Sytuacja na Białorusi zawsze budziła, budzi oraz budzić będzie i powinna żywe zainteresowanie polskiej opinii publicznej. Jest to przecież kraj, którego naturalnym współgospodarzem są Polacy, ale również dlatego, że cały jego obszar stanowi przeważającą – dużo większą od Litwy etnicznej – część istniejącego przez wieki i pełnego glorii Wielkiego Xięstwa Litewskiego, połączonego z Koroną Królestwa Polskiego wspólnotą historycznego losu w ramach jednej Rzeczypospolitej. Kolebka naszej wspólnej dynastii Gedyminowiczów – Jagiellonów, ziemia św. Kazimierza królewicza i św. Andrzeja Boboli, Chodkiewiczów i Sapiehów, Radziwiłłów i Czartoryskich, Mickiewicza i Traugutta, Piłsudskiego i Mackiewiczów – pozostanie na zawsze naszą wspólną ojczyzną i ojcowizną, i nikt i nic nie może wymazać z naszej pamięci przeświadczenia, iż pomimo wszystkich przeciwności „Litwin i Mazur jedną bracią są”.
Jakie zatem powinny być priorytety naszej polityki (nawet nie chcę jej nazywać „zagraniczną”, bo w świetle powyższego takową jest ona tylko w sensie formalnym) wobec tej państwowości białoruskiej, która – jaka jest, taka jest – ale najważniejsze, że jest? Po pierwsze, wszystkimi dostępnymi naszej dyplomacji i innymi środkami strzec samodzielnego istnienia tego państwa i stymulować jego faktyczną niezawisłość od Rosji, jako naturalnego buforu oddzielającego nas od „wszechrosyjskiego” imperium. Zauważmy jednak, że dbałość o niepodległość Białorusi implikuje także, logicznie i etycznie, powstrzymywanie się od jakiejkolwiek interwencji w wewnętrzne sprawy tego państwa, zwłaszcza zaś jego ustroju i systemu politycznego, oraz uprawiania wrogiej mu propagandy z terytorium państwa polskiego.
Po drugie, uprawniona troska o interesy obywateli narodowości polskiej tego państwa, ich kulturalne, oświatowe, polityczne, społeczne i materialne potrzeby, a także o zachowanie polskiego dziedzictwa historycznego. Uczciwość i rozum podpowiadają jednak, że nie wolno władzom (i jakimkolwiek czynnikom społecznym) państwa polskiego podburzać Polaków na Białorusi przeciwko legalnej i suwerennej władzy tego kraju; przeciwnie – winniśmy nakłaniać ich do lojalności, a „po ojcowsku” upominać, jeśli jej nie okazują. Po trzecie, troszczyć się o pełną wolność Kościoła katolickiego na tym obszarze, o zagwarantowanie jego materialnych i duchowych potrzeb duszpasterskich. Ten imperatyw w dużej mierze przecież pokrywa się z poprzednim, albowiem znaczna, jeśli nie przeważająca, część katolików (obrządku łacińskiego) na Białorusi to Polacy. Po czwarte, zacieśniać – a nie stawiać bariery i zakazy – wszelkie możliwe więzi pomiędzy naszymi państwami, społeczeństwami i osobami, polityczne, kulturalne, gospodarcze etc. Dodajmy, że szczęśliwą okolicznością w naszych relacjach z Białorusią jest to, że nie mamy z nią żadnych obiektywnych pól tarcia, takich jak banderowskie „trupy w szafie” w stosunkach z Ukrainą czy antypolonizm przejawiający się w urzędowej lituanizacji, w relacjach z Litwą – a przecież z nimi nie toczymy dyplomatyczno-propagandowych wojen, bo są one demokratyczne, chociaż pierwszą rządzą mafie, a drugą szowiniści.
