Wprawdzie nawet były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju, Bronisław Komorowski ujawnił, że po szczycie NATO i Światowych Dniach Młodzieży, w II wojnie o inwestyturę, jaka toczy się między Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, których, jak wiadomo, „nie ma” oraz ich politycznymi ekspozyturami, a rządem PiS, zostaną otwarte „nowe fronty”. Czy nie kryje się pod tym aby zewnętrzna interwencja, w ramach ustanowionej w traktacie lizbońskim procedury pod nazwą „klauzula solidarności”? Wszystko to być może tym bardziej, że spostrzegawczy obserwatorzy zauważyli, iż na pogrzebie majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, który przy tej okazji został pośmiertnie awansowany na podpułkownika, nie było żadnego generała. Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ś.p. ksiądz Bronisław Bozowski, więc nieomylny to znak, że kadra naszej niezwyciężonej armii już zdecydowała, by w decydującym momencie poprzeć demokrację i praworządność i na tym nieubłaganym gruncie stanąć ramię w ramię z innymi sojuszniczymi, interweniującymi armiami.
Zanim jednak padnie salwa, niech nam humory dopisują i wykorzystajmy czas darowany, a zwłaszcza – miesiąc maj – do zastanowienia się, jakież to reformy trzeba by wprowadzić w naszym nieszczęśliwym kraju, żeby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej, czyli przynajmniej tak, jak za Gierka – ale nie wtedy, kiedy trzeba już było spłacać długi, tylko wtedy, gdy jeszcze się je zaciągało. Nawiasem mówiąc, odwoływanie się do pierwszej połowy dekady Edwarda Gierka odegrało wielką rolę w przekonywaniu mniej wartościowego narodu tubylczego do Anschlussu. Mniej wartościowy naród tubylczy był przekonywany, że jeśli nie zapisze się do par...to znaczy pardon, nie do żadnej „partii”, bo „partii” wtedy już nie było, tylko oczywiście do Unii Europejskiej, to czeka go deportacja co najmniej na Białoruś, a jeśli sprawy pójdą źle, to pognanie pieszo aż do Władywostoku. Jeśli natomiast podpisze volkslistę do Unii, to spadnie nań złoty deszcz i znowu będzie, jak za Gierka.
Tymczasem złoty deszcz spadł na kastę biurokratyczną, która dzięki temu zaczęła się u nas rozrastać „jak grzyb trujący i pokrzywa”, blokując skutecznie narodowy potencjał gospodarczy – bo nie ma takiego bogactwa, którego biurokracja nie mogłaby przejeść. W dodatku na mniej wartościowym narodzie tubylczym pasożytuje jeszcze soldateska, a konkretnie – Wojskowe Służby Informacyjne, które – oczywiście wtedy jeszcze pod całkiem inną nazwą – przesunęły w swoim kierunku punkt ciężkości władzy, który pozostaje tam aż do dnia dzisiejszego – i o to między innymi toczy się dzisiaj II wojna o inwestyturę. Okupacja naszego nieszczęśliwego kraju przez soldateskę, postępująca biurokracja i realizacja na terenie naszego nieszczęśliwego kraju niemieckiego projektu „Mitteleuropa” z roku 1915, doprowadziły do zablokowania narodowego potencjału gospodarczego, ze wszystkimi tego skutkami. Zatem pierwszym zadaniem jest odblokowanie tego potencjału, bo w przeciwnym razie żadne reformowanie państwa nie przyniesie spodziewanych rezultatów.
