DLACZEGO WY POLACY JESTEŚCIE TACY NAIWNI?
Wywiad Daniela Pawłowca z Carlem Bedermanem - byłym doradcą Unii Europejskiej w Polsce.
Jak zostaje się ekspertem Unii Europejskiej w Polsce?
W moim przypadku to było tak. Rozpisano konkurs na objęcie kierownictwa realizacji projektu twinningowego związanego z przystąpieniem nowych członków do UE (monitorowanie powietrza), który wygrałem. Odbyłem szkolenia w Berlinie i Brukseli, po czym zostałem doradcą przedakcesyjnym i wyjechałem do Polski.
Zanim został pan ekspertem uczestniczył pan w kursach na temat Polski i Polaków?
Nie, to było tylko jednodniowe szkolenie, które niewiele wniosło. Polskę znam już od przeszło 20 lat z moich częstych podróży po niej. Jestem też żonaty z Polką. Przed przyjazdem tutaj w roli unijnego doradcy nauczyłem się też trochę waszego języka.
Czym są projekty twinningowe?
Projekty twinningowe polegają na tym, że przedstawiciele Unii i administracji krajów-kandydatów wspólnie przygotowują zmiany w danych krajach związane z planowaną akcesją. Ja przykładowo koordynowałem pracę 15 unijnych ekspertów, którzy regularnie przylatywali do Polski, aby prowadzić wykłady dla polskich urzędników.
Eksperci tacy dostają za to horrendalne wynagrodzenia (pokrywa je sama Unia ze środków, które się potem nazywa pomocą przedakcesyjną dla Polski), ale i kraj, z którego przyjeżdżają, jest także dodatkowo za to przez Unię opłacany. Dlatego tak chętnie wysyła się ekspertów na wschód. Nawet czołowi politycy Piętnastki zabiegają o przydzielenie ich krajom tychże projektów.
Potwierdza to tezę, że przedakcesyjna pomoc UE jest wydawana głównie na opłacenie unijnych ekspertów?
Tak to można ująć. Pewien bułgarski sekretarz stanu powiedział kiedyś, że dotąd myślał, iż projekty twinningowe Unii są pomocą dla krajów-kandydatów, teraz wie, że to samopomoc dla krajów Piętnastki. I ma rację.
Po co więc byliście państwo przesłani do Polski, jeżeli Polacy potrzebowali konkretnych inwestycji a nie unijnych doradców?
Ponieważ Unia nie ma pieniędzy, a projekty z zachodnimi ekspertami są tanie i wyglądają, jak prawdziwa pomoc.
Dlaczego Unia pana zwolniła?
Stało się to po udzieleniu przeze mnie wywiadu "Super-Expressowi", w którym mówiłem o wysokich zarobkach unijnych ekspertów, będących trzydziestokrotnością wynagrodzeń ich polskich kolegów wykonujących tę samą pracę. W sumie to olbrzymie pieniądze, które moglibyście zużyć w dużo lepszy sposób, niż na diety dla zachodnich fachowców.
Jakie były Pańskie pierwsze wrażenia z pobytu w Polsce?
Tutaj na miejscu mogłem przekonać się o tym, że polskie standardy nie są takie złe, jak najwyraźniej sądzi Unia, a Polakom nie brakuje wiedzy, ale jedynie kapitału. W niektórych dziedzinach jesteście nawet lepsi od Piętnastki. Przykładowo zarządzacie waszymi parkami narodowymi lepiej, niż kraje UE. Wiele razy obserwowałem tą pracę i oceniam ją bardzo wysoko. Mimo bardzo dobrej sytuacji na waszych obszarach środowiskowo chronionych, Polsce zostanie narzucony system unijny, taki chociażby jak system Natura 2000. Szczerze, to sensu tych zmian nie widzę.
My mieliśmy dziesiątki lat na wypracowanie i wprowadzenie większości unijnych norm. Polacy muszą zrobić to w ciągu bardzo krótkiego czasu i za olbrzymie pieniądze, których tak bardzo potrzebujecie, aby dofinansować chociażby służbę zdrowia, czy szkolnictwo.
Gdybyście w zamian za ten pośpiech przynajmniej otrzymali od Unii te obiecane przed laty 15-20 mld euro rocznie... Ale wy teraz musicie do niej dopłacać!
Jak to dopłacać? Przecież z wyliczeń jakie przedstawia polski rząd wynika, że akces nam się opłaci, co prawda opozycja, czyli LPR i inne ugrupowania narodowo-patriotyczne od dłuższego czasu to kwestionują, ale rząd zdaje się tym nie przejmować.
