Ha! Nie bez kozery kampanię prezydencką, zamiast rzeczywistych problemów, jak np. katastrofa finansów publicznych (tegoroczny deficyt zaplanowany został na poziomie 52 mld zł jeszcze przed powodzią, która będzie kosztowała co najmniej 10 mld, dług publiczny przekroczył 705 mld i przyrasta z szybkością co najmniej 3 tys. zł na sekundę), rozbrajanie państwa i bankructwo systemu emerytalnego – zdominowały rozważania nad autentycznością metamorfozy Jarosława Kaczyńskiego. Jarosław Kaczyński bowiem zadeklarował zamiar zakończenia „wojny polsko-polskiej”, co w przełożeniu na język konkretów miało doprowadzić do wielkiej koalicji PiS-u z PO (taka właśnie koalicja rządzi Siedlcami, które z tego powodu zaimponowały podobnież całej Europie). Niektórzy dowodzili, że z powodu śmierci brata w katastrofie pod Smoleńskiem doznał traumatycznego wstrząsu, w następstwie którego porzucił sprośne błędy Niebu obrzydłe i nawrócił się na wartości demokratyczne, to znaczy – żeby spokojnie wypić i zakąsić z kolegami politykami na koszt skołowanych mułów, których, ma się rozumieć, co pewien czas należy wyrywać z gnuśnej drzemki i podjudzaniem podnosić poziom adrenaliny w zwapniałych arteriach. Inni – że przeciwnie – że Jarosław Kaczyński tylko się przyczaił dla zmylenia przeciwnika, żeby ten uwierzył w autentyczność metamorfozy. A kiedy już uwierzy – wtedy z tym większą dla niego konfuzją przypomni się mu, skąd wyrastają mu nogi i w ogóle – ruski miesiąc.
Rzecz bowiem w tym, że na rzeczywiste problemy państwa tubylczy mężykowie stanu nie mają w zasadzie już żadnego wpływu. Po pierwsze dlatego, że decyzje w takich sprawach nie do nich należą, tylko do razwiedki, która za zasłoną procedur demokratycznych, okupuję Polskę i eksploatuje jej obywateli. Nawiasem mówiąc, wielu ludzi, których Nowy Testament ironicznie nazywa „mądrymi i roztropnymi”, w żadne rządy razwiedki nad Polską nie wierzy, a w szczególności nie wierzy w nie pan prof. Adam Wielomski, politolog. Nie czas tu, ani miejsce na polemikę z panem profesorem, ale odnoszę wrażenie, że nie wierzy on w te rzeczy na tej samej zasadzie, co mąż poszukujący gacha małżonki. Natknąwszy się na niego w szafie, jak mierzył doń z rewolweru krzyknął: „i tu go nie ma!”, zatrzasnął drzwi i już dalej nie szukał, kontent, że wprawdzie może i z rogami, ale za to żywy i zdrowy. Tymczasem w Polsce nie można nawet splunąć, żeby nie trafić w konfidenta razwiedki, jak nie ze środowiska zorganizowanych przestępców, na usługach którego – jak to pokazuje – bo nadal pokazuje – sprawa Krzysztofa Olewnika – pozostaje cały system organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości - aż po część hierarchii duchownej ze wszystkich związków wyznaniowych, zjednoczonych w potężnym i wpływowym zakonie Ojców Konfidencjałów.
Ale nawet gdyby ostatnie słowo nie należało do razwiedki, to i tak mężykowie stanu nic by w sprawach państwowych postanowić nie mogli, jako że od 1 grudnia ubiegłego roku mają to formalnie zakazane i mogą co najwyżej tłumaczyć własnymi słowami dyrektywy Komisji Europejskiej, stanowiące co najmniej 80 proc. tubylczego ustawodawstwa w naszym bantustanie. A gdyby nawet nie mieli tego formalnie zakazane, to i tak niczego by nie wymyślili, ponieważ te problemy są konsekwencją i rezultatem postanowień podjętych w 1989 roku zarówno co do ekonomicznego modelu państwa, jak i organizacji oraz sposobu funkcjonowania tubylczej sceny politycznej – zaś na straży tych ustaleń stoi nie tylko razwiedka i jej konfidenci uplasowani we wszystkich bez wyjątku środowiskach społecznych, a przede wszystkim – nasza Złota Pani Aniela i zimny rosyjski czekista Putin, którzy tubylcze ustrojstwo gwarantują tak samo, jak w XVIII wieku ówczesne gwarantowała Katarzyna Wielka i Fryderyk II. W tej sytuacji nic dziwnego, że kampanię prezydencką zdominowała kwestia autentyczności metamorfozy Jarosława Kaczyńskiego – czyli odpowiedź na pytanie, czy naprawdę zaakceptował on system wartości wyznawany przez stado mężyków stanu i czy w związku z tym można będzie, bez obawy kompromitacji dopuścić go do udziału w łupach, jako „naszego”, czy też kontynuować „dorzynanie watahy” do zwycięskiego końca.
