„Moją nadzieją jest wiara”. O religijności Anny Walentynowicz
Zmarła tragicznie w smoleńskiej katastrofie lotniczej Anna Walentynowicz jest przede wszystkim znana jako symbol Sierpnia ’80 i „Matka Solidarności”. I rzeczywiście, była ikoną polskiej walki z komunizmem. To właśnie dla niej 14 sierpnia 1980 roku zastrajkowali robotnicy Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Już dwa dni później ratowała ten strajk po tym, jak Lech Wałęsa ogłosił jego zakończenie. Wówczas – poprzez proklamowanie strajku solidarnościowego – narodziła się idea „Solidarności”, której matką została skromna suwnicowa – Anna Walentynowicz. Jej zasługi są na ogół znane, choć jej rolę w najnowszych dziejach Polski próbuje się stale pomniejszać. Czasem nawet usiłuje się ją wymazać z kart polskiej historii. Ale nawet dla tych, którzy wiedzą o Annie Walentynowicz więcej niż przeciętny polski inteligent, mało znaną sferą jej życia pozostaje religijność i przywiązanie „Matki Solidarności” do Kościoła katolickiego. Stąd pomysł, by z tej perspektywy spojrzeć na jej postać.
Symboliczne początki
Był czwartek, 15 sierpnia 1929 roku. W liczącym czterdzieści tysięcy mieszkańców Równem na Wołyniu wielkie święto religijno-państwowe. Tego dnia katolicka Polska czci jedno z najpiękniejszych świąt maryjnych – Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny, zwane potocznie świętem Matki Boskiej Zielnej. Jednocześnie, od 1923 roku cała Rzeczpospolita obchodzi w tym dniu Święto Żołnierza, na „chwałę oręża polskiego, której uosobieniem i wyrazem jest żołnierz. W rocznicę wiekopomnego rozgromienia nawały bolszewickiej pod Warszawą święci się pamięć poległych w walkach z wiekowym wrogiem o całość i niepodległość Polski”. A Równe w wojnie 1920 roku odegrało wyjątkową rolę. Tutaj, nad rzeką Horyń, w lipcu 1920 roku polskie wojsko dowodzone przez gen. Kazimierza Raszewskiego nie zdołało powstrzymać sowieckiej armii konnej gen. Siemiona Budionnego maszerującej na Warszawę. Właśnie w tym symbolicznym dla Polski dniu, w ubogiej rodzinie Aleksandry i Jana Lubczyków, urodziła się Ania. Była drugim dzieckiem państwa Lubczyków. Kilka lat wcześniej urodził się ich syn Andrzej.
Świat małej Ani zawalił się, kiedy miała zaledwie 10 lat. Ojciec zginął walcząc z Niemcami w wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku. Krótko później na zawał serca zmarła jej mama. Wkrótce nastąpiła kolejna tragedia. Po zajęciu Równego Sowieci zaprowadzili nowe porządki. Zamknęli szkoły. W 1940 roku Ania zakończyła rozpoczętą w 1935 roku edukację na niepełnych pięciu klasach szkoły powszechnej. Sowieci zaaresztowali grupę dorastających chłopców, w tym również starszego brata Ani - Andrzeja. Zaginął na zawsze. Od tej pory w rubryce dotyczącej rodzeństwa i rodziny za granicą wpisywała, że ma „brata w ZSRR”, ale „od 1939 r. wiadomości o nim nie ma”. „Nie zobaczyłam go już nigdy - wspominała przed laty Anna Walentynowicz - chociaż jeszcze do niedawna miałam nadzieję, że odnajdzie się przez Polski Czerwony Krzyż. Dowiedziałam się od nich tylko tyle, że umarł w jakimś gułagu w syberyjskiej tajdze i nie wiem nawet, czy ma przyzwoity grób, a na grobie krzyż”.
Z Matką Boską do stoczni
Anna Lubczyk została sierotą. Trafiła pod opiekę sąsiadów. Opieka kresowych ziemian, którzy wprawdzie uratowali życie małej Ani, jednocześnie uczyniła z niej służącą, wręcz niewolnicę. Tułała się z nimi. Z Równego trafili do Tłuszcza pod Warszawą, a później, już w 1945 roku, w okolice Gdańska. Była poniżana, bita i głodzona przez swoich „opiekunów”, którzy w każde święto i niedzielę wystrojeni szli do kościoła na mszę, a małej Ani zlecali kolejne obowiązki. Nawet największe święta Ania Lubczyk spędzała w pojedynkę. Szczególnie zapadły jej w pamięci wigilie Bożego Narodzenia, które nierzadko spędzała w oborze ze zwierzętami. Istniała naturalna pokusa, by wiarę skojarzyć z postawą ciemiężycieli i ostatecznie ją odrzucić. Były nawet myśli samobójcze. Jednak Ania na swój sposób nigdy nie przestała się modlić. Po latach mówiła, że odkrywana wciąż na nowo wiara w Boga pozwoliła jej przetrwać. Była na tyle silna, że w 1945 roku zdecydowała się uciec. Pracowała dorywczo na roli, w piekarni i jako opiekunka dzieci. W 1950 roku Anna Lubczyk została zatrudniona w Gdańskich Zakładach Przemysłu Tłuszczowego „Amada” w Gdańsku–Letnicy. „Przyjemnie było mi pracować w »Amadzie«, przy taśmie produkcyjnej. Mówiłam sobie, że ta praca jest wspaniała i potrzebna! Bogu dziękowałam za ogromną łaskę i cierpliwość, jaką do mnie miał. Byłam nikim, a teraz jestem robotnicą, robię ważną rzecz” – pisała w pamiętnikach.
W „Amadzie” nie popracowała długo. Przypadkowo pojawiła się szansa zatrudnienia w Stoczni Gdańskiej. Oddajmy głos Annie Lubczyk: „Wyłączono maszyny, było cicho, a dziewczęta i chłopcy przy warsztatach jedli śniadanie. Nikogo nie pytając, wsadziłam kawałek blachy w imadło, chwyciłam piłę i zaczęłam ciąć. Pożerała mnie wielka ciekawość, jak zachowa się metal w zetknięciu z piłą. Podszedł do mnie stary robotnik bez oka: - Idź, dziecko, do stoczni. Tam się czegoś nauczysz! Na drugi dzień pobiegłam do stoczni. W głowie szumiało mi morze i słyszałam słowa z plakatów: »Młodzież buduje okręty«. W stoczni przedstawiono mi wiele możliwości pracy, ale najbardziej imponowała mi praca spawacza w blasku płomieni, w snopach iskier. Wracam do »Amady« i tu nieszczęście! Kierownik nie chce mnie zwolnić. Mówi, że konieczne jest dwutygodniowe wypowiedzenie i że muszę znaleźć na swoje miejsce zastępstwo. Popłakałam się i tak mokra od łez poszłam do przewodniczącej Ligi Kobiet. We dwie udałyśmy się do kierownika. - Towarzyszu, co to wszystko znaczy? - spytała surowo przewodnicząca. A ja stałam obok i beczałam jak smarkula. Nie spałam całą noc. Modliłam się do Matki Boskiej Ostrobramskiej i całą noc drżące serce w mej piersi: czy tylko przyjmą mnie do tej stoczni, czy tylko przyjmą. Ale Matka Boska wysłuchała mnie i w listopadzie 1950 roku przyjęto mnie na kurs dla spawaczy” - opowiadała w 1980 roku.