Może nie odpowiem Panu na to pytanie bezpośrednio, ale niech sam Pan powie jak zinterpretować to, że po zakończeniu rokowań, niemiecka komisarz finansów UE, pani Michlina Schreyer wiwatowała nad własnym zwycięstwem, że wyda na rozszerzenie Unii w pierwszych 3 latach tylko czwartą część planowanej sumy. I to miały być rzekomo te twarde rokowania?
Ale przecież w Polsce mówiło się, że z Millerem bardzo ciężko się rokowało ze względu na warunki jakie stawiał.
Powtórzę jeszcze raz. Kandydaci dostaną tylko czwartą część planowanej sumy na rozszerzenie. Warto to przemyśleć.
Jak więc Pan ocenia finisz negocjacyjny z Kopenhagi?
Tak jak międzynarodowa prasa. Żadnych ustępstw ze strony UE, całkowita klęska Polski. Brytyjski "Times" napisał, że państwa Europy Centralnej są tyranizowane przez klub państw do nich uprzedzonych, że Unia Europejska spędziła ostatnie lata znęcając się nad Europą Środkową, narzucając państwom tego regionu dziesiątki tysięcy szczegółowych norm. Jestem również tego zdania.
Te nowe normy - 80 tysięcy stron przepisów, z tego 90 procent to wynalazek brukselskich urzędników - to w większości bezsensowne zmiany w Polsce w ogóle niepotrzebne. Tymczasem strona Polska jak zwykle zgadza się na wszystko. Nie rozumiem, dlaczego wy jesteście tak naiwni. Rozdęta unijna administracja wystawiła takie kryteria, aby zneutralizować was jako przyszłych konkurentów oraz zdusić inicjatywę, która uczyniłaby wasz ważny historycznie i ekonomicznie region znaczącym. Konkurencja w Polsce jest systematycznie zgniatana. Negocjacje ze strony Unii były prowadzone jak transakcja handlowa, a nie jak integracja europejska, o jakiej przecież mówili wam od tylu lat. Cały "sukces" Millera to trik księgowy - przesunięcie pieniędzy z funduszy na rozwój rolnictwa na dopłaty bezpośrednie. Zgoda na dofinansowanie rolnictwa z budżetu państwa jest też tylko trikiem reklamowym, ponieważ nikt nie może tego zagwarantować, że takie środki w ogóle się znajdą. Poza tym wszystko to dotyczy tylko dwóch lat, do końca roku 2006, kiedy to zasady dopłat i tak się zmienią i może w ogóle zostaną zaniechane. A przynajmniej, jak się planuje, zasady przyznawania ich w Polsce się zmienią i będą wyglądać tak, jak w obecnej Unii. Czyli dopłacać się będzie do produkcji, nie do areału, a Unia zadecyduje, do jakiej produkcji w ogóle dopłaci. I oczywiście w Polsce ciągle jeszcze nie pełne 100 procent.
W tym całym kopenhaskim przedstawieniu chodziło tylko o stworzenie pozoru twardej walki i polskiego zwycięstwa, które rzekomo miało przynieść wspaniałe warunki akcesji, a co za tym idzie uspokojenia Polaków, którzy dzięki temu mieli w referendum zagłosować na TAK.
Jak to jest z tymi funduszami strukturalnymi?
W państwach członkowskich wykorzystuje się średnio 70 procent funduszy, bowiem procedura do ich uzyskania jest zbyt skomplikowana. Przewiduje się, że w Polsce będą one mogły być wykorzystane przez długi czas w najwyżej 20 - 30 procentach. Najpierw trzeba bowiem mieć dobry plan i własne środki finansowe, potem należy zebrać całą dokumentację, wypełnić 50 stron ankiet i zanim sprawa zostanie rozstrzygnięta, mijają z reguły miesiące. Gdy zezwolenie zostanie już udzielone, trzeba się będzie liczyć ze skomplikowanymi kontrolami. To zdaje egzamin przy projektach administracji publicznej, bo ludzie prywatni, a nawet prywatne firmy zwykle nie dają sobie rady z tą papierkową robotą.
Dlatego właśnie przedakcesyjny program SAPARD jest tak mało rozpowszechniony w Polsce. W UE około 30 procent rolników zrezygnowało z wcześniejszych rodzajów upraw, czy hodowli i zajmują się tylko tym za co można dostać dopłaty bezpośrednie. W Niemczech mieliśmy po wojnie 1,5 mln gospodarstw rolnych, teraz mamy 300 tysięcy. Reszta zrezygnowała z pracy na roli.
Jak Pan ocenia polskie negocjacje, czy pańskim zdaniem został obrany właściwy model rozmowy z urzędnikami UE?
