Przypominamy
Zima. Zacznijmy od prawie filmowego kadru. W czasie,
Gdy ostrym Akwilonem ścinają się wody,
Że rzeki i jeziora szklane zwiążą lody:
Gdy bydło z gołych lasów do obory pędzi,
A śnieg biały upadnie głębiej niż na piędzi…
…wówczas Sarmaci (tu – poeta Kasper Miaskowski) przystępują do świątecznych przygotowań. Akwilon to ostry wiatr północny; zimowa aura hamowała w Sarmacji większość rolniczych prac. Szlachta wyprawiała się zatem na polowania, rolnicy strzegli zagród przed wilkami, a wszyscy garnęli się do ciepłego komina i pili grzane piwo, w którym pływały ser i grzanki (pospolite danie postne!). W miarę upływania Adwentu gospodynie wykazywały coraz większy niepokój, przede wszystkim kulinarny. Niewątpliwie (wedle słów szacownego badacza sprzed wieku Zygmunta Glogera) podobnie postępowali szlachta i „lud, który zawsze naśladował i zachowywał obyczaj narodowy szlachecki”. Tymczasem po klasztorach ojcowie zakonni i panny benedyktynki, karmelitanki, wizytki i inni szykowali się do pisania, chwytając za pióra, by notować obowiązkowe medytacje na nadchodzący dzień Bożego Narodzenia. Przy tej okazji jedna z owych zakonnych panien (do dziś nie wiemy, niestety, która) stworzyła arcydzieło liryki polskiej wszech czasów:
Jezus malusinki leży nagusinki,
Płacze z zimna, nie dała mu Matusia sukienki.
Na razie tylko słowa kładły się na karty, bo przed Wigilią nikt ich jeszcze nie śpiewał.
Wigilia i post
U kresu Pierwszej Rzeczypospolitej biskup Ignacy Krasicki skreślił obraz idealnej wieczerzy w polskim dworze słowami: „Wigilia była, zastawiono stół z postem” (czyli z postnym jedzeniem). Krasickiemu nie chodziło jednak o taką samą wigilię, jaką spożywamy dziś 24 grudnia. Słowo „wigilia” (pisane małą literą) oznaczało wówczas dzień poprzedzający każde ważniejsze święto, bo pobożni Sarmaci zawsze pościli w taki dzień. Natomiast nazwa naszej „Wigilii” (pisana wielką literą) narodziła się później, gdy o pozostałych, jakże licznych „wigiliach”, już zapomniano. Ona, jako ta jedyna i najważniejsza – trwała, czy to jako „Wigilia”, czy „Wilia”, albo „Wilija”; rozumiana jako przedsmak święta, a czasem nieomal święto samo. Wszystko za sprawą pisarzy doby rozbiorów, którzy naszą tradycję unieśmiertelnili: Wincenty Pol, Władysław Syrokomla, Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Stefan Żeromski, potem inni. Dzięki nim wigilijny opłatek i „obrus podszyty słomą” zaczęliśmy widzieć nie tylko jako zapowiedź raju Bożego, ale i jako nasz własny, narodowy raj. Świąteczne zwyczaje zaś zaczęły się wydawać równie odwieczne, co i niezmienne. A przecież wigilijna tradycja, w latach zaborów heroicznie podtrzymywana, choć nigdy nie wygasła, to jednak nieustannie się przekształcała! Koronnym przykładem jest tu „polska” choinka, w istocie niemiecki import, upowszechniony dwa wieki temu (podobnie jak dziś, ku smutnej rezygnacji autora, asymiluje się w Polsce wieniec adwentowy, czyli niemiecki Adventskranz).
Wigilijna słoma, groch i ptaszki
Stary zwyczaj w tem mają chrześcijańskie domy,
Na Boże Narodzenie po izbie słać słomy.
– pisał Wacław Potocki w końcu XVII wieku. Już wtedy zwyczaj ów uznawano za pradawny, tłumacząc, że Święta Panna „w stajni leżała połogiem”, co właśnie upamiętniać miały owe tajemnicze słoma i siano. Ścielono je pod obrus obficiej niż dziś, ba, tak suto, że, jak zapisał Zygmunt Gloger, młodzież „podczas uczty wigilijnej przepowiada sobie żartobliwie przyszłość ze słomek, traw i kwiatów spod obrusa i siana wyciągniętych”. Tak samo, skoro nie było jeszcze choinki, pośród tej słomy „dzieciom kładziono pod obrus przeznaczone dla nich podarunki”. W ogóle zresztą słomę i siano kładło się po całej izbie, stawiając na dobitkę snopy zboża:
Jak obrządek każe dzienny,
Snopy wnosi sam gumienny;
Bo trza chleba do wesela
– I sam siankiem stół zaściela,
W pamięć żłobu Zbawiciela
I po kątach snopy stawi,
I coś z cicha błogosławi.