Wszystkie te priorytety – całkowicie realne, nawet w perspektywie krótkofalowej, potrzeba tylko dobrej woli – winny zaś być podporządkowane myśleniu w kategoriach „długiego trwania”, mającego w perspektywie, niekoniecznie wypowiadaną (zwłaszcza przez czynniki oficjalne), ale nigdy nie zapominaną wizję renovatio wspólnego, jagiellońskiego, imperialnego dziedzictwa, podług polskiej i chrześcijańskiej, a nie brukselskiej i masońskiej, metody unionizowania wspólnot narodowych i politycznych; tę wizję, która już raz była inkarnowana w historię, a była trwała dlatego, że wcielano ją kierując się słowami najpiękniejszego dokumentu polskiego Logos, aktu Unii Horodelskiej, skreślonymi zapewne przez Pawła Włodkowica: „Nie dozna łaski zbawienia, kogo nie wesprze miłość. Ona jedna nie działa marnie: promienna sama w sobie, gasi zawiści, uśmierza swary, użycza wszystkim pokoju, skupia, co się rozpierzchło, podźwiga, co upadło, wygładza nierówności, prostuje krzywe, wszystkim pomaga, nie obraża nikogo, a ktokolwiek się schroni pod jej skrzydła, ten znajdzie bezpieczeństwo i nie ulegnie niczyjej groźbie. Miłość tworzy prawa, włada państwami, urządza miasta, wiedzie stany Rzeczypospolitej ku najlepszemu końcowi, a kto nią pogardzi, ten wszystko utraci. Dlatego też my wszyscy zebrani, prałaci, rycerstwo i szlachta, chcąc spocząć pod puklerzem miłości i przejęci pobożnym ku niej uczuciem, niniejszym dokumentem stwierdzamy, że łączymy i wiążemy nasze domy i pokolenia, nasze rody i herby…”. Oto nasz prawdziwy „mesjanizm”.
Jak, w świetle powyższych priorytetów, prezentuje się nasza (?) polityka białoruska? Otóż, stanowi ona tak dokładne ich zaprzeczenie, że gorszej już nie mogliby prowadzić jawni wrogowie Polski. Dotyczy to wszystkich ekip rządowych ostatniego dwudziestolecia i wszystkich sił politycznego establishmentu: czy u władzy jest AWS, czy SLD, czy PiS, czy PO, poruszamy się po trajektorii tego samego szaleństwa, które właśnie kulminuje w reakcjach na prezydenckie wybory na Białorusi, gdy rząd ze swoim ministrem spraw zagranicznych ściga się w politycznym awanturnictwie z emisariuszami opozycji. Oficjalną motywacją tego obłędu jest oczywiście ideologiczny pryncypializm w obronie „standardów demokracji i praw człowieka”. Ideologia zatem (nie miejsce tu na wykazywanie po raz kolejny jej oczywistej, żałosnej nicości) tak zaślepia naszych „umiłowanych przywódców”, że dla jej upragnionego i wyimaginowanego triumfu gotowi są pchnąć z powrotem Białoruś w objęcia ZbiR-a (bo jaką ma alternatywę, jeśli ją od nas odpychamy?) oraz poświęcić interesy ludności polskiej i Kościoła. Nic to, że białoruska opozycja składa się albo z szowinistycznych etnonacjonalistów, którzy dopiero pokazaliby Polakom, gdzie ich miejsce, gdyby przypadkiem doszli do władzy, albo z komunistycznych agentów Moskwy. Nic to nawet, że ta „opozycja demokratyczna” nie ma za sobą białoruskiego demosu, co bądź co bądź dla miłośników demokracji stanowi wyjątkowo wstydliwą aporię.
Można natomiast bez najmniejszych wahań używać białoruskich Polaków (ściślej demokratycznie rozegzażerowaną część polonijnych działaczy) jako taranu do walki z „autorytarną władzą” a potem oburzać się i dziwić – niczym to prymitywne plemię z afrykańskiego buszu, które ponoć nie widzi związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy kopulacją a zachodzeniem w ciążę – że za polityczne awanturnictwo dotykają ich represje. Mniejsza zresztą o represje wobec działaczy (na które sobie zasłużyli); rzecz w tym, że płaci za to cała polska ludność oraz Kościół. Prosta uczciwość nakazuje bowiem przyznać, że „wojny polsko-łukaszenkowskiej” nie rozpoczęły władze w Mińsku, tylko owi polscy działacze, zachowujący się jak obca agentura i dywersanci w państwie, któremu winni są lojalność. Oni jednak uważają, że lojalność obowiązuje ich tylko wobec demokratycznej ideologii i jej „standardów”; demokracja – a nie Białoruś czy Polska – to ich „ojczyzna”.
