Rząd zamierza w przyszłym miesiącu ratyfikować europejski pakt fiskalny, by – według zapewnień premiera Tuska – być „w środku Europy, a nie na zewnątrz”. Jaka jest istota tego aktu prawnego?
Polska z Europy nigdzie się nie oddalała. Fizycznie byłoby to trudne i dla Polski i dla Europy. A mówiąc poważnie, to próba zwiększenia ze strony premiera szansy na uzyskanie kilkuset miliardów z Unii Europejskiej, a za ich sprawą wygrania kolejnych wyborów. Prawdopodobnie ratyfikacja paktu jest jednym z warunków przyznania tych miliardów dla rządu. Jednak, jak widać po stanie kasy, czy raczej poziomu zadłużenia, tak w Unii Europejskiej, jak i w poszczególnych krajach strefy euro, a także po braku akceptacji wieloletniego planu wydatków – obiecana kwota, koszt przystąpienia do paktu fiskalnego, może okazać się dla Unii „nieprzekazywalna”. Długi krajów strefy euro są bowiem nie do spłacenia i nie ma już praktycznie możliwości uzyskiwania dotychczasowymi mechanizmami, nie uciekając się wprost do druku pustego pieniądza, dodatkowych kwot na podtrzymywanie funkcjonowania rządu w Grecji, sektora bankowego w Hiszpanii, we Włoszech czy w Portugalii. Stąd, rozumiejąc grę, jaką prowadzi polski rząd, należy jasno stwierdzić, że szanse na uzyskanie środków unijnych kosztem przystąpienia do paktu fiskalnego i opowiedzenia się po stronie euro są bardzo ograniczone. Należy się spodziewać raczej zasadniczych redukcji wydatków z kasy unijnej, tym samym i środków, na jakie liczą rządy takich państw, jak Polska.
Jakie inne konsekwencje niesie europejski pakt fiskalny dla naszego kraju?
Podnoszona jest przede wszystkim kwestia demokratycznie wyłanianej reprezentacji politycznej kraju. Pakt fiskalny ustanawia bardzo daleko idącą możliwość ingerencji w decyzje nominalnie suwerennych władz poszczególnych państw. Możliwa będzie sytuacja, że wybory polityczne, jakich dokonują ich mieszkańcy, będą mogły być w istotnej mierze zmienione poprzez instytucje ponadnarodowe. Mają one prawo oceny, czy działania rządu narodowego podjęte w celu wypełnienia zobowiązań wyborczych nie kłócą się ze zobowiązaniami, wynikającymi z paktu. Stąd przede wszystkim podnoszona jest kwestia zagrożeń dla demokratycznych fundamentów państw. Tak czy inaczej, rządy nie powinny wydawać więcej, niż są w stanie zebrać – jest to kwestia rozwiązań na poziomie lokalnym, krajowym. Pakt fiskalny może nie zdążyć tego zmienić, bowiem zakłada realizację w takiej perspektywie, że w międzyczasie rządy, mimo szczerych chęci wypełnienia go, będą bankrutami. Na dzisiejsze zadłużenie, które w krajach obecnej Unii Europejskiej kumulowało się przez dziesięciolecia, stosuje się rozwiązanie, które być może przyniesie efekty za 5, 10, a może nawet więcej lat, lecz będzie to przecież czas rosnącego w dalszym ciągu zadłużenia. Mamy na to nawet namacalny, bieżący dowód – od momentu wielokrotnych transferów i umorzeń dla rządu greckiego poziom jego długu ciągle jest nie do spłacenia.
Gdzie leżą główne przyczyny problemów, z jakimi boryka się euro? Czy jest ono obciążone wadami „genetycznymi”, które – prędzej czy później – doprowadzą do kryzysu, czy też doświadczamy skutków podejmowanych wcześniej, jednostkowych błędnych decyzji?