– rymował Wincenty Pol w czasach, gdy owo stawianie snopów przetrwało już tylko gdzieniegdzie.
Opłatek
I rodzice wśród dziatek
I druhowie, i krewni
Łamią święty opłatek,
A łza oczy im rzewni.
– rzecze romantyk Syrokomla. Opłatek stał się zwyczajem wyłącznie polskim – do tego stopnia, że wśród obcokrajowców budzi niekłamany podziw i furorę. Nazwa polskiego opłatka wywiodła się z łacińskiego „ablatum”, czyli „to, co ofiarowane”. Pieczony w specjalnych żelaznych szczypcach z pszennego, bezdrożdżowego ciasta zawitał do Polski w średniowieczu; wyrabiano go wówczas w klasztorach. Po zakonnikach odziedziczyli go parafialni organiści.
Opłatek i składanie sobie życzeń u progu wieczerzy, stawianie pustego krzesła i nakrycia (albo – uwaga! – krzeseł i nakryć) są chyba równie dawne. Proszę zobaczyć, jak wyglądały te zwyczaje sto pięćdziesiąt lat temu wedle gawędy Wincentego Pola z „Pieśni o domu naszym” (godnej, by zostać lekturą obowiązkową):
Przełamali się pospołu
– I stanęli koło stołu
– A trzy krzesła polskim strojem
Koło stołu stoją próżne;
I z opłatkiem każdy swojem
Idzie do nich spłacać dłużne:
I pokłada na talerzu
Anielskiego chleba kruchy;
Bo w tych krzesłach siedzą duchy…
Nikt nie pyta, o kim mowa,
Wszyscy wiedzą, co się święci,
I dla kogo serce chowa
Winną pamięć w tej pamięci!
Dania specjalne
Liczba wigilijnych dań (pisze Brückner: „7 dań było na wilii chłopskiej, 9 na szlacheckiej, 11 na pańskiej [czyli magnackiej]”), spośród których każde godne było koniecznego skosztowania (tenże: „żeby w ciągu roku nie pozbawiać się równej liczby przyjemności”); postne grzyby i kapusta z grzybami, kluski, ryby, kutia, makiełki i co jeszcze! Zupy: rybna, barszcz z uszkami, z kołdunami. Każdy region, a z powojennym przemieszaniem Polaków kresowych, galicyjskich, zachodnich i kongresowiaków – każda prawie rodzina ma dziś swoje kulinarne tradycje, równie odrębnie osobiste, jak i polskie. Oczywiście, o ile je w ogóle kultywuje. Często mówimy o tych pielęgnowanych przez nas daniach: staropolskie. Jednak nie są to już tamte, sarmackie przysmaki. To raczej smakowite przepisy naszych praprapraprababek sprzed niespełna dwustu lat. Już wówczas uchodziły za stare i tradycyjne, ale w istocie zastąpiły te prawdziwie staropolskie dania, które wyglądały i smakowały jeszcze inaczej. Dla naszych podniebień byłyby zresztą niezjadliwe, nieznośnie pieprzno-kwaśno-słodkie i po prostu obce naszym wyobrażeniom o dawnej kuchni (odkrywa je ostatnio i publikuje prof. Jarosław Dumanowski).
Kolędy najstarsze
Po wieczerzy, „czy to w chacie, czy w pańskim dworze, oboje gospodarstwo, zgromadziwszy rodzinę i domowników, spędzali resztę wieczora na śpiewaniu kolęd o Narodzeniu Jezusowem” (to znów Gloger). Przypomnijmy, że nie gromadziła się wówczas rodzina dwu-, trzyosobowa, ale wielopokoleniowa familia, goście, a także owi „domownicy” – służba domowa i gospodarska, liczona z rodziną pospołu. Śpiewane przez nich kolędy będą towarzyszyć Sarmatom wszelkich stanów długo, długo poza Nowy Rok.
Ale, ale: nie znano wtedy jeszcze słowa „kolęda” w dzisiejszym znaczeniu. Śpiewało się po prostu pieśni na Boże Narodzenie, kolędą zaś (od łacińskiego calendae – pierwszy dzień danego miesiąca) nazywano coś zupełnie innego: świąteczny podarek. „Kolędę”, czyli prezent, można więc było dostać, albo – jeśli się było młodym chłopcem – „kolędowało się”, czyli „chadzało po kolędzie”, aby ją wyprosić. A chadzało się po Nowym Roku z turoniem i innymi sztucznymi zwierzakami.
