństwa kapłanem, który przeczuwał nadciągającą tragedię. To on napisał Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny  i List do Przyjaciół Krzyża.

W społeczeństwie, które niemal jednomyślnie było przekonane, że „żadna obiektywna wartość moralna nie może przeciwstawiać się żądzom ludzi” był to prawdziwy wyłom. Na to degradujące rozum ludzki przekonanie rzesz Francuzów pracowały przez dziesiątki lat poprzedzających rewolucję francuskie (a potem i niemieckie) kuźnie postępu zatrudniające rzesze „filozofów”, „encyklopedystów”, słowem „intelektualistów” owych czasów. Ludzi „modnych”, wpływowych, o nieodpartej sile oddziaływania, otaczanych kultem przez część arystokracji i na dworze królewskim – z którymi jedynie skutecznie polemizować potrafił św. Alfons Maria de Liguori, założyciel redemptorystów.

„W owym czasie większość była zdania, że wola powszechna jest jedynym źródłem nadającym moc prawną prawu publicznemu”.  Czy dziś nie jest tak samo, i to nie w skali jednego kraju, ale niemal całego świata?  Czy nie przechodzą większością głosów – a nawet jednomyślnie – ustawy, które w oczywisty sposób drwią z przykazań Boga i mają za nic cały porządek wpisany w naturę świata i człowieka?

Wracając do wydarzeń rozgrywających się w podparyskiej rezydencji królewskiej. „Ludzie ci nie przewidywali jeszcze wtedy straszliwej katastrofy, ku której szli i której wielu z nich miało się stać pierwszymi ofiarami”.

Dziś podobne zaślepienie jest udziałem nieporównanie większej liczby deputowanych wszystkich parlamentów – formalnych i nieformalnych – całego świata, które drogą głosowania torują drogę nowej moralności. Martin z Auch, który„owego dnia zawdzięczał swe życie tylko dyskretnemu uchyleniu drzwi, który otworzył mu woźny, jeden z jego przyjaciół”, był wówczas jedynym – a może pierwszym w historii – który odrzucił proponowane mu jawnie fałszywe reguły gry. 

Ostatni znak 

Teodor Axentowicz - Złoty Anioł

Teodor Axentowicz – Złoty Anioł

Nazywała się Albina Sviben. „Przychodziła wieczorem, rozwiązywała jakieś swoje węzełki, wydobywała z nich pognieciony i niezbyt czysty fartuch, i takiż czepek, i cicho siadała w fotelu, na całą noc. Ani na chwilę nie zasypiała, z całą uwagą, skupioną na mnie, przyskakiwała od razu przy najmniejszym moim ruchu, aż musiałem ją prosić, by się nie niepokoiła, dopóki ja sam o to nie poproszę”. Tak pisze o niej w swoich wspomnieniach ks. Walerian Meysztowicz, który przy okazji poważnej choroby, korzystał z jej nocnej opieki. Rozczochrana, niemłoda, kalecząca język włoski, z pochodzenia Słowenka, odznaczała się niezrównaną delikatnością. Oddany pod jej opiekę chory wiedział, że jest w rękach anioła. Nikt nie potrafił tak lekko jak ona dotykać obolałych miejsc, zmieniać pościel, nakładać kompresy. Często widywano ją przy umierających. „Cała uwaga przy chorym: a równocześnie cała myśl przy Bogu. Nieodwołalnie”. Takie osoby wiedzą, że w takiej chwili liczy się nade wszystko to, czy chory jest opleciony modlitwą, czy pozostawiony jak przedmiot. One same są tylko po to, by wznosić błagania do Boga i by usługiwać. Oto wzór pokory. Niczym nie da się jej zastąpić. Służba medyczna w pełnym rynsztunku, uzbrojona w środki znieczulające, zastrzyki nasenne, a zarazem nie potrafiąca się po ludzku odezwać do chorego, nigdy nie dorośnie do pięt takim kobietom. Prostota tych istot sprawia, że wobec cierpienia i śmierci nie przyoblekają się w maskę sztucznej  powagi. Przeciwnie, tak jak Albina Sviben potrafią być pogodne, wręcz wesołe, bo wiedzą, że śmierć wierzącego w Chrystusa i wyspowiadanego człowieka nie jest żadną tragedią.

Albina była dla wielu pacjentów rzymskich szpitali tym ostatnim znakiem, że niebo czeka.

Zwierzywszy się ks. Meysztowiczowi ze swojego kultu dla jednego ze świeckich zmarłych, postaci znanej z historii jako przykładny katolik, i otrzymawszy od swego podopiecznego medalik z jego podobizną, zrewanżowała się królewskim darem: złotym krzyżykiem na złotym łańcuszku. Cóż, trzeba było przyjąć ten dar od ubogiej kobiety, i nie starać wyrównać go kolejnym cennym podarunkiem, bo licytacji nie byłoby końca, jak przypuszcza autor wspomnień. Złoto poszło  do Polski, już wówczas komunistycznej, na pomoc dla kogoś ciężko chorego.

Powiązane wpisy:

  1. Chodzi tylko o wiarę

Za: http://ewapolak-palkiewicz.pl/ja-tu-tylko-sprzatam/