To, że Salon, te wszystkie autorytety moralne, co to rozpoznają się po specyficznym zapachu („rozróżniamy trzy zapachy; z...” - no, mniejsza z tym) z powodu ujawnienia bohaterskiej przeszłości „legendarnych” postaci, od 1992 roku niezmiennie nienawidzi Antoniego Macierewicza, to jasne. To, że nienawidzą go stare kiejkuty za rozwiązanie Wojskowych Służb Informacyjnych, tego najbardziej niebezpiecznego związku przestępczego o charakterze zbrojnym – co utrudniło im nieco czerpanie korzyści z okupacji naszego nieszczęśliwego kraju – to też jasne. To, że nienawidzi go soldateska za kurację przeczyszczającą w naszej niezwyciężonej armii, z której „odeszło” ponad 30 generałów – akurat tylu, że wystarczy na Wojskową Radę Ocalenia Narodowego, gdyby Nasza Złota Pani zdecydowała się na powtórzenie eksperymentu z „suwerenną decyzją” - to też jasne. Wreszcie nienawidzą go promotorzy „społeczeństwa otwartego”, co to za pieniądze starego żydowskiego grandziarza walczą z „nacjonalizmami” mniej wartościowych narodów, żeby najbardziej wartościowy naród żydowski mógł je spokojnie eksploatować – a tymczasem Antoni Macierewicz próbuje krzewić w wojsku i wśród młodzieży postawy patriotyczne.
Nic więc dziwnego, że wobec takiej zogniskowanej nienawiści pan Tomasz Piątek, którego redakcyjny Judenrat „Gazety Wyborczej”, po rozmaitych odwykach narkotykowych zatrudnił na łaskawym chlebie, wyprodukował rewelacje o Antonim Macierewiczu, a właściwie częściowo wyprodukował, a częściowo odgrzał. Podobnie postąpiła spółka autorska Sergiusz Kowalski i Magdalena Tulli, co to za pieniądze Ambasady Królestwa Niderlandów w Warszawie wydali książkę „Zamiast procesu” o tutejszych, warszawskich antysemitnikach, do których obok prymasa Józefa Glempa zaliczyli nie tylko niżej podpisanego, ale nawet korespondenta „Najwyższego Czasu” z Tel Awiwu Katawa Zara, któremu – chociaż jest Żydem i nawet weteranem wojny sześciodniowej – też przypisali antysemityzm.
Jak oskarżać, to oskarżać – i pewnie dlatego pan Bogdan Białek, który w Stowarzyszeniu im. Jana Karskiego został rzucony na kielecki odcinek frontu walki z antysemityzmem, w 2006 roku doniósł do prokuratury również na mnie, jakobym „zaprzeczał holokaustowi”, co jak wiadomo, stanowi zbrodnię niesłychaną. Ponieważ do Ameryki, po której podróżuję, książka z rewelacjami pana Piątka jeszcze chyba nie dotarła, jestem skazany na domysły. A skoro już jestem skazany, to co będę sobie żałował; domyślam się ile wlezie tym bardziej, że rewelacjami zapodanymi przez pana Piątka bardzo się przejął pan Tomasz Cimoszewicz, syn Włodzimierza Cimoszewicza, a wnuczek funkcjonariusza Informacji Wojskowej, Mariana Cimoszewicza. Warto dodać, że Włodzimierz Cimoszewicz, ojciec pana Tomasza, nosił zaszczytny pseudonim operacyjny „CAREX”, co nawiasem mówiąc, ujawnił w czerwcu 1992 roku znienawidzony Antoni Macierewicz. Czy pan Tomasz też ma jakiś pseudonim – tego oczywiście nie wiem, bo on mi się nie zwierza, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby związki ze starymi kiejkutami były kontynuowane również w trzecim pokoleniu porządnej, ubeckiej familii Cimoszewiczów.
Oczywiście na każdym etapie związek ten manifestuje się inaczej; na etapie surowości strzela się z nagana wrogom ludu w głowę, albo przynajmniej zrywa się im paznokcie, żeby powiedzieli, gdzie schowali złoto, za które potem można będzie założyć starą rodzinę, a z kolei na innym etapie jest się stypendystą fundacji Fulbrighta, żeby na wypadek transformacji ustrojowej nauczyć się dla starych kiejkutów funkcjonowania tego całego kapitalizmu. Pan Włodzimierz wysłany został na taki właśnie staż, podobnie jak pani Danuta Huebner, co to rzuciła ze wzgardą legitymację PZPR, za co Partia wysłała ja do Ameryki, żeby dzięki stypendium Fundacji Fulbrighta też podciągnęła się w kapitalizmie, dzięki czemu stare kiejkuty mogły przejąć spore fragmenty państwowego majątku, a nawet pozakładać różne biznesy za granicą, między innymi – w Ameryce, na wypadek, gdyby w Polsce coś poszło nie tak.
Pan Tomasz Cimoszewicz – jak czytamy – nawet nie zdążył dokończyć studiów na wydziale dziennikarstwa UW, bo wyjechał do USA żeby zostać tam biznesmenem, no a teraz powrócił, został posłem Platformy Obywatelskiej, więc nic dziwnego, że rewelacje ogłoszone przez pana redaktora Piątka o znienawidzonym Antonim Macierewiczu tak nim wstrząsnęły, że aż „będzie wnioskował” o wyjaśnienie powiązań Antoniego Macierewicza z mafią rosyjską. To oczywiście bardzo ciekawy pomysł, ale jeszcze ciekawsze byłoby wyjaśnienie powiązań z „mafią rosyjską” porządnej ubeckiej familii Cimoszewiczów. Jak wyjaśniać – to wyjaśniać – również i to, kto obecnie zawiaduje skarbami labiryntu w Szwajcarii, dokąd PZPR, to znaczy – tak naprawdę stare kiejkuty – wysyłała waluty kradzione z PEWEX-u. Z niedyskrecji opublikowanych w 1996 roku w tygodniku „Wprost” wynikało, że tylko w latach 1988-1989 PZPR wykorzystała do tych transferów 800 zezwoleń dewizowych, to znaczy, że musiała realizować więcej niż jedno każdego dnia.
Przykładowo wymieniony jednodniowy transfer obejmował 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów. I tak dzień w dzień przez co najmniej 18 lat! Nic dziwnego, że przyjaciel pana Włodzimierza Cimoszewicza, też zresztą noszący w swoim czasie zaszczytny pseudonim operacyjny, to znaczy prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Aleksander Kwaśniewski, na widok zdrady takich świętych tajemnic zagroził „lustracją totalną” i dopiero Jacek Kuroń z panem prof. Karolem Modzelewskim w specjalnym liście go ubłagali, żeby tego nie robił. Gdyby tak ktoś wyjaśnił, ile zgromadzono w tym szwajcarskim Sezamie, kto nad tymi skarbami czuwa i jaki robi z nich użytek, to byłoby to co najmniej tak samo ciekawe, a może nawet ciekawsze, niż wyjaśnianie rewelacji przedstawionych przez pana red. Piątka, który być może jeszcze nie ocknął się do końca z nirwany, w której spisywał swoje wizje.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • serwis „Prawy.pl” (prawy.pl) • 10 lipca 2017
Za: http://michalkiewicz.pl