Pozostańmy jednak przy słowie „kolęda” w znaczeniu dzisiejszym. Najstarsze z polskich kolęd streszczały Ewangelię; nie bywały oryginalne, raczej tłumaczono je z łacińskich, ogólnoeuropejskich. Taką właśnie jest najstarsza z powszechnie dziś jeszcze śpiewanych – „Anioł pasterzom mówił”, zapisana w połowie XVI wieku. Samo przez się zrozumiałe, że kolęd nie tworzył wówczas nieznający łaciny lud, lecz ludzie uczeni. I że z początku te nasze kolędy nie mogły mieć w sobie czułości i zdrobnień, których przecie nie ma w Piśmie Świętym.
Bodaj dopiero jezuitom, przybyłym do Polski w wieku XVI, zawdzięczamy odmianę. To z ich inspiracji trzej sarmaccy poeci skomponowali w początku XVII stulecia kolędy nowe, odmienne. Kasper Twardowski opisał „Kolebeczkę Jezusową”, czyniąc z niej… kolebeczkę polską, tak jakby Jezusek urodził się na sarmackiej wsi:
Aniołkowie heblowali
Złotej wierzby suchą lipkę
Jezusowi na kolibkę.
Kasper Miaskowski postanowił za to pisać górnolotnie:
Krzyknijcie z góry
Anielskie chóry,
Pieśń zaś wesołą i tak pieśń przyjemną,
Obróciwszy nam w jasny dzień noc ciemną.
A ksiądz Stanisław Grochowski uderzył w nieznany jeszcze poetyckiej polszczyźnie ton tkliwy:
Namilsza Dziecinko mała,
Płomień w piersiach moich pała,
Ogień jakiś w sercu czuję,
Czym świadczę, że Cię miłuję…
Prawdziwy sukces odniósł jednak dopiero czwarty poeta. W roku 1630 Jan Żabczyc, skądinąd nieznany, opublikował teksty kolęd (swoje? cudze? cudze przerobione? – nie wiemy) w tomiku „Symfonije anielskie abo Kolęda [czyli podarek] mieszkańcom ziemskim od muzyki niebieskiej, wdzięcznym okrzykiem na Dzień Narodzenia Pańskiego zaśpiewane”. Teksty artystycznie doskonałe, w liczbie trzydziestu sześciu – do skocznych, swojskich melodii. W nich to „polonizacja (jak pisze znany badacz Stefan Nieznanowski) objęła nie tylko betlejemskie realia, lecz i muzykę, otwierając długą tradycję polskiej kolędy komponowanej na nutę modnej pieśni, tańca”. Aż dwadzieścia trzy „Symfonije” oparły się zębowi czasu. To w nich zabrzmiało po raz pierwszy: „Przybieżeli do Betlejem…”.
Tymczasem i to nie jest koniec dziejów kolędy sarmackiej. Najbardziej pełne miłości, najtkliwsze, najbardziej teologiczne – okazały się pienia czasów saskich, tych rzekomo wypranych z treści i kultury, w istocie obfitujących w poetyckie perły. Te perły sypały się spod piór panien karmelitanek, benedyktynek, wizytek… „Gdy śliczna Panna Syna kołysała”, „O siano, siano”, „Jezus malusinki”. Nie zawarły ich jednak ówczesne śpiewniki katolickie; skarby te długo skrywały się za zakonną furtą. Dopiero w wieku XIX ksiądz Michał Mioduszewski udostępnił je wszystkim Polakom, wydając wiekopomny „Śpiewnik kościelny”.
Pasterka
Wreszcie północna Msza Święta nazywana na pamiątkę przybycia pastuszków do żłóbka. W siedemnastowiecznej epopei, która opiewa obronę Jasnej Góry przed Szwedami, czytamy o dniu Bożego Narodzenia roku 1656 w częstochowskim klasztorze:
W samym kościele chwałę wysokości,
A ludziom pokój na tej tu niskości
Anielskie słowa niegdy powtarzają
Śpiewacy, którzy na chorze śpiewają;
Trzęsą się stropy, trzęsą się i ściany,
Brzmi wraz kapela i głośne organy.
Co dalej?
Dzisiejsza polska Wigilia nie jest dokładnym powtórzeniem tej starodawnej. Zresztą – jak widzimy – staropolskie Wigilie zmieniały się; każde dziesięciolecie przynosiło rzeczy nowe. Kiedy chłopi ustawiali snopki zboża w rogach izb, szlachta już o tym zapominała, i tak dalej. Ale jednak trwała więź. I trwa: wszak śpiewamy te same kolędy (jakże często nie wiedząc o tym!). Tyle że po kolędzie chodzi już tylko ksiądz. No i… czy na pewno jeszcze śpiewamy te kolędy?