Przeciw aborcji
Życie Anny Lubczyk tylko pozornie się unormowało. W dalszym ciągu walczyła z trudami życia. Nie miała swojego mieszkania. W dodatku spotkała ją nieszczęśliwa miłość… Już w 1950 roku zakochała się w koledze z pracy. Planowali wspólną przyszłość. Kiedy Anna zaszła w ciążę, Ryszard zaczął jej unikać. Nadużywał alkoholu i spotykał się z inną dziewczyną. Trauma zdrady i odrzucenia. Ratowała ją jakoś praca, do której chodziła mimo ciąży. Dopiero kiedy minął ósmy miesiąc, poszła na zwolnienie lekarskie. Tamte chwile w przejmujący sposób opisała w swoich pamiętnikach: „Postanowiłam wówczas, że wychowam dziecko sama, w miłości do ludzi i Ojczyzny. Niczego już od siebie nie potrzebuję. Trudna to była decyzja. W tamtych czasach, na początku lat pięćdziesiątych, panna z dzieckiem musiała mieć wiele sił i odwagi. Nie zastanawiałam się nad możliwością usunięcia ciąży. (…) Uważam, że człowiek, który raz zawiódł kiedyś, pomimo obietnic i przysiąg - zrobi to znowu, czasem w najmniej oczekiwanym momencie. Dlatego unikam takich ludzi i dlatego wtedy, ponad czterdzieści lat temu, nie zdecydowałam się na małżeństwo z człowiekiem, który obiecywał poprawę. Wolałam być sama z dzieckiem, niż skazywać się na życie z partnerem, który tak nie pasował do wymarzonego modelu kochającej się, uczciwej rodziny. Nie ukrywałam swojego położenia przed znajomymi. Z ulgą przyjmowałam ich reakcje. Podtrzymywali mnie na duchu wierzący i niewierzący, pomogła mi długa rozmowa z księdzem i... Lubow Orłowa. Wielka rosyjska aktorka w filmie »Grzesznicy bez winy« zagrała rolę dziewczyny takiej jak ja. Bohaterka filmu postanawia wychować syna sama i żyć tak, by nigdy nie musiał się wstydzić, że nosi panieńskie nazwisko matki. Wyszłam z kina silniejsza, bardziej pewna słuszności swojej decyzji. Poszłam na spacer nad morze, chyba spowiadałam się falom. Przestrzeń, spokojne niebo i ciche morze sprawiły, że poczułam się bliżej Stwórcy. W dzieciństwie, w domu rodzinnym, umiałam się modlić i chodziłam do kościoła. Potem, u obcych ludzi, zapomniałam chyba, że istnieje Bóg. Katorżnicza praca w dzień powszedni i w niedzielę, brak jakiegokolwiek kontaktu z innymi ludźmi - czy można się dziwić, że żyłam tak jakoś obok wiary? Teraz już miałam odwagę, by zwrócić się do Boga. Weszłam do kościoła. Tam - długa rozmowa z księdzem, który najpierw mnie groźnie zbeształ, a potem powiedział: - Nie martw się. Poniosłaś wiele ofiar i wiele przecierpiałaś, urodzisz zdrowe dziecko. Do takich jak ty Matka Boża biegnie w jednym pantofelku. Oddaj się Jej w opiekę. Zaczynałam kochać to moje nienarodzone. We wrześniu 1952 roku przyszedł na świat mój syn. Pojawił się w moim życiu maleńki, bezradny, i miał tylko mnie. Ja miałam go żywić i ubierać, uczyć pierwszych słów i kroków, dać mu miłość i poczucie bezpieczeństwa. Cieszyłam się i bałam równocześnie”.
Anna Lubczyk dzieliła życie między syna i stocznię. „Żyłam zasklepiona w sprawach stoczni - wspomina. - To był mój drugi dom, tam zaczynał się i kończył świat”. Pracowała często na nocną zmianę. Pomagała jej sąsiadka. Pisano o niej, dawano młodzieży za przykład: „Oto kobieta pracująca ofiarnie dla Ojczyzny”. W Komitecie kiwali głowami i mówili: „Jest z was dobry człowiek, ale niestety mówi przez was wróg. I namawiali mnie, żebym wstąpiła do partii. Nie chciałam”. „W Boga wierzę” - odpowiedziała nagabującym. „Zapisz się, awansujesz - powiedzieli. - A do kościoła możesz dalej po cichu chodzić”. Odmówiła.
Krzyż choroby
W 1964 roku Anna chciała ułożyć sobie jakoś życie osobiste. Postanowiła wyjść za mąż. Jej wybrankiem był młodszy o trzy lata Kazimierz Walentynowicz — ślusarz z tego samego wydziału Stoczni Gdańskiej. Znali się prawie dziesięć lat, lubili, choć nie myśleli o ślubie. Poznali się w stoczni, gdzie wspólnie z gronem przyjaciół z brygady ślusarzy i spawaczy tworzyli zgraną paczkę. Ania bardzo mu się spodobała. Ujmował go jej warkocz. „Lubił mnie z warkoczem. Miałam ładne włosy. Musiałam raz ściąć [nakaz lekarzy - S.C.], wtedy bardzo się zdenerwował” - wspominała w 1980 roku. Jednak Anna obawiała się o Kazimierza, że jego związek z dzieciatą kobietą okaże się dla niego tylko kłopotem. Nie chciała być także trędowatą w rodzinie Walentynowiczów. Jednak do małżeństwa z Kazimierzem ostatecznie przekonała Annę przyszła teściowa. Pobrali się 26 września 1964 roku w kościele parafialnym pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku–Wrzeszczu. Ze względu na zaginięcie świadectwa chrztu i niemożność dokonania sprawdzenia (Równe znalazło się w granicach Związku Sowieckiego) Anna musiała dla pewności zostać ponownie ochrzczona.
