"Afera z Turcją dowodzi, że w Polsce nie odbywa się żadna debata nt. strategii polityki zagranicznej. A jeśli się odbywa, to w Fundacji Batorego."
Meandry polityki zagranicznej w wykonaniu Witolda Waszczykowskiego trudno rozszyfrować. Po zbudowaniu strategicznego sojuszu z Ukrainą, przyszła kolej na Turcję. W Ankarze zadeklarował: Chcielibyśmy Turcję widzieć w niedalekiej przyszłości, jako członka UE.
W wywiadzie dla tureckich mediów był pełen uznania dla Turcji, przypomniał, ile jej zawdzięczamy: „Polskę i Turcję łączy przyjaźń, która nie ma odpowiednika w historii politycznej. To Turcja udzieliła schronienia polskim żołnierzom po powstaniu listopadowym, umożliwiając im osiedlenie we wsi Adampol (...) będziemy robić, co tylko w naszej mocy, aby przywrócić stabilność na Bliskim Wschodzie, wspólnie z naszym przyjacielem przez wieki, Turcją”. Jednym słowem „Polak, Turek – dwa bratanki”, i kolejne państwo, ku któremu zwracają się oczy naszego dyplomaty, król Jan III do lamusa, a Longinus Podbipięta won z lektur szkolnych. Waszczykowski natychmiast przystąpił też do zabiegów w Brukseli dla zniesienia wiz dla Turków, tj. zniesienie ostatniej zapory oddzielającej Polskę od „przyjaciół przez wieki” i od uchodźców, przed którymi jeszcze tak niedawno dzielnie nas broniła premier Beata Szydło. W ślad za tymi buńczucznymi, i co tu dużo mówić, głupimi oświadczeniami poszły genialne analizy: „Polska i Turcja mają wspólne interesy w kwestii bezpieczeństwa narodowego, są państwami, które są zaniepokojone wzrostem ekspansjonizmu rosyjskiego i próbami odbudowy pozycji Rosji na całym postsowieckim obszarze. Stąd współpraca obronna i militarna obu państw jest jak najbardziej wskazana”. Czy członkostwo Turcji w Unii leży w polskim interesie? Czy nie prowadzi w prostej linii do kolejnego miliona muzułmańskich imigrantów w Europie? Czy państwo poważnie może składać deklaracje zagrażające jego podstawowym interesom, rujnujące jego powagę na arenie międzynarodowej?
Piąta kolumna Ankary
Wielu mieszkających w Niemczech Turków to islamscy ekstremiści. Jak do tego doszło? W 1980 r. w Ankarze miał miejsce przewrót wojskowy, co natychmiast potępił kanclerz Helmut Schmidt, a każdy zbiegły z Turcji uznawany był za uchodźcę politycznego i bojownika o wolność i demokrację. Rok później niemieckie MSW podliczyło: na terenie RFN przebywa 56 tys. ekstremistów, w tym około 7 tys. poszukiwanych przez policję turecką za zamachy bombowe, palenie żywcem, sztyletowanie, ćwiartowanie ofiar. Niemcy uważają, że Turcy dobrze się asymilują. W takiej sytuacji wznoszone w Kolonii przez 30 tysięcy Turków manifestujących pod tureckimi flagami z półksiężycem okrzyki poparcie dla Erdoğana: „To my jesteśmy Niemcami”, zabrzmiały jak groźba. W Niemczech żyje 3,5 miliona Turków. Większość pochodzi z Anatolii, tak jak Erdoğan. Turecki urząd ds. religii kontroluje ponad 800 meczetów w Niemczech, szkoli i opłaca nauczających w nich imamów. To jedna z odsłon problemu, nie tylko w Niemczech, ale i w Europie.
Drugim jest szantaż zalaniem Europy imigrantami, jeśli Ankara nie dostanie zniesienia wiz. Turcy mówią, i owszem: Europa to nasza przyszłość, ale wtedy, kiedy my tam przyjdziemy. Turcja, jaką lubimy, z jaką chcemy współpracować, jaka jest dla nas zrozumiała, to Stambuł i śródziemnomorskie kurorty, a prawdziwa to Anatolia. Tam jest zupełnie inny świat, z którym nie mamy żadnych punktów stycznych, w którym od kilkudziesięciu lat toczy się proces islamizacji. W tym kontekście bajdurzenie Waszczykowskiego o europeizacji Turcji to tureckie kazanie.