Kapitalizm kompradorski
W 1989 roku generał Kiszczak wraz z gronem osób zaufanych, ustanowił w naszym nieszczęśliwym kraju ekonomiczny model w postaci kapitalizmu kompradorskiego. Od zwyczajnego kapitalizmu różni się on tym, że o ile w zwyczajnym kapitalizmie o dostępie do rynku i możliwości działania na rynku decydują zalety człowieka działającego: czy jest pracowity, pomysłowy, przedsiębiorczy, nie lęka się ryzyka i wreszcie – ma szczęście – więc jeśli ma te wszystkie zalety, to przeboruje sobie dostęp do runku i odniesie tam sukces na miarę swoich zalet i szczęścia, to w kapitalizmie kompradorskim jest inaczej. O dostępie do rynku i możliwości działania na nim decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem jest wojskowa bezpieka, która raz występuje pod jedną nazwą, innym razem – pod inną – ale to bez znaczenia, bo jej trzon tworzą kolejne pokolenia potężnych ubeckich dynastii, których początki nikną w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej. Ponieważ większość społeczeństwa do sitwy nie należy, więc aby przywilej dla sitwy nie stracił sensu ekonomicznego, ta większość musi być wyrzucona poza główny nurt życia gospodarczego, z sektorem finansowym, energetycznym, paliwowym i innymi, tak zwanymi „strategicznymi” sektorami na margines, gdzie każdy może wedle swego uznania wydłubywać kit z okien, żeby jakoś przeżyć. W rezultacie jednak narodowy potencjał gospodarczy jest wykorzystany w niewielkim stopniu, a jednym ze skutków tego marnotrawstwa jest niemal trzy milionowa emigracja młodzieży.
Biurokratyzacja
Kiedy w 1990 roku rozwiązała się partia, w administracji centralnej pracowało 45 tysięcy urzędników. W roku 1995, mimo, że przez cały ten czas, jak nie pod kierunkiem prof. Balcerowicza, to pod kierunkiem Włodzimierza Cimoszewicza, który też z niejednego komina wygartywał, „budowaliśmy kapitalizm” i „wolny rynek”, liczba urzędników administracji centralnej wzrosła do ponad 112 tysięcy. Oczywiście nie było to ostatnie słowo, bo prawdziwa eksplozja nastąpiła po 1997 roku, w następstwie czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka, z którym wtedy jeszcze kolaborował prof. Leszek Balcerowicz. Rezultatem tych reform było skokowe zwiększenie liczby synekur w sektorze publicznym i skokowy wzrost kosztów funkcjonowania państwa o mniej więcej 100 miliardów złotych. „Obawiając się sądu zagniewanego ludu” prof. Balcerowicz w czerwcu 2000 roku zrejterował z rządu na z góry upatrzoną pozycję prezesa NBP, co pozwala mu zażywać reputacji tęgiej głowy aż do dnia dzisiejszego, dzięki czemu dostał posadę w nowym ukraińskim rządzie premiera Hrojsmana, co to już – w odróżnieniu od byłego premiera Arszenika Jaceniuka - nie musi być o nic podejrzewany. Niektórzy Polacy uważają, że to jest nasza zemsta za UPA i ludobójstwo na Wołyniu – ale nie chwalmy dnia przed wieczorem. Naturalnie na wiekopomnych reformach charyzmatycznego premiera Buzka się nie skończyło; biurokracja przez cały czas rozrastała się „jak grzyb trujący i pokrzywa” i w rezultacie mamy dzisiaj około 3 milionów funkcjonariuszy publicznych w tym – około 650 tysięcy urzędników.
Na czym polega biurokratyzacja? Ano ustanawia się jakiś nakaz albo zakaz. Na straży tego nakazu lub zakazy ustanawia się urząd, który ma tego pilnować, no i z utrudniania życia bliźniemu swemu się utrzymać. Im więcej nakazów i zakazów, tym mniejszy zakres swobody, no i tym większe koszty – bo jak w podsłuchanej rozmowie poinformowała dyrektora CBA Wojtunika pani Elżbieta Bieńkowska - „tylko idiota” pracuje za 6 tysięcy złotych miesięcznie. Byle czego ci ludzie nie zjedzą, a – jak to się mówi - „lubią wypić i zakąsić”.