Kazimierz dał swoje nazwisko dwunastoletniemu Januszowi. Był dla niego jak najlepszy ojciec. Ostrzył łyżwy, pomagał w wykonaniu szkolnych zadań, przyuczał, naprawiał sprzęty domowe. Jednak radość pierwszego okresu małżeństwa przerwała po roku informacja o poważnej chorobie Anny. Werdykt lekarzy brzmiał jak wyrok: „zaczęto podejrzewać, że spawacze są chorzy na żelazicę. Wysłano nas na badania. Przy okazji wykryto u mnie stan przedrakowy. Lekarz dawał mi najwyżej pięć lat życia, ale pod warunkiem, że będę prowadzić oszczędny i higieniczny tryb życia. Uczyniłam rachunek sumienia, co ja po sobie zostawię, co w życiu zrobiłam. Powiedziałam mężowi: - Jak umrę, weź sobie przyzwoitą kobietę. Tak będzie lepiej. Odczekaj tylko te trzy miesiące dla przyzwoitości. Ale czasami robiło mi się bardzo smutno, gdy pomyślałam, że ktoś obcy będzie chodził w moich rzeczach i sprzątał moje kąty. Kiedy mówiłam o śmierci, mąż płakał, więc starałam się potem unikać tego tematu. Byłam skazana, ale postanowiłam, że nie będę czekać biernie na koniec, tylko wykorzystam czas, który pozostał”. Nowotwór, choć we wstępnej fazie, przekreślił marzenia o dzieciach. Anna zdecydowała się na operację, po której przez pół roku przebywała na zwolnieniu lekarskim.
Samotność pod krzyżem
Krótko po Grudniu ’70 na Annę Walentynowicz spadły kolejne cierpienia. Jej mąż Kazimierz poważnie chorował. Na to samo zresztą, co jego żona. Lekarze zdiagnozowali u niego nowotwór, który był wynikiem warunków, w jakich pracował w stoczni. Wiosną 1971 roku miał już zaatakowane płuca. Anna była z nim przez cały czas. Sytuacja była na tyle poważna, że w lipcu 1971 zwróciła się z prośbą o bezpłatny urlop z powodu „bardzo ciężko chorego męża”. Niestety, Kazimierz Walentynowicz zmarł w październiku 1971 roku. Po siedmiu latach i czternastu dniach małżeństwa Anna znów została sama. Sama wykonała dla niego nagrobny krzyż. Zespawała z solidnego żelaza i pomalowała. Symbolem tej wyjątkowej miłości pozostała na zawsze obrączka, której Anna Walentynowicz nigdy z palca nie zdjęła.
Większość wolnego czasu spędzała na cmentarzu: „Mąż zmarł 10 października 1971. Dwa tygodnie później syn dostał wezwanie do wojska. Wyjechał do Ustki, później po przysiędze był już bliżej, w Gdyni–Oksywiu. Odwiedzałam go tak często, jak było to możliwe, razem odbywaliśmy jego służbę. Wędrowałam tak między stocznią, cmentarzem na Srebrzysku i jednostką wojskową. Nawet w Wigilię, ten najświętszy dzień w roku, byłam w drodze. Zamiast, jak każda żona i matka, nakryć stół białym obrusem i oczekiwać swoich najbliższych z opłatkiem, pokonywałam w ciemnościach kolejne kilometry, by zapalić świece na grobie męża, a potem dotrzeć do syna i spędzić z nim i z jego kolegami kilka godzin na okręcie. A potem znowu cmentarz i długie rozmowy z nieobecnym, ale ciągle bliskim, drogim...”. W 1980 roku zwierzyła się Hannie Krall: „Zajęta byłam tylko pracą, cmentarzem i dojazdami do syna do Ustki. Na każdą Wigilię brałam w jedną rękę torbę ze zniczami, w drugą wałówkę, najpierw szłam na grób i zapalałam świece, a potem jechałam do syna. Na grobie mówiłam - popatrz, Kazik, jak jest. Wszyscy mają dziś swoich bliskich przy sobie, a wy jesteście w innym świecie każdy i już ja nie mogę dotrzeć do was jednocześnie. Jak kosmonauta krążę między wami, między waszymi światami, czy to jest sprawiedliwe?”.
Anna Walentynowicz dzielnie znosiła nowe krzyże. Wiele się modliła. To wiara dawała jej coraz to nowe siły. W 1978 roku wstąpiła do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Działalność antykomunistyczną godziła z pracą w stoczni. Zaczęły się represje. Początkowo bardzo się bała. Pytała samą siebie, czy jest w stanie znosić represje i deptanie godności. Tak o tym pisze w swoich wspomnieniach: „Po tym pierwszym aresztowaniu pobiegłam z płaczem do Gwiazdów: - Ja chyba muszę zrezygnować z działalności. Nie umiem z nimi rozmawiać, są tacy podstępni i brutalni. Ja jestem taka dumna z tego, że jestem z wami, a muszę to ukrywać, żeby komuś nie zaszkodzić. Andrzej położył mi dłoń na ramieniu: - Skoro cię aresztują, to znaczy, że oni się ciebie boją. A jeśli obawiasz się, że możesz powiedzieć za dużo - nie mów wcale. Andrzej - jak zawsze - krótko i spokojnie umiał rozwiać moje wątpliwości. Już się nie bałam. Zaciskałam zęby i wiedziałam, że wytrzymam, że kiedyś musi się to skończyć”. Wróciła do pracy i dalej robiła swoje. To wszystko doprowadziło do jej zwolnienia z pracy w Stoczni w dniu 7 sierpnia 1980 roku.