Wszystko wynika z mistycznej wiary, że zmiana koloru farby na banknocie, który jest w obiegu, sama z siebie przyniesie bogactwo. Nic takiego nie ma i nie mogło mieć miejsca, ponieważ zamożność społeczeństw wynika z ich pracy, a nie ze zmiany farby drukarskiej. Mimo to szerzono takie zabobony. Nie miało to nic wspólnego z ekonomią, chociaż używano do tego celu masy tabelek i wykresów. Znajdziemy je chociażby w raporcie Narodowego Banku Polskiego z 2004 roku, w którym stwierdza się, że z samego tytułu przemalowania banknotów będziemy mieli większy wzrost gospodarczy! W 2009 roku, w dziesiątą rocznicę wprowadzenia euro, Komisja Europejska otwarcie przyznała, że wprowadzenie euro było niewątpliwym sukcesem, ale tylko politycznym, ponieważ w kategoriach ekonomicznych kraje, które przyjęły euro, mają wyższą stopę bezrobocia, niższy wzrost gospodarczy, słowem – mają się gorzej, a nie lepiej. Okazało się też mitem, jak twierdzili niektórzy polscy ekonomiści, że przyjęcie euro samo z siebie rozwiąże problem reform finansów publicznych. Przyjęcie euro nie zreformowało finansów publicznych Grecji, Hiszpanii, Włoch, Portugalii czy Francji. Zastąpienie walut narodowych przez euro nie spowodowało, że rządy zaczęły wydawać mniej, niż posiadały, nie powstrzymano spirali zadłużenia. Przeciwnie – okazało się, że wspólna waluta i brak kontroli na poziomie narodowym, jak w przypadku rządu Grecji, ale też rządów innych państw, spowodowały pęd do zwiększania rządowego zadłużenia i obniżyły poziom odpowiedzialności rządów.
Euro nie powinno być oczywiście fetyszyzowane – że jest przyczyną nieszczęść, czy sukcesów – jak w przypadku Niemiec. Spowodowało raczej ograniczenie mechanizmów konkurencji walutowej, która była uprzednio widoczna w Europie. Każda gospodarka miała swoją walutę, która sama w sobie jest miarą bardzo ułomną. Jednak widać było, że jeżeli rząd podejmował złe decyzje, to wartość na przykład franka spadała. Rządy „naprawiały” błędne decyzje administracyjne, obniżając wartość swoich walut przez tak zwaną dewaluację. Wspólna waluta doprowadziła do rozluźnienia dyscypliny finansów publicznych i obniżenia poziomu odpowiedzialności rządów. Posiadanie euro „rozmiękczyło mózgi” rządzącym, którzy uwierzyli we własną propagandę, że zmiana farby drukarskiej uczyni społeczeństwa zamożnymi. Przez krótki czas taki efekt nawet występował, nie był to jednak bynajmniej „efekt cappuccino” – wzrostu cen, o którym mówiono, że cappuccino kosztowało jedną markę, a później jedno euro. Społeczeństwa doświadczyły wzrostu dobrobytu, z tym że nie był to dobrobyt wypracowany przez Greków, Hiszpanów, Włochów czy Portugalczyków, ale dobrobyt uzyskany… na kredyt. Oficjalnie ogłoszono, że w 2013 roku dochód na mieszkańca Włoch jest taki, jak w 1986 roku. Dzisiaj właśnie ten kredyt, to zadłużenie trzeba spłacać. A środki używane na spłatę zobowiązań są na wyczerpaniu.
Do czego zatem doprowadzą kolejne spodziewane interwencje Europejskiego Banku Centralnego, choćby w postaci skupu obligacji jako kolejnego „mechanizmu stabilizacyjnego”?
Szermowanie zręcznymi marketingowo terminami, jak choćby przywołany „fundusz stabilizacyjny”, to tylko kolejne próby zaklinania rzeczywistości. Nie inaczej było przed spekulacyjnym krachem w 2008 roku, kiedy to de facto bezwartościowe papiery „śmieciowe” przepakowywano w różne dobrze brzmiące „strukturyzowane wehikuły inwestycyjne”. Tak naprawdę zmieniano miejsce „składowania” realnych zobowiązań. Tyle, że sama zmiana miejsca ich nie zmniejszyła. Skala zobowiązań cały czas rośnie. Nie rozwiązano problemu podstawowego, mianowicie dalszego zadłużania się rządów, które w dalszym ciągu próbują podtrzymać iluzję życia ponad stan (na kredyt). Przecież poziom życia greckiego społeczeństwa (i nie tylko) jest nieproporcjonalnie wyższyy do tego, jaki samo wypracowuje.