Brytyjski „Guardian” uzyskał stenogram spotkania króla Jordanii z amerykańskimi kongresmenami. Monarcha mówił, że Erdoğan orientuje się na „radykalnych islamistów”, „wierzy, że problemy regionu można rozwiązać metodami radykalnego islamu” i że częścią tureckiej polityki jest kierowanie terrorystów do Europy. Wg „Le Monde”, turecki wywiad co najmniej toleruje siatkę państwa islamskiego w Turcji i aktywnie wspiera logistycznie przemieszczanie się imigrantów z Azji oraz uchodźców z Syrii na Bałkany. Na zwołanym w kwietnia w Stambule szczycie Islamskiej Organizacji Współpracy premier Turcji podniósł sprawę „islamskich terytoriów okupowanych”, i że Krym powinien być „odzyskany”. Turecka wersja komunikatu końcowego była tak agresywna, że jej nie przyjęto. Zamiast przyjęto tekst, który wyraża „zaniepokojenie sytuacją Tatarów Krymskich”. W szczycie wziął udział ich lider Mustafa Dżemilew, na którego związki z radykalnym islamem jest coraz więcej dowodów, i ogłosił tworzenie międzynarodowej brygady muzułmańskiej do walki z separatystami rosyjskimi.
Podczas szczytu wyszły na jaw zamiary użycia Turcji jako narzędzia do ekspansji islamu w Europie i Azji, przy wykorzystaniu wizji Erdoğana odtworzenia Sułtanatu Osmańskiego. Szczyt ujawnił plany przenicowania mapy Bliskiego Wschodu i tureckiej ekspansji na „miękkie podbrzusze” Rosji. Erdoğan jest wychowankiem islamistycznego ruchu pantureckiego powiązanego z Bractwem Muzułmańskim, według którego Turcy są potomkami Hunów, dziećmi wilków stepowych Azji, po których dziedziczą wytrzymałość i beznamiętność, rasą wyższą powołaną do rządzenia światem, której duszą jest islam. Nawiasem mówiąc w Turcji, do której nasi politycy odwołują się jak do wzorca, do więzienia idzie się za mówienie o ludobójstwie Ormian. Papież Franciszek zerwał z poprawnością polityczną i odważył się nazwać holokaust Ormian pierwszym aktem ludobójstwa XX wieku. Doraźne interesy tzw. Zachodu, w tym Polski nakazują milczeć i udawać, że w Turcji w 1915 r. nic się nie wydarzyło. Po co sojusznikowi wypominać półtora miliona zamęczonych na śmierć i tysięce chrześcijanek wcielonych do haremów, skoro broni Europy przed Putinem i uchodźcami.
Sułtan i eunuchy
Unia przeżywa kryzys swej tożsamości, pogłębiony problemem imigrantów. Wprowadzenie do tak osłabionego organizmu dynamicznej demograficznie i religijnie Turcji oznacza przyspieszenie tego procesu i zupełny rozkład Europy. Polska, miast bronić tej tożsamości, zabiega o interesy państwa, które pobudza islamski ekstremizm. Żadne są też działania Polski w obronie chrześcijan na Bliskim Wschodzie. Weźmy na ten przykład Waszczykowskiego, który uzasadniając konieczność zaangażowania Polski po stronie Turcji i jej sojuszników, tj. tych, którzy zbroją rebeliantów islamskich, nie wydukał ani słowa na temat eksterminacji wyznawców Chrystusa, nie wydał głosu w obronie mordowanych. Także wyborców katolickich PiS traktuje instrumentalnie, w celach propagandowych stosuje odniesienia do wartości chrześcijańskich, szafuje fałszywym pojęciem cywilizacji judeochrześcijańskiej.
Sprawę komplikuje to, że wszyscy nasi czołowi dyplomaci to lewica lub prawica laicka, z chrześcijaństwem nie mający nic wspólnego. „Turcja jest z tego samego kręgu kulturowego co Polska” - powiedział kiedyś poseł Giżyński, nieco nas zaskakując, bo myśleliśmy, że jest z innego kręgu, a nawet z innej cywilizacji, a w Polsce mamy, dogorywającą co prawda, ale cywilizację łacińską. Wygląda więc na to, że ustami posła (skądinąd doktora historii) prezes PiS dał przyzwolenie na przyjęcie Turcji do UE. Podobną gonitwę myśli widać w podejściu naszych dyplomatów do Ukrainy, że wschód Ukrainy to Azja, a jej zachodnia część to Europa. Dla katolików wytycznymi są teorie cywilizacyjne Feliksa Konecznego, który wyraźnie przeciwstawiał cywilizację łacińską cywilizacji muzułmańskiej i żydowskiej.