Walka o mszę
W jej obronie 14 sierpnia zastrajkowali robotnicy Stoczni Gdańskiej. Po uratowaniu strajku w dniu 16 sierpnia 1980 roku (Lech Wałęsa ogłosił jego zakończenie), Anna Walentynowicz podjęła się misji zaproszenia do stoczni kapłana, który następnego dnia, w niedzielę o godzinie 9.00, miałby odprawić Mszę św. dla strajkujących robotników. Było to niezwykle ważne dla zintegrowania strajkujących, ale też włączania w ich protest wszystkich mieszkańców Gdańska. Właśnie pod bramą stoczniową, w miejscu śmierci dwóch robotników w grudniu 1970 roku, miała zostać odprawiona Msza św., która w praktyczny sposób miała połączyć strajkujących z ludźmi zgromadzonymi pod stocznią. Brakowało kapłana. Jako że stocznia znajdowała się kanonicznie na terenie parafii św. Brygidy Szwedzkiej, to strajkujący poprosili o pomoc proboszcza Henryka Jankowskiego. Sprawa wydawała się czysto formalna, tym bardziej, że w sąsiedniej Gdyni (należącej do diecezji chełmińskiej), poproszony o odprawienie mszy św. na terenie Stoczni im. Komuny Paryskiej ks. Hilary Jastak z radością przyjął zaproszenie robotników. W Gdańsku było jednak inaczej. Rozmowy z ks. Jankowskim toczyły się w dwóch turach. Proboszcz parafii św. Brygidy przybył do stoczni krótko po 18.00 w sobotę 16 sierpnia. Na dziedzińcu przed budynkiem dyrekcji stoczni wyraził zadowolenie z zakończenia strajku i wezwał do rozejścia się do domów. Pytany przez Szczudłowskiego i Walentynowicz o możliwość odprawienia niedzielnej mszy św. tłumaczył, że obowiązuje administracyjny zakaz odprawiania nabożeństw w zakładach pracy, a ponadto nie zezwala na to również bp Lech Kaczmarek. Zadeklarował wprawdzie możliwość odprawienia mszy św. w zakładzie, ale jedynie po uprzednim uzyskaniu zgody od wojewody i ordynariusza.
Anna Walentynowicz nie wiedziała wówczas, że wokół mszy św. toczy się misterna gra komunistów i ich tajnych służb, w którą wciągnięto biskupa gdańskiego Lecha Kaczmarka. Nikt nie orientował się również, że ks. Henryk Jankowski utrzymuje konfidencjonalne kontakty z mjr. Ryszardem Berdysem z Wydziału IV KW MO w Gdańsku. Dziś wiemy, że jej rozmowa z proboszczem parafii św. Brygidy została zrelacjonowana Berdysowi, a ten z kolei poinformował o niej swoich przełożonych w Gdańsku i Warszawie. W swoim obszernym meldunku oficer SB, który przypisał ks. Jankowskiemu nr identyfikacyjny 11063, odsłonił kulisy całej sprawy: „do proboszcza parafii św. Brygidy w Gdańsku ks. Henryka Jankowskiego (11063) zgłosili się przedstawiciele komitetu [strajkowego] z żądaniem, aby dnia 17 sierpnia 1980 r. odprawił na terenie stoczni nabożeństwo dla strajkujących. Ks. Jankowski nie zajął stanowiska, wyjaśniając, że sprawa ta wymaga decyzji ordynariusza bpa L. Kaczmarka. Stocznia znajduje się na terenie parafii. O rozmowie ze stoczniowcami (11063) poinformował bpa Kaczmarka, który polecił mu natychmiast przyjechać do Kurii. W rozmowie operacyjnej z (11063), ten podał, że ordynariusz otrzymał od wojewody gdańskiego zalecenia, aby odprawione zostały dla strajkujących nabożeństwa niedzielne w kościele, a w przypadku zaistnienia sytuacji przymusowej, nawet na terenie stoczni, z zastrzeżeniem jednak, aby został do tego wytypowany rozsądny i odpowiedzialny ksiądz świecki. Stosując się do tego zalecenia wojewody, [bp Kaczmarek] wyznaczył (11063) do załatwienia tych spraw. [bp Kaczmarek] polecił (11063), aby przy okazji swoich kontaktów ze strajkującymi apelował o spokój i rozwagę. (11063) do tego zobowiązał się. O 18.30 dnia 16 sierpnia 1980 r. (11063) przyjechał pod bramę nr 2 stoczni. Przedstawiciele komitetu bez żadnych wstępnych rozmów postawili przed nim żądanie odprawienia niedzielnego nabożeństwa pod tą bramą. Wybór tego miejsca strajkujący uzasadniali tym, że chcą, aby ich rodziny również mogły uczestniczyć w tym nabożeństwie. Ks. Jankowski (11063) stanął na stanowisku, że rodziny mogą iść do kościoła, oświadczając jednocześnie, że nabożeństwo może odprawić przed budynkiem dyrekcji, aby było ono dostępne również dla chorych przebywających w szpitalu stoczniowym. Komitet zaakceptował tę propozycję, prosząc go równocześnie, aby przemówił do zebranych stoczniowców. W swoim wystąpieniu (11063) zaapelował o spokój i rozwagę, nadmienił przy tym, że bp gdański pamięta o nich i przysyła go po to, aby odprawić nabożeństwo. Wypowiedzi te zostały przyjęte oklaskami. Po przemówieniu do (11063) podeszli przedstawiciele komitetów strajkowych Stoczni Północnej, Remontowej i Portu Północnego, domagając się, aby odwiedził ich zakłady pracy i również dla nich odprawił nabożeństwa. (11063) nie mając wyjścia, zgodził się na odwiedzenie tych zakładów. Pod presją (11063) ustalił godziny niedzielnych nabożeństw w tych zakładach. Po spotkaniach ze strajkującymi (11063) udał się do Kurii i zdał relację bp. Kaczmarkowi. [Bp Kaczmarek] po wysłuchaniu relacji skontaktował się z wojewodą, informując go o ustaleniach (11063), zaznaczając jednak przy tym, że żądania strajkujących były bardzo wygórowane i oddelegowany przez niego ksiądz miałby trudności w zaspokojeniu ich postulatów. Wojewoda oświadczył, że w aktualnej sytuacji rozwiązywania się komitetów strajkowych nie ma on potrzeby odprawienia nabożeństw na terenach stoczniowych. W związku z tym [bp Kaczmarek] polecił (11063) odwołanie ustalonych terminów nabożeństw i odprawienie wieczornej mszy dla strajkujących w kościele. O 21.00 ks. Jankowski (11063) udał się do wspomnianych stoczni i zakomunikował im decyzję. Ok. 23.00 przedstawiciele komitetów strajkowych interweniowali u I sekretarza KW PZPR w Gdańsku i następnie zostali skierowani do wojewody gdańskiego”.