Takiej sytuacji nie da się utrzymać. Jest ona podobna do tej z czasów realnego socjalizmu, gdy poziom życia w NRD, czy na Kubie próbowano sztucznie wyrównywać kosztem innych państw bloku komunistycznego, bo były to „okna wystawowe” tego bloku na świat. Na dłuższą metę jest to niemożliwe do utrzymania. Europejski Bank Centralny, mimo formalnych zakazów, ucieka się do tak zwanej inżynierii finansowej. W przeciwieństwie do USA, gdzie amerykański bank centralny po prostu oficjalnie dodrukowuje tyle pieniędzy, ile rząd potrzebuje, Unia używa mechanizmów podobnych, jak przy praniu brudnych pieniędzy, czyli przepuszcza je przez szereg instytucji pośredniczących, po drodze stosując różnego rodzaju lewary, by jedno euro uległo „cudownemu” rozmnożeniu. Nie jest to jednak żaden cud, a jedynie „inżynieria finansowa”, a ta, jak każda, ma swój opłakany koniec.
Abstrahując od kosztów i ewentualnych korzyści, związanych z przyjęciem euro, czy Polska będzie w stanie spełnić formalne wymogi przystąpienia do eurostrefy, na przykład w kontekście szybko rosnącego długu publicznego i prób jego ukrycia przed społeczeństwem?
Próby radzenia sobie z wysokością długu publicznego polski rząd, póki co, opanował, stąd z tymi wymogami też sobie pewnie – chwilowo – poradzi. Dług rządu cały czas jednak rośnie i jest to spirala zadłużenia. Dziś strefa euro potrzebuje chętnych do jej zasilania, dokładnie tak, jak każda piramida finansowa, po to, by (jak choćby w przypadku Słowacji) finansować zobowiązania rządu greckiego, czy innych. Co więcej, w tym finansowaniu polski rząd już przecież wziął udział. Dlatego też nasz udział w strefie euro, który do tej pory był obarczony licznymi zastrzeżeniami o charakterze politycznym, dzisiaj już niepodnoszonymi, polski rząd jest w stanie zrealizować. Nie oznacza to jednak, że nie będzie to miało realnego wpływu na sytuację w Polsce, zwłaszcza na konieczność wejścia w tak zwany korytarz wahań kursowych, bo polski rząd będzie musiał, chcąc nie chcąc, zdać się na łaskę spekulantów na rynkach finansowych. Oni są w stanie wykorzystać fakt, że rząd jest zobowiązany do obrony kursu. Czynili tak wielokrotnie w przypadku państw, które musiały bronić kursu lub same się do tego zobowiązały. Jeśli rząd będzie chciał wejść do mechanizmu stabilizacji kursu złotego przed wejściem do strefy euro – polska gospodarka zostanie wówczas wystawiona na realne i dodatkowe ryzyko, przy których tak zwane opcje walutowe będą niewinną igraszką.
Czy przyjęcie euro w bliskiej perspektywie nie upodobni polskiej gospodarki do sytuacji w Grecji, czy Hiszpanii? Czego możemy oczekiwać po przyjęciu euro?
Sytuacja w strefie euro jest kryzysowa i, wbrew zapewnieniom jej przywódców, bardzo daleka od zakończenia. Im dłużej trwa kryzys, tym częściej składane są tchnące nic niekosztującą nadzieją deklaracje polskiego rządu, czy polityków w innych krajach. Trzeba jednak przypomnieć nie tylko o deklaracjach o ewentualnym przystąpieniu, czy - jak w przypadku polskiego rządu - jego odnowieniu, ale też np. o oświadczeniach ministrów rządu Finlandii, którzy ostrzegali, że w sytuacji dalszych transferów dla Grecji są gotowi ze strefy euro wystąpić. Nie wyobrażają sobie finansowania skutków złego rządzenia w innych krajach. Grecja nie jest ofiarą kataklizmu naturalnego, trzęsienia ziemi, czy tsunami. Jej obecna sytuacja to efekt po prostu złego rządzenia, wzmocnionego między innymi przyjęciem euro. Potwierdzali to członkowie Europejskiego Banku Centralnego, którzy w rozmaitych wypowiedziach oficjalnych podkreślali, że wspólna waluta dla krajów o tak różnym poziomie rozwoju gospodarczego była rozwiązaniem ryzykownym, a w praktyce okazała się niekorzystna.