Punkt krytyczny został przekroczony. Głupota sięgnęła zenitu. Eunuchy podpisały akt kapitulacji, wypłaciły Turcji haracz i oddały się w jasyr. Przekazali Turkom 6 miliardów euro i zniosą wizy. I jeszcze jedno - do okupu dla Turków Polska dorzuciła 71 mln. Co z tego będzie miała? Nic, po prostu jutro wpłaci sułtanowi drugą transzę haraczu. Sojusz polsko-turecki ma historię bogatszą od odsieczy wiedeńskiej i najazdu naszych turystów na Antalyę w formule all inclusive, a nawet od wizyty Waszczykowskiego w Ankarze. Wszyscy pamiętamy, gdy Kopacz w grudniu 2014 w swoim stylu, czyli niezdarnie, ale mocarstwowo, zapowiedziała w Ankarze, że Warszawa ma się stać „ambasadorem Turcji w UE”.
Wszyscy pamiętamy jak jesienią 2014 świat zamarł z wrażenia słysząc generała Kozieja głoszącego lub trąbiącego z Ruskiej Budy o gotowości naszej armii do zaangażowanie się w obronę Turcji przed kilkudziesięcioosobowym kontyngentem Ruskich w Syrii. Co by nie było, po raz kolejny Polska, dzięki niestrudzenie czuwającym nad naszym bezpieczeństwem przywódcom, zaistniała nad Bosforem.
Tureckie kazanie
W rozmowie z wPolityce.pl Waszczykowski przyznał: „Wizyta w Turcji miała za zadanie podtrzymać polską inicjatywę, by stworzyć na flance wschodniej strukturę trójkąta najsilniejszych państw flankowych. I to nam się udało. Po drugie, była to misja rekonesansowa, by sprawdzić, czy rzeczywiście ten kraj dokonał reorientacji swojej polityki w stosunku do Rosji. Dowiedzieliśmy się, że nie, i nie ma mowy o odwracaniu sojuszy i przejściu na drugą stronę”. Turcja to rzeczywiście kraj o dużej wadze ze względu na położenie geograficzne. W czasie zimnej wojny była wiarygodnym sojusznikiem USA. W 2003 r. nie zgodziła się, aby z jej terytorium Amerykanie dokonali inwazji na Irak i od tego czasu relacje stały się skomplikowane. Ale także czasy, które zrobiły z Turcji sojusznika już nie istnieją.
Armenia i Gruzja nie są sowieckimi republikami, państwa bałkańskie są członkami NATO, nie ma już Układu Warszawskiego. Turcja nie jest też świeckim państwem, ale coraz bardziej wsłuchuje się w zawodzenie muezzinów. Gdy islamscy rebelianci zabrali się za obalanie Asada, Erdoğan zezwolił im na przenikanie z Turcji na terytorium Syrii. Gdy terroryści z Państwa Islamskiego (PI) zdobyli Mosul, Erdoğan nie wyraził zgody, aby amerykańskie samoloty bombardowały ich pozycje z tureckich lotnisk. Gdy Amerykanie wspierali swym lotnictwem Kurdów walczących z PI, Erdoğan bombardował ich pozycje. Kurdowie nie są niewiniątkami. Współpracowali ze Stalinem, który używał ich do siania zamętu w regionie. Ale to oni, a nie Turcja, zahamowali marsz barbarii PI.
Turcja to główny promotor antyrządowej rebelii w Syrii. Otworzyła swe granicy na przepływ broni i ludzi dla dżihadystów. W takiej sytuacji syryjska operacja Putina uderza w podstawy polityki Turcji. Bombardując tereny opanowane przez islamistów (w tym Czeczeńców), Rosjanie obnażyli niemoc Turcji aspirującej do roli lokalnego mocarstwa. Rosja ma więcej atutów w swych rękach niż Turcja. To ona skutecznie walczy z PI, i w miarę narastania terrorystycznego zagrożenia sympatia Europy jest po jej stronie, a nie islamskiej Ankary. Kto w tym starciu jest naszym sojusznikiem: Erdoğan, który pomaga dżihadystom, czy Putin który zrzuca na nich bomby? Porozumienie Ławrow-Kerry to dla Erdoğana scenariusz najgorszy z możliwych. Zestrzeliwując rosyjski samolot chciał storpedować taką koalicję, pokazać że jego interesów nie można pomijać. Obecnie powtórki nie zaryzykuje i Rosjanie o tym wiedzą.