W gruncie rzeczy ptasi rozumek naszych „mężyków (i parytetowo: żoneczek) stanu” jest tego samego kalibru, co owej działaczki białoruskiej opozycji, która – usłyszałem to w telewizji – powiedziała, że demonstruje przeciwko Łukaszence, bo sprawowanie władzy przez szesnaście lat jest „niemoralne i niedemokratyczne”. Długość sprawowania władzy jako kryterium jej moralności! A czy umiejętności roztropnego rządzenia również? Czy tej umiejętności można nabyć bez żadnego wysiłku i treningu, a zarazem tracić ją w jakiś niepojęty sposób po upływie kilku lat? Jakiegoż zaślepienia trzeba, żeby tak postrzegać rzeczy! Przypomina się tu celna replika, jakiej pewnej idiotce – dziennikarce, pytającej czy władza nie zużywa, udzielił wielokrotny premier Włoch Giulio Andreotti: „władza zużywa jedynie tych, którzy jej nie posiadają”. Aby już nie odwoływać się do przykładu monarchii czy dyktatur, przecież i w demokratycznych republikach zdarza się (jeśli nie ma tylko absurdalnych zakazów reelekcji), że wybitny polityk sprawuje rządy i po kilkadziesiąt lat, by wspomnieć choćby premiera i w końcu prezydenta Irlandii, Éamona de Valerę.
Tak, nawiasem mówiąc, z prezydenta Łukaszenki żaden „autorytarysta” (nie nadając oczywiście temu słowu pejoratywnej treści z wokabularza demokratycznych obelg). Prawdziwemu autorytaryście obojętna – a nawet przykra – byłaby demokratyczna legitymizacja władzy, natomiast Łukaszenka nieustannie się o nią ubiega. Nie ma lepszego dowodu na jego mentalny demokratyzm, jak właśnie pozaprawne „poprawianie” rezultatów wyborów, które i tak wygrałby bez tego w cuglach, tyle że z nieco niższym poparciem. Dowodzi to bowiem, iż myśli on jak integralny, „russowski” demokrata, który za wszelką cenę pragnie, aby legitymizująca go volonté générale była koniecznie jak najbardziej zbliżona do volonté de tous, a najlepiej jednomyślna.
Prezydentowi Łukaszence nieustannie wypomina się też jego sowiecko-komunistyczny rodowód, ale jest to podejście wybiórcze, bo przecież dokładnie taki sam rodowód mają jego oponenci z „demokratycznej opozycji”. Na tle innych postkomunistycznych przywódców pod wieloma względami wyróżnia się on na plus. Białorusini pod jego rządami żyją zapewne dość skromnie, lecz nie ma tam rażącego ubóstwa, ani takich kontrastów pomiędzy nuworyszowskimi złodziejami a ludźmi żyjącymi w autentycznej nędzy, jak na Ukrainie; ponieważ nie są w „globalnym rynku”, to nie stali się jeszcze agregatem samosprzedawalnych przedmiotów, jak konsumenci dóbr (i niespłacalnych kredytów) gdzie indziej. Znany jest także moralno-obyczajowy konserwatyzm białoruskiego przywódcy, toteż na przykład „parady gejów” byłyby tam niewyobrażalne. Ciekawe, ilu obrońców „standardów demokracji” u nas miałoby mu i to również za złe? Nie ma też żadnych podstaw, aby zrównywać naszą nie tak dawną walkę z walką „opozycji” z Łukaszenką: myśmy walczyli o wyzwolenie spod komunizmu i od sowieckiej Rosji, na Białorusi komunizmu też już nie ma, a niezależność od Rosji uzyskał sam Łukaszenka.
Dodajmy jeszcze, że nie chce nam się wierzyć, aby wszyscy „sternicy” naszej nawy państwowej naprawdę kierowali się jedynie wiarą w owe demokratyczne i prawoczłowiecze dyrdymały. Jeśli nawet nie sprawują oni realnej władzy, to przynajmniej mają dostęp do informacji o rzeczywistych pobudkach i sprężynach podejmowania decyzji o wojnie wydanej „ostatniemu autorytarnemu reżimowi w Europie” przez możnych tego świata. Jest tajemnicą poliszynela, że na Białoruś łasym okiem spoglądają międzynarodowi geszefciarze pokroju „filantropa” Sorosa. „Przywrócenie demokratycznych standardów” ma zatem być pomostem do włączenia tego rzeczywiście „niezagospodarowanego” jeszcze obszaru w strefę ich finansowego imperium. O tym zatem pamiętajmy i stawiajmy pytanie o czyje interesy naprawdę zabiega, prężąc muskuły i groźnie marszcząc brwi, bufon kierujący naszym MSZ? Bo na pewno nie o polskie.