Wprowadzono walutę, która mogła przekraczać granice, w przeciwieństwie do towarów, czy ludzi, ponieważ do dziś istnieją wewnątrzunijne ograniczenia, które próbuje się wyeliminować. Niektóre kraje Unii Europejskiej odrzuciły tak zwaną dyrektywę usługową, zwiększającą na przykład dostęp polskich przedsiębiorców do ich rynków. To dobitnie pokazuje, że realizowany projekt o nazwie „euro” ma faktycznie charakter polityczny, a nie gospodarczy.
Jak, per saldo, przedstawia się na dziś bilans przyjęcia euro przez państwa kontynentu?
Nie wiem. Pewne jest, że euro nie stało się kotwicą w czasach kryzysu. Okazało się, że gospodarki krajów, które posiadały własne waluty, szybciej dostosowywały się do wahań koniunktury. Własna i elastyczna waluta była znacznie efektywniejsza, niż euro. Nie stało się ono również panaceum na wzrost gospodarczy, na porządek w finansach publicznych, na obniżenie bezrobocia i na wiele innych celów, które miały być osiągnięte przez sam fakt przystąpienia do strefy. Kilkanaście lat istnienia euro pozbawiło tę walutę cech „nadprzyrodzonych”. Okazało się, że jest ona dokładnie tak samo „śmiertelna” jak każda inna, identycznie zagrożona upadkiem, jak inne historyczne unie walutowe w Europie, czy na świecie. Jeśli przyjrzymy się ich dziejom, widać wyraźnie, że były obarczone sporym ryzykiem i prędzej, czy później upadały. Nie udawało się ich bezterminowo utrzymać. Podobnie w przypadku euro – ostatnie lata pokazały, że ryzyko upadku tej waluty wcale nie jest nieprawdopodobne. Bank Anglii i wiele innych banków w Europie ogłosiły już oficjalnie, że są przygotowane na powrót do walut narodowych. Euro, jak każda inna waluta nieoparta na standardzie złota, czy jakichkolwiek trwałych wartościach jest jedynie papierowym pieniądzem, będącym czystą kreacją polityczną.
Tymczasem słychać, że kryzysowi euro jako idei politycznej ma podobno zapobiec rosnąca integracja polityczna. To przecież droga donikąd. Czy wobec tego wspólna europejska waluta jest strategicznie do uratowania?
Wspólna waluta w części Europy jest możliwa, jednakże tylko w krajach o porównywalnym poziomie gospodarczym. Rozwiązaniem, które funkcjonowało przed euro, było ECU, czyli wspólna waluta do rozliczeń wewnątrz Unii Europejskiej. ECU pozwalało na rozliczanie obrotów gospodarczych między krajami. Było to rozwiązanie efektywne, które nie nastręczało problemów. Politycy chcieli jednak waluty-symbolu zjednoczonej Europy, czyli pieniądza nie tyle dla rozliczeń gospodarczych, ile bardziej dla turystów. Trudno pogodzić funkcje sprawnego narzędzia, ułatwiającego obrót gospodarczy oraz symbolu idei politycznej. Stąd być może dojdzie do sytuacji, w której państwa będą posiadały narodowe waluty, a waluta wspólna będzie jedynie środkiem rozliczeniowym.
Przypisywanie euro mocy modernizacyjnej, która odmieni kontynent – to niewytrzymująca w konfrontacji z dotychczasowymi doświadczeniami kosztowna iluzja. Chodziło po prostu o to, by euro było politycznym narzędziem zwiększania integracji. Taki był cel, nie był on stricte gospodarczy od samego początku, ale polityczny. Użyto pieniądza, by zwiększyć integrację krajów, które funkcjonują na biegunowo rozbieżnych poziomach rozwoju gospodarczego, również kulturowych. Okazało się po latach, że marzenia o wspólnej europejskiej kulturze to sfera syzyfowych wysiłków z użyciem inżynierii społecznej. Wspólne europejskie korzenie, które uporczywie pominięto w konstytucji europejskiej, to chrześcijaństwo oraz cywilne prawo rzymskie. Dzisiaj widać już doskonale, że euro jest faktycznie potrzebne głównie do forsowania politycznej integracji, która na poziomie zachowywania suwerenności przez poszczególne państwa jest nie do osiągnięcia. Zakłada istotne ograniczenia kompetencji rządów i parlamentów narodowych na rzecz ciał europejskich, w dużej części niewybieralnych i niepodlegających demokratycznej kontroli. Demokracja funkcjonuje na poziomie państw, nie istnieje jednak w tym wymiarze na poziomie instytucji europejskich.