Negocjacje Anny Walentynowicz zakończyły się późną nocą (około godziny 3.00). Następnie partyjny sekretarz, wojewoda i biskup gdański porozumieli się w sprawie mszy św., choć jeszcze z rana 17 sierpnia delegacja z Walentynowicz na czele kursowała między kurią, Urzędem Wojewódzkim a kościołem św. Brygidy, przełamując ostatnie przeszkody. Zauważyła wówczas, że wokół mszy św. pod bramą nr 2 toczy się jakaś gra. Była zdziwiona, że wczesną niedzielną porą bp Kaczmarek odwiedził wojewodę Kołodziejskiego. „Prosił czy dziękował? - zastanawiała się. - Przecież nie musiał, wszystko było już załatwione”. Walentynowicz nie wiedziała, że do ostatniej chwili bp Kaczmarek ustalał z komunistami zasady, na jakich msza św. będzie mogła zostać odprawiona. Razem z kolegami czuła jednak, że biskup gdański nie jest entuzjastą pomysłu strajkujących robotników. Pewnie dlatego od razu pojawiło się przekonanie, że bp Kaczmarek uległ władzom i SB, chociaż w rzeczywistości, podobnie jak prymas Polski i większość biskupów, obawiał się on konfrontacji i rozlewu krwi. „W wyniku przeprowadzonych konsultacji ustalono ostatecznie, że za wiedzą i zgodą bpa Kaczmarka Msza zostanie odprawiona dla wszystkich trzech stoczni o 9.00 dnia 17 sierpnia 1980 r. Mszę odprawi (11063) [ks. H. Jankowski], który został przygotowany do wygłoszenia kazania o treści pozytywnej. Msza zostanie odprawiona przy bramie nr 2 stoczni” - czytamy w meldunku operacyjnym SB. Tak też się stało. Punktualnie o godzinie 9.00 przy ołtarzu polowym na terenie Stoczni Gdańskiej im. Lenina proboszcz parafii św. Brygidy odprawił mszę św. Uczestniczyły w niej tysiące osób - strajkujący robotnicy oraz rzesza ludzi zgromadzona za bramą.
Strajkowa niedziela mocno utkwiła w pamięci Anny Walentynowicz. Najpierw wielkie wyzwolenie, a później znów strach i pytanie: co będzie dalej? Z jednej strony wyjątkowe, publiczne świadectwo wiary Polaków, spowiadający się i przystępujący do komunii św. robotnicy, poczucie wspólnoty, zjednoczenia i siły. „Płakałam, bo jeszcze nigdy nie przeżywałam tak głęboko radości z uczestniczenia w nabożeństwie; cieszyłam się za tych wszystkich, którzy powrócili do Boga; czułam ogromną ulgę, że udało się pokonać »tor przeszkód« i wymusić zgodę tych, co rządzą, na odprawienie Mszy świętej w stoczni” - wyzna później Walentynowicz.
Pan Jezus w portmonetce
Wielkie zwycięstwo Sierpnia ’80 nie zakończyło cierpień Anny Walentynowicz. Jej szlachetność i niezłomność była niewygodna dla władz, bezpieki a nierzadko również dla kolegów z NSZZ „Solidarność”. W kwietniu 1981 roku Prezydium Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w Stoczni Gdańskiej przyjęło uchwałę: „Z uwagi na nie wywiązywanie się z obowiązku członka Prezydium oraz niegodne reprezentowanie naszego Związku odwołuje się natychmiastowo kol. Annę Walentynowicz z Prezydium MKZ Gdańsk”. Matkę Sierpnia ’80 i „Solidarności” starano się usunąć z kierownictwa gdańskiej „Solidarności”. Anna Walentynowicz miała poczucie wielkiej krzywdy. Nastrój przygnębienia potęgowały później wieści o zamachu na Jana Pawła II (13 maja 1981 r.) i śmierci prymasa Wyszyńskiego (28 maja 1981 r.). Gorycz upokorzenia i swoje krzywdy ofiarowała Panu Bogu. Mówiła o tym z przejęciem na spotkaniu w Gorzowie Wielkopolskim w czerwcu 1981 roku. Jej przemówienie zarejestrowała na taśmie bezpieka: „Jedynym moim argumentem i to, co mnie trzyma, to jest obrazek Jezusa, który zawsze noszę przy sobie w portmonetce. Kiedy ją używam, otwieram i mówię: Boże uczyń moją twarz nieczułą na oszczerstwa. Jeżeli ten człowiek potrafił znieść wszystkie obelgi, pluto na niego, bito go, policzkowano, a on powiedział »jeśli mówię nieprawdę, to mi udowodnij, a jeśli nie, to dlaczego mnie bijesz«. Zawisnął na krzyżu najniewinniejszy z niewinnych. Ja dawno powinnam już nie żyć. Złośliwy rak, operacja, promienie X. Wykorzystano wszystko, czym dysponowała medycyna przy tym schorzeniu. Ja miałam 5 lat życia przed sobą. Ale jeżeli Bóg mi darował życie, obdarzył mnie zdrowiem, coś się chyba musi przeze mnie dokonać. I dlatego jestem nieczuła na te obelgi. Nazwano mnie rogatą, niepoprawną duszą, ale muszę dać świadectwo, że jestem filtrem, przez który przejdzie wszelkie chamstwo. Ktoś na moim miejscu załamałby się, wycofałby się. A ja jestem uodporniona. Bo wiadomo, resort dawał mi pogróżki. Najpierw chciano mnie przekupić, a potem grożono: »pani wie, że może być nieszczęśliwy wypadek«. Odpowiedziałam, że moje życie jest niewiele warte, a moja śmierć cholernie wam zaszkodzi. Bo nie myślicie, że Pyjas - student z Krakowa, żeście napisali w prasie, że on śmiertelnie upadł. Społeczeństwo wie, że to wy jego zamordowaliście. Że to wy skatowaliście człowieka i on się udusił wewnętrznym wylewem krwi. Nie dano mu pomocy, a można go było uratować. Ale dokonaliście morderstwa. Tak że na moje miejsce przyjdzie dziesięciu innych. To było jeszcze przed strajkiem. (…) I doświadczona właśnie takim przeżyciem, doświadczeniem i tym, że Bóg darował mi życie, po prostu nie zrezygnuję. Moja rezygnacja zatrzymałaby kółko historii, które się rozpędziło i się toczy. Ale to nie znaczy, że sprawa by się zakończyła. Nie - będą inni, ale ja zrozumiałam, że nie mogę się poddać walkowerem”.