Projekt „Mitteleuropa”
W roku 1915, drugim roku „wielkiej wojny”, Niemcy skonkretyzowały ogólnikową dotychczas koncepcję „gospodarki wielkiego obszaru” w projekt „Mitteleuropa” przewidywał on, że po ostatecznym zwycięstwie niemieckim, na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej zostaną zainstalowane państwa pozornie niepodległe, ale de facto – niemieckie protektoraty, o gospodarkach nie konkurencyjnych, tylko peryferyjnych i uzupełniających wiodącą gospodarkę niemiecką. Na skutek klęski wojennej w roku 1918 – a w każdym razie wszystkim się zdawało, że Niemcy poniosły wtedy klęskę – projekt ten nie doczekał się realizacji, aż do roku 2004. Kiedy bowiem po 12 września 1990 roku Niemcy odzyskały swobodę ruchów w Europie i wysadziły w powietrze Heksagonale, zaczęły wypełniać polityczną próżnię w Europie Środkowej, powstałą na skutek zapowiedzianej ewakuacji stąd imperium sowieckiego, przy pomocy rozszerzania na wschód Unii Europejskiej – przedsięwzięcia, którego są politycznym kierownikiem. Ta polityka uwieńczona została sukcesem 1 maja 2004 roku, kiedy to do Wspólnot Europejskich zostało przyłączonych 8 krajów z Europy Środkowej – między innymi Polska. Dzięki temu Niemcy stworzyły warunki polityczne dla realizacji projektu „Mitteleuropa”, który również blokuje narodowy potencjał gospodarczy w Polsce.
Jak odblokować?
Na szczęście nie musimy sobie łamać nad tym głowy, bo już raz, tzn. w roku 1989 udało się nam narodowy potencjał gospodarczy w Polsce przynajmniej częściowo odblokować i możemy po raz drugi użyć tego samego narzędzia. Jest nim ustawa o działalności gospodarczej, autorstwa nieżyjącego już Mieczysława Wilczka. Opowiadał on nam kiedyś, jak do tego doszło. Otóż kiedy załamał się już „pierwszy etap” sławnej reformy gospodarczej, a także „etap drugi” - surowe władze stanu wojennego już nie wiedziały, jakie bajki opowiadać mniej wartościowemu narodowi tubylczemu. Wtedy Mieczysław Rakowski zameldował generałowi Jaruzelskiemu, że jest tu taki Wilczek, który ma jakiś pomysł. Generał Jaruzelski nie miał już do tych wszystkich pomysłów cierpliwości, więc nie chciał słuchać żadnych szczegółów, tylko postawił jeden warunek – „żeby tam nie było nic przeciwko socjalizmowi!” Więc Mieczysław Wilczek rozmontował socjalizm bez użycia tego słowa, przy pomocy dwóch zdań, które przybrały postać przepisów tej ustawy i dzisiaj brzmią, jak oczywista oczywistość, ale wtedy miały wagę przewrotu kopernikańskiego. Pierwsze zdanie oznajmiało, że „każdy” ma prawo prowadzenia działalności gospodarczej. Z dzisiejszej perspektywy jawi się to jako oczywistość, ale wtedy to było odkrycie. Drugie zdanie brzmiało, że dozwolona jest każda forma działalności gospodarczej, która nie jest zakazana przez prawo. No naturalnie, jakże by inaczej – no ale wtedy to była rewolucja. W ustawie było pozostawionych kilka przypadków reglamentacji, częściowo podyktowanych obawą przed ryzykiem sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego (produkcja materiałów wybuchowych, amunicji i broni oraz obrót tymi towarami, produkcja trucizn i obrót truciznami, hurtowy obrót lekami oraz produkcja i obrót spirytusem i wódką), albo dublowaniem działalności agend państwowych (prowadzenie agencji celnych, czy agencji detektywistycznych), no i poszukiwanie oraz eksploatacja kopalin.