A w Polsce? Już cztery lata temu powołany został pełnomocnik rządu do spraw wprowadzenia euro, Ministerstwo Finansów planuje w bieżącym roku aktualizować Narodowy Plan Wprowadzenia Euro, mnożą wypowiedzi o docelowym, rychłym przyjęciu przez Polskę euro. Czy polski rząd nie przypomina czasem ślepego, maszerującego żwawo przez dziurawy most, czy też „w tym szaleństwie jest metoda”?
Wspomniałem już, że złożenie ponownej deklaracji o przystąpieniu do euro i paktu fiskalnego jest prawdopodobnie ceną, jaką polski rząd najwidoczniej uważa, że jest w stanie zapłacić za mocno niepewną obietnicę otrzymania miliardów. Gdyby sporządzono uczciwy bilans ryzyka, związanego z wchodzeniem do strefy euro, gdyby ujawniono wszystkie istotne zagrożenia i wszystkie korzyści, na podstawie których powinna być podjęta rzetelna decyzja, okazałoby się, że nawet realne otrzymanie miliardów to za mało, aby zrównoważyć poważne zagrożenia o brzemiennych i wymiernych finansowo oraz gospodarczo skutkach. Podejmowanie decyzji politycznych, w których nie sporządza się lub nie dysponuje rzetelną kalkulacją i rzeczywistym bilansem zysków i strat, świadczy również o problemie z definiowaniem tak zwanego interesu politycznego. Dom, jakim jest strefa euro, w obecnej chwili trzęsie się, pali i wali. To, co proponuje polski rząd, jest wejściem do środka budowli, w której można zostać uderzonym spadającą cegłą, czy wręcz przygniecionym przez walący się strop. Życzliwa nawet obserwacja tego, co się dzieje w strefie euro, ale pozostawanie poza nią byłoby bardziej bezpieczne, ponieważ najzwyczajniej nie zwiększa zagrożeń dla zdrowia, czy nawet życia. Tak działa u normalnych ludzi instynkt samozachowawczy.
Wspomniane przez Pana ryzyko czy porównanie do walącego się domu mogą skłaniać do konkluzji, że wchodzenie do strefy euro nie leży w interesie czy to Polski, czy innych państw. Skoro tak, w czyim interesie funkcjonuje strefa euro, kto jest jej beneficjentem?
Prostą zasadą brytyjskiej polityki, którą sformułował w XIX wieku wicehrabia Palmerston Henry John Temple, jest to, że „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów, wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. Nasze interesy powinny być kategorią rozstrzygającą w ocenie składanych nam propozycji. Wstąpienie Wielkiej Brytanii do strefy euro rekomendował Bank Anglii. Wszyscy, poza wyjątkami, do których należy Centrum im. Adama Smitha, wierzyli w euro, niczym w biblijnego złotego cielca. Po roku Bank Anglii opracował raport, w którym przyznał, że błędnie ocenił sytuację, co więcej, że korzyści z funkcjonowania Wielkiej Brytanii poza strefą euro są zauważalnie większe. Posiadanie konkurencyjnej wobec euro własnej waluty zwiększyło zagraniczne inwestycje w gospodarkę Brytanii oraz skokowo zwiększyło obroty londyńskiego City.
Może się na przykład okazać, że nasza sytuacja wcale nie musi być diametralnie odmienna od tej, w jakiej znajduje się Wielka Brytania. Nasza lokalna waluta, jaką jest złoty, pozwoliła w obliczu krachu finansowego w 2008 roku łagodniej przejść przez ten kryzys, niż państwom, które w tym czasie funkcjonowały w strefie euro. Skoro pozostawanie poza strefą było wówczas dla nas korzystne, to dlaczego dzisiaj, gdy wzrost gospodarczy spada w strefie euro na łeb, na szyję, zastąpienie złotego przez euro miałoby być dla nas korzystne? Twierdzenie to jest nie do obrony nawet w kategorii czysto logicznej.
Rozmawiał Tomasz Tokarski
Read more: http://www.pch24.pl/przyjecie-euro-jest-nielogiczne,11935,i.html#ixzz2JcWwyt1i
Nadesłał: jacek