Dziwne rzeczy dzieją się na światowych rynkach ropy naftowej. W ciągu ostatnich 3 miesięcy ceny tego surowca spadły już o 25 procent i - wbrew wszelkim dotychczas obowiązującym zasadom - spadają w dalszym ciągu. Proces ten może przynieść katastrofę ekonomiczną Rosji, której reakcje są coraz bardziej nerwowe.
Choć sytuacja polityczna w wielu krajach produkujących ropę naftową, takich jak Syria, Libia, Irak i Nigeria jest tragiczna, nie prowadzi to do wzrostu cen. Dzieje się wręcz odwrotnie. Główne gospodarki światowe, Europa, Japonia i Chiny są w stagnacji, co powinno wymuszać zmniejszenie produkcji surowca. I tu zachowania są co najmniej zastanawiające, Arabia Saudyjska, główny gracz na rynku, zwiększa produkcję. O co w tym wszystkim chodzi? Czy za spadkami stoją tylko przewartościowanie cen ropy, notabene obecne na rynku od 10 lat, oraz amerykańskie zwiększenie wydobycia ropy z łupków, jak sugerują niektórzy eksperci?
W ciągu ostatniego miesiąca, Saudyjczycy produkowali 9,5 miliona baryłek dziennie, rezygnując ze swej dotychczasowej praktyki, ograniczenia produkcji o 1,5% w przypadku spadku ceny o 10%. Zdaniem niektórych ekspertów nie można wykluczać prawdopodobieństwa tego, że wszystko to jest wynikiem zmowy kilku podstawowych graczy na rynku, w tym Stanów Zjednoczonych i krajów Bliskiego Wschodu. Takiego zdania jest np. były minister finansów Rosji, Aleksiej Kudrin. Według niego, istnieją dowody na to, że po podobną politykę sięgano już wcześniej. Rosyjski minister ma zapewne na myśli dość podobną sytuację z 1985 roku, kiedy to Rijad podniósł niespodziewanie produkcję ropy z 2 do 10 milionów baryłek dziennie zadając tym samym śmiertelny cios dogorywającej już gospodarce sowieckiej.
Właśnie te możliwości manipulacji cenami ropy, jakie ma Arabia Saudyjska, czynią z niej tak cennego sojusznika Stanów Zjednoczonych i to pomimo całkowitego rozdźwięku pomiędzy wartościami deklarowanymi przez Amerykanów a tymi praktykowanymi w Arabii. Saudyjczycy mogą mordować, torturować, łamać prawa kobiet i prześladować wszelkie mniejszości a i tak nie zmącą tym serdecznych stosunków z filarem zachodniej demokracji, Stanami Zjednoczonymi. W geopolitycznej rozgrywce z odradzającym się "imperium zła" saudyjska ropa może odegrać znacznie większą rolę niż wszelkie inne sankcje i miękkie środki nacisku, jakie ma w swym arsenale Zachód.
Rosyjski budżet w ogromnym stopniu uzależniony jest bowiem od cen ropy a według analityków, dla jego stabilności graniczną ceną jest osiągnięte właśnie 85 dolarów za baryłkę. Rosyjski rząd zakładał już po uwzględnieniu zachodnich sankcji, że w przyszłym roku deficyt budżetowy wyniesie ok. 0,5% PKB. Założenia te, oceniane jako nadmiernie optymistyczne i tak można już między bajki włożyć, gdyż podstawowym składnikiem służącym do ich wyliczenia, była cena ropy na poziomie 100 dolarów za baryłkę. Dodatkowym problem wynikającym z gwałtownego spadku cen ropy jest słabnący rubel. W poniedziałek 3.11 za jednego dolara trzeba było w Moskwie zapłacić rekordową sumę 39,5 rubla.
Znikający w oczach strumień petrodolarów zmniejsza nie tylko bieżące dochody Rosji, ale także jej rezerwy. Obecnie wynoszą one 456, 8 mld dolarów i w ciągu ostatnich dwóch miesięcy skurczyły się niemal o 10 mld dol. Analitycy uważają, że spadek cen ropy przyspieszy także trwającą właśnie ucieczkę kapitału z Rosji. W zeszłym miesiącu agencja ratingowa Fitch prognozowała, że w 2014 z Rosji odpłynie 120 mld dol., a w przyszłym roku - 100 miliardów. Niedoboru twardej waluty Rosja nie uzupełni pożyczkami za granicą. Z powodu agresji na Ukrainę pięć największych rosyjskich banków nie może w Europie, USA i Kanadzie zaciągać pożyczek długoterminowych. Jeśli dodamy do tego inflację na poziomie 8,1% okaże się, że Rosja stoi u progu potężnej recesji, że podobnie jak w 1985 roku czuje ostrze noża przyłożone do szyi.
Wydaje się, że właśnie w tym kontekście należy rozpatrywać ostatnie nerwowe ruchy Moskwy. Prowokacyjne, na krawędzi brawury, rajdy bombowców strategicznych Tu-95 nad Europą, odpalenie pocisków Topol oraz salwa z podwodnego okrętu na morzu Ochockim, są nie tylko demonstracją sprawnością "nuklearnej triady", nie tylko groźbą, ale przede wszystkim dowodem na to, że Rosja innych narzędzi uprawiania polityki nie ma lub nie potrafi się nimi posługiwać. Nie bierze się tam pod uwagę możliwości gruntownej transformacji gospodarczej, bo zachwiałoby to obecnym oligarchicznym systemem władzy, dlatego łatwiej Kremlowi przeznaczać środki na zbrojenia, łatwiej sięgać do polityki zastraszania, niż rozważyć możliwość przystąpienia do konstruktywnych rozmów. Złożonej sytuacji w żaden sposób nie ułatwia ciążące na Rosji od 25 lat "piętno Gorbaczowa", czyli pamięć o tym, czym skończyła się ostatnia gospodarcza konfrontacja z Zachodem i wpajane społeczeństwu przekonanie, iż była to "największa katastrofa w dziejach Rosji". Ta retoryka w poważnym stopniu ogranicza dziś pole manewru aktualnych gospodarzy Kremla.
Czym zatem odpowie Rosja w przypadku utrzymania się tendencji spadkowych, co według analityków jest realne, gdyż cel Rijadu może być zlokalizowany w okolicach 79 dolarów za baryłkę? To pytanie otwarte, na które nikt dziś nie potrafi odpowiedzieć.
Jak na razie Kreml gra va banque, ale jego zimnowojenna retoryka nie dość, że nie zmiękcza w oczekiwanym stopniu Zachodu, to jeszcze powoduje skutki wręcz odwrotne do zamierzonych. Coraz więcej państw NATO rozważa zwiększenie środków budżetowych na zbrojenie, powoływane są nowe jednostki, powstają nowe plany operacyjne, uwzględniające wymogi wojny hybrydowej. Jeśli zatem Federacja Rosyjska nie ma w planach samobójczej dla siebie wojny jądrowej z NATO, musi jak najszybciej dostosować się do zmieniających się warunków, co i dla jej gospodarki okazać się może zbawienne. Problem tylko w tym, że byłby to krok racjonalny, a Moskwa zaczyna ostatnio sprawiać wrażenie, że częściej niż rozumem kieruje się emocjami.
Piotr Górka