Pod rządami tej ustawy, która weszła w życie 1 stycznia 1989 roku, a więc na ponad miesiąc przed rozpoczęciem widowiska telewizyjnego pod tytułem „Obrady okrągłego stołu”, Polska zmieniła się nie do poznania. Nawiasem mówiąc, warto zwrócić uwagę, że zaproszone do „okrągłego stołu” przez generała Kiszczaka rozmaite „legendarne” postacie większego i drobniejszego płazu, obradowały i obradowały przy „stolikach” i „podstolikach” - a tymczasem wszystko było już załatwione! Warto im to dziś przypomnieć, kiedy się tymi swoimi „legendami” nadymają, mało im od tej pychy nie popękają kałduny. Ale nie o to chodzi, bo ważniejsze jest, jak pod rządami tej ustawy Polska zmieniła się w jedno wielkie targowisko. Jest to znakomita ilustracja trafności spostrzeżeń amerykańskiego laureata nagrody Nobla z ekonomii z roku 1992 nazwiskiem Gary Stanley Becker, który tę nagrodę otrzymał za udokumentowanie spostrzeżenia, że ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali, nawet, jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. Obraz Polski pod rządami tej ustawy pokazuje, że tak rzeczywiście jest; przecież ludzie handlujący na polowych łóżkach, czy rozłożonej na chodniku folii nie mieli fachowego przygotowania na poziomie prof. Balcerowicza, ani nawet na poziomie Ryszarda Petru - a przecież nieomylnym instynktem odgadli, że w warunkach braku kapitału finansowego, najprostszym i zarazem najskuteczniejszym sposobem pierwotnej akumulacji kapitału jest handel.
Do odwrotu głos trąbki wzywa
Ale historia ustawy o działalności gospodarczej, to historia jej nieustannych nowelizacji. W ciągu pierwszych 10 lat była ona znowelizowana około 60 razy, co oznacza, że wielokrotnie w ciągu każdego roku – a każda taka nowelizacja polegała na dopisywaniu coraz to nowych przypadków reglamentacji. W rezultacie, po 10 latach okazało się, że różne formy reglamentacji: koncesje, licencje, zezwolenia i pozwolenia, obowiązują już w 202 obszarach gospodarki. Dlaczego tak się stało? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, najpierw trzeba odpowiedzieć na inne. Dlaczego w ogóle doszło do uchwalenia tej ustawy? Otóż za pierwszej komuny nomenklatura, czyli środowisko władzy, była żywotnie zainteresowana w drobiazgowym kontrolowaniu każdej formy działalności gospodarczej – bo z tego ciągnęło się zyski – legalne i nielegalne. Kiedy jednak nomenklatura w drugiej połowie lat 80-tych uwłaszczyła się na rozkradanym majątku państwowym, to już nie chciała mieć nad sobą żadnych nadzorców. I Mieczysław Wilczek wykorzystał to, by pozwolić wszystkim – bo według art. 1 ustawy, prawo do działalności gospodarczej miał „każdy”. Ale nomenklaturowcy, chociaż zdemoralizowani, to przecież są inteligentni i sprytni. Toteż bardzo szybko zorientowali się, że ze wszystkimi to oni na wolnym rynku nie wygrają – a już zwłaszcza z takimi „wszystkimi”, co za pierwszej komuny wygimnastykowali się we wszystkie możliwe strony. Dzwonkiem alarmowym był los pana Ireneusza Sekuły, który – chociaż uważany za finansowego jamochłona – musiał aż cztery razy do siebie strzelić, zanim pożegnał się z rodziną. Jeśli się nie opamiętacie, wszyscy podobnie zginiecie - zdawał się wołać z zaświatów nieboszczyk. Toteż trąbka zatrąbiła do odwrotu, a ochrona ekonomicznych interesów nomenklatury wyszła naprzeciw zapotrzebowaniu nowych elit, tych „legendarnych” na posady. Oni też chcieli trochę podoić Rzeczpospolitą, a najlepszym sposobem były synekury w sektorze publicznym, które mnożyły się w miarę odbudowywania reglamentacji.
Za wspaniałe powodzenie naszej beznadziejnej sprawy
Zatem, aby odblokować narodowy potencjał gospodarczy trzeba by przywrócić moc obowiązującą ustawy o działalności gospodarczej w brzmieniu z 1 stycznia 1989 roku, uchylić wszystkie regulacje sprzeczne z tamtą (wyobrażam sobie, że „Dziennik Ustaw” zawierający tylko rejestr aktów prawnych uchylonych w tym trybie, ważyłby chyba z 10 kilogramów!), no i rozmontować znaczną część aparatu biurokratycznego. Tylko, czy jest to w ogóle możliwe przy utrzymaniu procedur demokratycznych? W ramach członkostwa w Unii Europejskiej?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Felieton • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 13 maja 2016