Nie wie natomiast Waszczykowski. Na usprawiedliwienie Turkom trzeba przyznać: geografia powoduje, że ich strategia w regionie musi być zawsze dwuznaczna i enigmatyczna. USA montują system obejmujący państwa bałtyckie, Polskę i Rumunię. Jego logicznym uzupełnieniem ma być Turcja. Ale Ankara, tak jak w sprawach bliskowschodnich, jest ostrożna, unika zobowiązań, swą czarnomorską strategię utrzymuje w niejasności. Nie zgodziła się na stałą obecność floty NATO na swoich wodach Morza Czarnego. Dla Turcji współpraca z Rosją nie jest alternatywą dla stosunków z Zachodem, ale zwiększa pole dyplomatycznego manewru, pozwala ugrać możliwie jak najwięcej. Erdoğan swoje osiągnął - Rosja zdjęła sankcje; Zachód przestał go krytykować za łamanie praw człowieka; pokazał, że nie jest izolowany, że ma innych partnerów i inne opcje polityczne do wyboru. Za zgodą Rosji wykroił też sobie protektorat w północnej Syrii, osłabiając przy okazji Kurdów. Dużo więc było więc w tym wszystkim gestów, a konkretów mało. Nie ma i nie będzie osi Moskwa-Ankara. Oba kraje dzieli zbyt wiele: Kaukaz, Bałkany, M. Czarne i Syria, a Rosja to odwieczny wróg Turcji. Dlatego bajdurzenie Waszczykowskiego o odwracaniu sojuszy, wyjściu Turcji z NATO jest niedorzeczne.
Dlaczego rząd jest największych zwolennikiem członkostwa Turcji w Unii? A może jedno mówi publicznie, a myśli inaczej? To drugie oznaczałoby postawę drobnego cwaniaczka liczącego, że ktoś inny Turków powstrzyma. A może to skutek myślenia „jestem za, a nawet przeciw”? Wydaje się jednak, że to skutek błyskotliwych analiz Waszczykowskiego, i polskiej dyplomacji w formule „Ch.., d... i kamieni kupa”. Afera z Turcją dowodzi, że w Polsce nie odbywa się żadna debata nt. strategii polityki zagranicznej. A jeśli się odbywa, to w Fundacji Batorego. Zamiast debaty mamy kazania o strategicznym sojuszu z Ukrainą i Turcją oraz szantaż moralny stygmatyzujący jakiekolwiek alternatywne spojrzenie. I jeszcze jedno - jeśli wysoki rangą urzędnik państwowy nie ma nic mądrego do powiedzenia, to powinien milczeć. A propos, gdy powiadomiono von Metternicha o śmierci ambasadora Turcji w Wiedniu, ten zapytał: Co on chciał przez to powiedzieć? Pani premier, proszę powiedzieć, co Waszczykowski chciał powiedzieć przez nawoływanie do sojuszu z islamską Turcją.
„Nie” dla członkostwa Turcji w UE, nie oznacza „nie” dla Turcji. Turcja w wielu aspektach to dla Polski świetny wzorzec, jak budować silne państwo, jak prowadzić wielowektorową i alternatywną politykę zagraniczną, I tu châpeau bas dla Erdoğana, który góruje nad naszymi dyplomatami o lata świetlne. A że Polska i Turcja mają odmienne interesy, to już inna sprawa. Polityka Turcji powinna wywołać poważną refleksję nad naszym systemem bezpieczeństwa. Zestrzelenie rosyjskiego bombowca pokazuje, że w przypadku Rosji mamy do czynienia z państwem imitującym mocarstwowość, które siłę czerpie z ofensywnej propagandy. Ale to umyka uwadze Waszczykowskiego, i to musi się zmienić. Przykład Turcji pokazuje też, że wrogowie naszych sojuszników nie zawsze muszą być naszymi wrogami, a ich przyjaciele nie zawsze naszymi przyjaciółmi oraz że przy dobieraniu sobie przyjaciół można obejść się bez pomocy wrogów.
Krzysztof Baliński
Tekst, ukazał się w "Warszawskiej Gazecie"
Józef Bizoń: PiS w Fundacji Batorego George'a Sorosa