Te słowa może najpełniej oddają profil religijny Anny Walentynowicz. „Ofiarować swoje krzywdy Panu Bogu i cierpieć dla Chrystusa” – to jej życiowe Credo, które zwłaszcza w okresie stanu wojennego i kolejnej fali prześladowań stało się dla niej jak zbroja. Wracała do tego często po wyjściu z internowania (w lipcu 1982 r.) i więzienia (w marcu 1983 r.). Na początku czerwca 1983 roku na zaproszenie ks. Leona Kantorskiego odwiedziła parafię św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej. Po mszy św. proboszcz zorganizował spotkanie z Walentynowicz. Zafascynowani jej postawą ludzie próbowali dociec, skąd w niej tyle siły, odwagi i nadziei. „Moją nadzieją jest wiara” - odpowiadała. Tłumaczyła, jak wielką rolę odgrywa w jej życiu wiara katolicka: „Nie wiedziałam, co się dzieje z synem i nie mogłam się dowiedzieć. Więc były momenty przykre. I wtedy szukałam jakiegoś wyjścia - klękałam i odmawiałam różaniec. Różaniec jest wielką, potężną bronią dla nas, ludzi wierzących. Odprawiałam drogę krzyżową. I proszę mi wierzyć — może to ktoś będzie różnie interpretował - ale dosłownie tak państwu powiem, jak ja to przeżywałam. Kiedy podniosłam się z klęczek, kiedy odprawiłam drogę krzyżową, pomyślałam sobie: »a ty czego załamujesz się, powinnaś się cieszyć, że ty możesz swoje cierpienie połączyć z cierpieniem Chrystusa«. On jest dla nas wzorem. Kiedy ktoś powiedział: »O wy wszyscy, którzy idziecie drogą - spójrzcie, czy jest większe cierpienie niż Jego«. Czy jest większe cierpienie niż cierpienie zadane Jezusowi? Przecież Go biczowano. Przecież Go cierniem ukoronowano. Przybito Go do krzyża i umarł. Umierając powiedział: »Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią«. I my tak powinniśmy postępować”.
Więź z księdzem Jerzym
Anna Walentynowicz uważała, że ma dług do spłacenia wobec tych wszystkich, którzy podczas jej uwięzienia otaczali ją modlitwą i publicznie bronili. Kiedy krótko po wyjściu z więzienia dowiedziała się, że w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie ks. Jerzy Popiełuszko odprawia msze św. w intencji Ojczyzny, uznała: „mnie też nie może tam zabraknąć”. Jak pomyślała, tak zrobiła. Zaprzyjaźniła się z niepokornym kapłanem z Żoliborza. „Rozmowy z ks. Jerzym sprawiały mi ogromną radość, dodawały sił i woli działania - wspominała. - Wzmocniona duchowo, wędrowałam dalej. Do Katowic, a stamtąd z pielgrzymką kobiet do Piekar Śląskich. 15 sierpnia [1983 r.], dla uczczenia pamięci ofiar stanu wojennego - poległych górników - złożyłam kwiaty pod kopalnią »Wujek«”. Księdza Jerzego również cieszyła znajomość z Walentynowicz. Pod datą 10 kwietnia 1983 roku kapelan „Solidarności” odnotował w dzienniku jej przyjazd do parafii pw. św. Stanisława Kostki na spotkanie pracowników służby zdrowia i Misterium o męce i zmartwychwstaniu Chrystusa według Romana Brandstaettera: „Na koniec przemawiała bardzo ciepło i mądrze Anna Walentynowicz. Była to dla wszystkich miła niespodzianka. Wielkie wzruszenie. Ania cały wieczór spędziła u mnie. Zaprosiłem ją na Mszę św. za Ojczyznę na 24 kwietnia. Będzie to druga rocznica poświęcenia sztandaru »Solidarności«. Jeżeli się uda, wmurujemy też tablicę z tej okazji”. Takich spotkań było później więcej. Ks. Jerzy Popiełuszko spotykał się z Anną Walentynowicz także podczas swojej bytności w Trójmieście, a kiedy trzeba było, stawał w jej obronie.
Do przyjaźni z ks. Jerzym przywiązywała szczególną wagę. Dlatego kiedy dowiedziała się o jego zaginięciu, od razu pojechała do Warszawy. Większość czasu przebywała w kościele św. Stanisława Kostki, gdzie razem z Sewerynem Jaworskim, Zbigniewem Romaszewskim i Januszem Onyszkiewiczem angażowała się w powstanie Komitetu Przeciwko Przemocy, który miał m.in. pomóc w odnalezieniu kapelana „Solidarności”. Od początku nie miała wątpliwości, że za porwaniem stoją władze PRL, które ustami Jerzego Urbana określały zamordowanego kapłana mianem „natchnionego politycznego fanatyka” i „organizatora sesji politycznej wścieklizny”. Była wstrząśnięta: „Starałam się odsunąć od siebie najgorsze przeczucia. Może jeszcze żyje, może można mu pomóc! Trzeba otworzyć świątynie, modlić się w nich nieustannie w jego intencji, czuwać… Pojechałam do Warszawy. W kościołach — tłumy, msze święte co godzinę. W dzień i w nocy gorące modlitwy... Po kilku dniach już wszyscy wiemy, że nie żyje. Zamordowany bestialsko, ze zwierzęcym okrucieństwem. Zostałam w Warszawie do Jego pogrzebu. W ciągu tych wypełnionych bólem dni wielokrotnie wracałam wspomnieniami do naszych spotkań”.
Myślała, że w społeczeństwie i podziemiu nastąpi jakaś zasadnicza zmiana w postrzeganiu dyktatury Jaruzelskiego. Miała nadzieję, że ten bestialski mord ukaże ludziom prawdziwą naturę komunizmu, a wielu działaczy „Solidarności” pozbawi złudzeń co do możliwości porozumienia z „władzą ludową”. Krytykowała przy tej okazji apele Lecha Wałęsy i ks. Henryka Jankowskiego o zachowanie umiaru i spokoju. Nawet w tym czasie Wałęsa nawoływał do stworzenia „warunków do rozpoczęcia dialogu” z władzą. Takie postawienie sprawy kwestionowała Anna Walentynowicz. Nie była zwolenniczką organizowania „marszów na komendy milicyjne”, ale uważała, że ofiary księdza Jerzego nie należy wikłać w polityczne projekty porozumienia z komunistami. Nie chciała dopuścić do relatywizowania i pomniejszenia ofiary księdza Jerzego. Uważała, że obowiązkiem kierownictwa podziemia „Solidarności” jest zorganizowanie wielkiego społecznego protestu przeciwko reżimowi, przełamanie społecznej apatii i bierności. Dlatego już 31 października 1984 roku wspólnie z Joanną i Andrzejem Gwiazdami, Leszkiem Świtkiem, Karolem Krementowskim i Andrzejem Kołodziejem sygnowała Apel do mieszkańców regionu gdańskiego: „Porwanie i zamordowanie przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa ks. Jerzego Popiełuszki z parafii św. Stanisława Kostki na Żoliborzu w Warszawie wstrząsnęło opinią publiczną. Ofiarą bandytyzmu politycznego padł niezwykle ofiarny i oddany ksiądz, znany i szanowany w całym kraju. Osobę wybrano tak, aby zastraszyć różne środowiska, miasto i wieś, wszystkie ugrupowania polityczne, a także ludzi trzymających się na uboczu od spraw publicznych. Terroryści wybierają jednostki najaktywniejsze, ale terroryzm wymierzony jest przeciwko całemu społeczeństwu. Jeżeli przemilczymy tę potworną zbrodnię i pogodzimy się z nią bez protestu, zakrawający lęk sparaliżuje nasze myśli, słowa i czyny. Nie dajmy się zatrzymać! Protest ludzi pogrążonych w żałobie nie zakłóci ładu i porządku w naszym kraju. Proponujemy najbardziej pokojowe z możliwych form protestu przeciwko terroryzmowi i oddanie hołdu świętej pamięci ks. Jerzemu. Apelujemy o liczny udział we wszystkich żałobnych uroczystościach religijnych. Noszenie żałoby w formie szerokich czarnych opasek na ramieniu. Wygaszanie świateł i zapalanie świeczek w oknach naszych mieszkań między godziną 21.00–21.15 codziennie do 10 listopada włącznie. Jednogodzinny strajk protestacyjny między godziną 12.00–13.00 w dniu pogrzebu, w przypadku gdyby termin pogrzebu przypadł w dniu wolnym od pracy proponujemy przeprowadzić strajk w piątek 9 listopada br. Musimy położyć kres bierności jako metodzie walki ze złem. Ofiarą padł człowiek mężny i aktywny, kapłan i patriota, który swoją postawą dawał przykład wszystkim. Będziemy wierni idei, za którą oddał życie”.