Na zachodzie wszystko się kręci wokół pieniądza. Wszyscy tamtejsi politycy wiedzą doskonale, że dopóki fabryki działają i ludzie pracują, dopóty panuje spokój. Najważniejszym celem jest wzrost gospodarczy. Kiedy w Brukseli pojawiają się pomysły nowych standardów, nasze lobby przemysłowe zawsze trzyma rękę na pulsie, żeby nie było to zbyt obciążające dla gospodarki. Każda wielka firma ma biuro w Brukseli i dba o parlamentarzystów, aby ci dbali również o ich interesy.
Polscy negocjatorzy popełnili błąd już na samym początku rokowań. Dali odczuć eurobiurokratom, że wstąpienie do Unii Europejskiej jest szczytem polskiej polityki państwowej.
Myślałem, że Polacy są sprytni i będą postępować z UE tak chociażby, jak Grecy. Oni kilka razy odmówili przystąpienia do Unii i tym sposobem wynegocjowali kilka mld euro dodatkowo. Dlaczego Polska nie traktowała negocjacji tak, jak inne kraje? Wystarczyłoby dać Brukseli do zrozumienia, że macie alternatywę dla akcesu, chociażby miało by to być nie przystąpienie do UE.
Niewiele się u nas o tym mówi, ale państwa UE zabezpieczyły się w Traktacie Akcesyjnym tak zwaną klauzulą ochronną właściwie od wszystkiego. Polscy politycy wydaje się, że starają się bagatelizować ten fakt. Czy mają rację sądząc, że ma ona znaczenie marginalne?
Zapis o klauzuli ochronnej to po prostu skandal. Jeżeli państwa członkowie będą miały wrażenie, że u nowych członków unijne standardy nie są wprowadzane w zadawalający sposób, to w tej dziedzinie mogą zabrać nowym członkom prawo do głosowania w gremiach UE.
Nie mogę tego pojąć dlaczego o tym nikt u was nie dyskutuje? Kiedyś w TV Puls próbowałem wyrazić moje zdziwienie, ale polscy rozmówcy najwyraźniej bali się poruszać tego tematu.
Klauzule ochronne zakładają też wstrzymanie unijnej pomocy w danym obszarze. Nie wiem czy dobrze rozumuję, ale czy to nie oznacza, że jeżeli Unii się nie spodoba, że polska żywność zdobywa jej rynki to urzędnicy mogą stwierdzić, że polskie rolnictwo nie trzyma standardów unijnych i może wyłączyć Polskę ze Wspólnej Polityki Rolnej. Oznacza to, że polscy rolnicy nie otrzymają nawet 1 euro jakichkolwiek dopłat?
Dobrze Pan rozumuje. Ten zapis właśnie to oznacza.
Czy sądzi Pan, że deklaracje o zachowaniu suwerenności narodowej i kulturalnej mają jakiekolwiek znaczenie dla Unii. Czy te wartości zostaną uszanowane przez Brukselę?
Do tej pory słyszałem w Polsce od propagandystów unijnych raczej to, że każdy euroskeptyk jest staromodnym sarmatą, a suwerenność to przestarzałe pojęcie. Takie nastawienie jest oczywiście bardzo fałszywe. Może polscy propagandziści prounijni słyszeli kiedyś podobne slogany z Brukseli i wzięli je bardzo na serio. Problem w tym, że w żadnym z krajów Piętnastki nikt nie zamierza rezygnować ze swoich narodowych interesów, stąd też ciągłe kłótnie w Unii. Tylko polski rząd nie był jak dotąd w stanie zadbać o interesy własnego kraju, a w zamian za to próbuje mydlić oczy Polakom jakimiś oświadczeniami, których nikt w Unii nie bierze nawet na serio. Europa Zachodnia to dekadencja powstała z pseudoliberalizmu. Nie jest to co prawda zjawisko kierowane centralnie przez instytucje UE, wywodzi się ono raczej z materialnego nastawienia, jednak właśnie ten materializm jest podstawą funkcjonowania Unii. Podporządkowując się mechanizmom nakręcającym działanie UE, istnieje dla Polski naturalnie niebezpieczeństwo tej samej degeneracji.
Wracając do spraw związanych ze środowiskiem. Mówi Pan, że to właśnie one zrobią prawdziwy drenaż w polskich kieszeniach. Czy mógłby Pan to jakoś skonkretyzować?