Pogrzeb ks. Jerzego Popiełuszki odbył się w sobotę 3 listopada. Dla Anny Walentynowicz był jak droga krzyżowa. Przyrzekała sobie, że będzie kustoszem pamięci księdza Jerzego i propagatorem jego dzieła: „Jego śmierć odczułam jak stratę kogoś bardzo bliskiego. Do Suchowoli, rodzinnej miejscowości księdza Jerzego, zorganizowałam pielgrzymkę z Gdańska. Chciałam poznać jego rodziców i rodzeństwo, dzielić ich ból i rozpacz. Dzięki solidarnej postawie przyjaciół księdza Jerzego sprowadziliśmy z Podhala maszyny rolnicze, nieprzydatne w warunkach górskich, przeprowadziliśmy remont jego rodzinnego domu. Tyle można było zrobić dla żywych, a Jemu przyrzekłam kontynuować dzieło, za które oddał życie”.
Anna Walentynowicz postanowiła, że przyczyni się do budowy pomnika ks. Jerzego Popiełuszki w jego rodzinnej Suchowoli. Poświęciła się zbieraniu środków finansowych na jego budowę. Najbliższymi towarzyszami tej niełatwej misji było wspomniane już wcześniej małżeństwo Janiny i Szymona Mirerów. Już po śmierci Szymona Janina Mirer namówiła Walentynowicz do założenia Fundacji Promocji Sztuki Sakralnej, która doprowadziła do końca sprawę budowy pomnika. Zanim jednak do tego doszło, Walentynowicz wpadła na pomysł kwestowania w ośrodkach polonijnych w Stanach Zjednoczonych. W grudniu 1988 roku ponownie złożyła podanie o paszport. W lutym 1989 roku bezpieka anulowała zastrzeżenie na wyjazdy zagraniczne i w ostatnich dniach maja Walentynowicz mogła ponownie wyjechać na Zachód. Tak podsumowywała później swoją pierwszą eskapadę do Stanów Zjednoczonych: „Po półrocznym »kwestowaniu« wśród amerykańskich rodaków przywiozłam tysiąc pięćset dolarów. Nie pracowałam zarobkowo. Przy moim stanie zdrowia nie zarobiłabym pewnie tyle, ale nie oszczędzałam się ani trochę. Gościnnie przyjmowana przez polskie rodziny, wędrowałam po tym wielkim kraju, spotykałam się z ludźmi, opowiadałam o tym, co dzieje się w Polsce, i przedstawiałam cel, na jaki zamierzam przeznaczyć zebrane pieniądze. Reakcje były różne. Przedstawiciele młodej, »solidarnościowej« emigracji zachłannie słuchali wieści z kraju i dzielili się swoimi skromnymi dochodami. Pięć, dziesięć dolarów... Kiedy ja uzbieram ten tysiąc! Najhojniej wspomógł mnie pan Szczepańczyk z Nowego Jorku. Od niego dostałam pięćset dolarów. Mój cel - pomnik ks. Jerzego - był coraz bliżej. Trudniejsze było nawiązanie kontaktu ze starszymi Polonusami. Zmiany w Polsce znali powierzchownie, tylko z prasy, i trudno im było wytłumaczyć, jakim »trzęsieniem ziemi« w kraju był Sierpień, powstanie »Solidarności«, stan wojenny, i jakim niebezpieczeństwem grożą próby porozumienia się z komunistami. Byli tacy, którzy przyznawali mi w końcu rację, innych nie zdołałam przekonać, ale to nie był przecież główny cel mojej podróży. Byłam szczęśliwa, bo już widziałam oczami wyobraźni piękny, okazały monument w Suchowoli”.
Pod koniec 1990 roku ziściło się wreszcie wielkie marzenie Anny Walentynowicz. Dzięki jej staraniom, ofiarności wielu ludzi i przychylności ludzi Kościoła w październiku 1990 roku w kościele parafialnym pw. św. Apostołów Piotra i Pawła w Suchowoli stanął ponad 2,5-metrowy pomnik ks. Jerzego Popiełuszki autorstwa Łucji Skomorowskiej. Uroczystościom przewodniczył administrator apostolski Archidiecezji Białostockiej bp Edward Kisiel. Byli też obecni rodzice bohaterskich kapłanów - księdza Jerzego, ks. Stanisława Suchowolca i ks. Sylwestra Zycha. Przybył również marszałek Senatu RP Andrzej Stelmachowski, a także parlamentarzyści, rektorzy uczelni, profesorowie, nauczyciele i młodzież. U stóp pomnika, na pamiątkowej tablicy wyryto słowa: „Pomnik powstał staraniem osób, które utworzyły Fundację Promocji Sztuki Sakralnej im. Szymona Mirera i Anny Walentynowicz”. Był to jej symboliczny podpis pod przyrzeczeniem, jakie złożyła w 1984 roku nad grobem zamordowanego kapelana „Solidarności”.
Jej religijność była polska
Życie Anny Walentynowicz było jak ciągła walka, bez odpoczynku i bez kresu. „Kilka lat szarpałam się, żyłam tak, jak żyli inni, jeździłam po kraju i spotykałam się z ludźmi - wspominała prawie dwadzieścia lat temu. - Znałam ks. Popiełuszkę i przeżyłam jego śmierć, robiłam głodówki, siedziałam w więzieniu za próbę zorganizowania strajku w pierwszych dniach stanu wojennego. Potem próbowałam wmurować na Śląsku tablicę w rocznicę masakry w »Wujku«, wcześniej internowano mnie w Gołdapi. Mam za sobą pobyt w więzieniach w Tczewie i Gdańsku, w szpitalu psychiatrycznym na Rakowieckiej, potem w Katowicach, Lublińcu, Bytomiu i w szpitalu więzienia Montelupich w Krakowie. Kilka straconych lat, o których mogłabym mówić długo i czasem nawet z ciepłem w sercu. Czas znaczony także walką o przetrwanie, dorywczą pracą przy zbiorze owoców i w ogrodnictwie”.
Pozostała sobą. Wybrała prawdę. To dlatego skromna Ania Lubczyk została wywyższona do godności swojego historycznego imienia - „Anna Solidarność”. Może właśnie dlatego skupiało się na niej tyle pogardy. Otrzymywała bolesne ciosy nawet ze strony niektórych ludzi Kościoła. „Walentynowicz występuje w roli ostatniego Mohikanina cywilizacji nienawiści” - powiedział kiedyś abp Józef Życiński. Takie słowa ze strony arcypasterza były szczególnie krzywdzące dla osoby żyjącej na co dzień wiarą katolicką. Jej religijność była polska, ale nie dewocyjna. Przypominała trochę religijność dawnej polskiej szlachty, która nie zawsze była posłuszna księdzu, ale zawsze stawała do boju w obronie wiary. Ten, którego Anna Walentynowicz kochała bardziej niż kogokolwiek - papież Jan Paweł II, do trzech podstawowych cnót chrześcijańskich - wiary, nadziei i miłości dodał również solidarność. Jego słowa stały się dla niej imperatywem działania.
Miłosierdzie i gesty solidarności okazywała każdemu. Bezkompromisowa wobec ludzkich ułomności i wad, nigdy nie przekreślała człowieka. Ku zdumieniu internowanych z nią koleżanek grała w piłkę z synem funkcjonariusza więziennego w Gołdapi. „Aniu, co ty robisz? Z »ubeckim« dzieckiem się bawisz?!” - rzuciła w jej stronę któraś z kobiet. Anna Walentynowicz odpowiedziała krótko: „To nasze, polskie dziecko. Takie samo jak wszystkie inne”. Odwróciła się, dalej rzucając i łapiąc kolorową, gumową piłeczkę. Innym razem przyjęła studentów zachodnioniemieckich zafascynowanych ruchem „Solidarności”. Czuli się nieco skrępowani. Nie byli pewni, jak ich przyjmie, bo przecież reprezentowali naród, który podczas II wojny światowej wyrządził Polakom wiele krzywd. Według uczestniczącej w spotkaniu Joanny Wojciechowicz Anna Walentynowicz od razu oznajmiła: „A od kiedy to myśmy mieli pretensje do narodu niemieckiego? Ani nie mieliśmy, ani nie mamy”. I wyciągnęła historię Ottona Schimka - żołnierza Wehrmachtu, który w 1944 roku odmówił rozstrzelania Polaków. „Czy wiecie, że na grobie Otto Schimka są codziennie świeże kwiaty? Prawie czterdzieści lat później! I nigdy o nim nie zapomnimy!!!” - powiedziała.
***
21 kwietnia 2010 roku pożegnaliśmy w Gdańsku Matkę „Solidarności”. Spoczęła w skromnym grobie na cmentarzu Srebrzysko u boku ukochanego Kazimierza Walentynowicza. Przemawiając nad jej grobem, pomysłodawca i założyciel Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża Krzysztof Wyszkowski powiedział: „Gdyby wróg kazał Annie wybrać miejsce, w którym ma ją zabić, na pewno wybrałaby Katyń. Anna zginęła dlatego, że miała odwagę towarzyszyć prezydentowi Rzeczypospolitej w jego żądaniu, by Rosja uznała swoją nieprzedawnialną odpowiedzialność za mord na narodzie polskim za zbrodniczy plan likwidacji państwa polskiego. Zginęła, razem ze swoim starym przyjacielem z Wolnych Związków Zawodowych, dlatego, że oboje byli wierni prawdzie o systemie sowieckiej antycywilizacji, która zniszczenie Polski uznawała za pierwszy krok w podboju całego świata. Zginęli dlatego, że Rosja nadal odmawia uznania swojej winy za katyńskie ludobójstwo. Zaszedłem do Ani w Wielki Czwartek na jej prośbę, żeby przekazać apel w obronie Instytutu Pamięci Narodowej. Śpieszyłem się, ale Anna chciała, żebym usiadł. Powiedziała: »Co będzie z Polską?« Spojrzałem na nią zaskoczony i przestraszony - czego ta kobieta znowu chce? Do czego wzywa? Odpowiedziałem, że w niedzielę Jezus zmartwychwstanie, ucałowałem ją i wyszedłem. Dopiero gdy nad trupami Prezydenta i Anny zaczęto głosić pojednanie polsko-rosyjskie, pojednanie bez prawdy o ludobójstwie, przypomniałem sobie, że tak już kiedyś było. Gdański pomnik Trzech Krzyży w zamierzeniu władz PRL i realistów z »Solidarności« miał stać się pomnikiem pojednania, czyli zrównania katów z ofiarami. Wówczas Anna przeciwstawiła się temu fałszerstwu i wywalczyła istnienie pomnika Poległych Stoczniowców. Teraz myślę, że Anna i Lech przez swą ofiarę z życia wspólnie wzywają nas do wytrwałości w walce o Polskę. Wzywają do walki z wrogiem z zagranicy i wrogiem z Targowicy. Odpowiedź na pytanie »Co będzie z Polską?« należy teraz do nas. Gdy ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego spoczęło w krypcie na Wawelu, trębacz zagrał takt wojskowej piosenki: »Śpij, kolego, w ciemnym grobie«. Anna była żołnierzem dzielnym i wiernym aż po śmierć. Dlatego jej również należy się to pożegnanie: »Śpij, Anno, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie«”.
Cóż może w tej sytuacji dodać biograf Anny Walentynowicz? Opisać dzieje i wierzyć, że „ziarno, które obumrze, wyda plon stukrotny”.
Za : http://fronda.pl/
Za: http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=363
Nadesłał: "Jacek"