Po pierwsze sprostujmy jedno: tu nie chodzi generalnie o normy - czyste powietrze i czysta woda są z pewnością warte inwestycji, a standardy, o których mowa powstały i są stosowane też na Zachodzie. Nie mają one też same w sobie na celu hamowania rozwoju gospodarczego. Cały problem polega na tym, że każdy kraj powinien sam decydować o tym, kiedy i gdzie wydawać na to swoje pieniądze. Unia natomiast wymaga natychmiastowego dorównania do niej. W momencie, gdy w Polsce brakuje pieniędzy na służbę zdrowia, naukę, ratowanie hutnictwa i stoczni, tworzenie nowych miejsc pracy, nie można przez parę lat wprowadzać w kraju standardów, na wdrożenie których Zachód miał 50 lat! Czemu nikt się tym wymaganiom nie sprzeciwia?
Można by to pytanie odwrócić, dlaczego w ogóle Unia wymaga tego od nas?
Ponieważ Polska nie może stać się konkurencją dla istniejących już na Zachodzie zakładów przemysłowych, co przykładowo mogłoby się stać, gdyby nie wprowadziła tak szybko, jak się od niej tego wymaga, nowych standardów ochrony środowiska. Koszty produkcji w Polsce nie mogą być niższe niż na Zachodzie i zagrażać tamtejszemu przemysłowi. To są przede wszystkim cele Unii.
Ale sprawa środowiska to nie jedyny unijny "sposób" na polskie przedsiębiorstwa. Z tego co już wiemy i zdążyliśmy zaobserwować to firmy unijne stosują u nas na skalę masową politykę dumpingową. Czy Pan również zaobserwował tego typu zjawisko?
Oczywiście. Weźmy chociażby produkty rolnicze. Unia już teraz importuje do Polski produkty, które subwencjuje, a tymczasem polskim rolnikom nie chce dac takich samych warunków jakie mają rolnicy zachodnimi. Najlepiej obrazuja to nierówności w dopłatach bezpośrednich. Czy to są równe szanse? Nawet dziecko to Panu powie, że nie.
Wracając do dumpingu. To jest to już normalna procedura wśród liczących się kapitałowo firm, które zdobywają nowe rynki zbytu. Odbywa się to w ten sposób, że w pierwszych latach rezygnują oni całkowicie lub częściowo z zysków, tylko po to, aby zlikwidować konkurencję, nie mogącą sobie na podobne posunięcia pozwolić z braku własnego kapitału. Po upadku konkurencji ceny wzrastają i zyski są nadrabiane z nawiązką.
Wiadomo, że po akcesie do UE nastąpią w Polsce jakieś zmiany. Według prounijnej propagandy zmieni się nam na lepsze. Między innymi wzrośnie poziom życia. A Pan jak sądzi?
Sytuacja finansowa nie poprawi się. Dziury w budżecie będą łatane na zasadzie szukania jeszcze czegoś do sprzedania jako tak zwana prywatyzacja. Obawiam się, że obecna nieprzeparta chęć waszego rządu do całkowitego podporządkowania się Unii, jeszcze bardziej się pogłębi i wszelkie niepowodzenia będą spychać na konto UE - byleby wygrać następne wybory, albo zapewnić sobie wygodne stołki w Brukseli.
A co to oznacza dla przeciętnego Kowalskiego. Jak Pan sądzi, co się na przykład będzie działo z cenami?
Doświadczenia innych krajów pokazują, że ceny po integracji wzrastają. To jasne, rynek zapełnia już dzisiaj towar zachodni, który w dużej mierze wyparł produkty krajowe dzięki dumpingowym cenom poniżej prawdziwej wartości tychże towarów. Po ewentualnym przystąpieniu Polski do Unii nie będzie już potrzeby zaniżać tych cen, zachodnie towary będą kosztować tyle, ile kosztują też na Zachodzie - czyli więcej (niejednokrotnie podwójnie).
Ale z tego co mówią rządowi i prezydenccy eksperci płace również wzrosną i w niedługim czasie wyrównają się poziomy zarobków w UE i w Polsce...
To nie tak. Rzeczywiście w Polsce pojawiło się przedziwne stwierdzenie, że po akcesji zrównają się polskie płace z tymi na Zachodzie. Zastanawiam się tylko skąd taki pomysł? Przeciętny robotnik w Portugalii zarabia 1,5 razy więcej niż w Polsce, ale daleko mu do tego z Niemiec, czy Wielkiej Brytanii. A przecież Portugalia jest w Unii Europejskiej już od 16 lat. I nawiasem mówiąc daje ona sobie jako tako radę tylko dzięki turystyce - to jest tajemnica bogactwa Portugalii, ale przecież nie zawdzięcza ona tego UE.
Artur Łoboda
Za: http://zaprasza.net/a.php?article_id=34158