Wbrew pozornej prostocie, pytanie jest brzemienne w konsekwencje, bo cóż oznacza ostateczne „dorżnięcie watahy”? Ano to, że już jej nie będzie, a to oznacza, że Platforma Obywatelska zostaje wobec razwiedki sama, wyłącznie w towarzystwie lewicy pod przewodnictwem Napieralskiego, który właśnie machnął ręką na obrosłych tłuszczem filistrów i eunuchów, stawiając na wypróbowane ubeckie dynastie, których trzecie, a nawet czwarte pokolenie opanowało wszystkie 7 tajnych służb naszego demokratycznego państwa prawnego – i na młodych wilczków, na których najlepszym skrzydle jest młodociany syn pani Wandy Nowickiej, publicznie wychwalający zbrodnię katyńską za to, że utorowała drogę komunistycznej rewolucji w Polsce. Nie ma najmniejszej wątpliwości, kto w tym tandemie będzie dla razwiedki tylko mniejszym złem, a kto umiłowana Duszeńką – ze wszystkimi tego politycznymi konsekwencjami. Tedy z dwojga złego kto wie, czy nie rozsądniej byłoby dogadać się z „watahą”, która w końcu tak naprawdę robi tylko trochę zupełnie nieszkodliwego hałasu. Oczywiście ze względów propagandowych Platforma kreuje przerażający wizerunek straszliwego „ziobryzmu”, ale – powiedzmy sobie szczerze - Zbigniew Ziobro tak naprawdę okazał się poczciwcem, bo z jego wynalazku w postaci „aresztu wydobywczego” „Platforma” skwapliwie korzysta, a jedyną jego winą, jeśli w ogóle maczał w tym palce, była próba nastraszenia osoby z towarzystwa, tzn. Barbary Blidy – co rzeczywiście stanowiło naruszenie konstytucyjnej zasady „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”.
Nawiasem mówiąc, czarna propaganda przeciwko „ziobryzmowi”, zwłaszcza na dłuższą metę stanowi wodę na młyn ekstremalnej lewicy, bo eksponując rzekome zbrodnie IV Rzeczypospolitej, pozwala na sprawne przykrycie kurzem zapomnienia prawdziwych zbrodni PRL-u. Uzupełnieniem tej operacji są nostalgiczne widowiska o pralce „Frani” i „Syrence”, okraszone pogodnymi anegdotkami z epoki. Coś jakby III Rzeszę i Adolfa Hitlera prezentować poprzez różowe szkiełko „Volkswagena” i autostrad, przeprawiając to anegdotkami w rodzaju, że „czysty typ nordycki i bez mycia jest czysty”. Nic zatem dziwnego, że najsurowszym krytykiem IV RP w Platformie Obywatelskiej został poseł Janusz Palikot i to w momencie, gdy nie tylko wścibscy dziennikarze, ale również organy strzegące praworządności naszego demokratycznego państwa prawnego, jak na komendę przestały interesować się zagadkowym finansowaniem jego kampanii wyborczej. Podejrzewam, że jedni i drudzy dostali taki rozkaz i to nie od posła Palikota, który sam z siebie nie miał wystarczającej mocy sprawczej nawet do poskromienia własnej żony, więc w takiej sprawie tym bardziej nie poradziłby sobie bez wsparcia Sił Wyższych. Ruch, co prawda wirtualny, w obronie posła Palikota ukazuje nam nie tylko zakres wpływów razwiedki, w której istnienie nie wierzy prof. Adam Wielomski, ale przede wszystkim – groźne memento wobec Donalda Tuska, któremu już po raz drugi (pierwszy raz był przy aferze hazardowej) Siły Wyższe przypominają, że nic na tym świecie nie trwa wiecznie, a już zwłaszcza decyzja o wyborze „mniejszego zła”.
Furiacki atak posła Palikota wykorzystał Jarosław Kaczyński, mając pełną świadomość, że nic tak nie wzrusza polskich poczciwców, jak krzywda. Skoro tylko poseł Palikot oskarżył poległego w katastrofie prezydenta Kaczyńskiego o „krew na rękach”, Jarosław Kaczyński dał upust swemu wzburzeniu, pokazując co mądrzejszym i kombinującym na własną rękę strategom Platformy, że nie zadowoli się odpuszczeniem win przypisywanych mu w związku z budową IV Rzeczypospolitej, ani wstrzymaniem „dorzynania watahy”. Domagając się „pełnego wyjaśnienia” przyczyn smoleńskiej katastrofy ostrze swojego żądła skierował zarówno w premiera Tuska, który Bóg wie o czym właściwie gadał z Putinem 7 kwietnia, jak i ministra Sikorskiego, być może nawet – w odwrotnej kolejności. Gdyby sama krzywda komuś nie wystarczała, do tej licytacji wprzęgnięta została również obrona krzyża pod Pałacem Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, co pośrednio angażuje do tej rozgrywki cały Kościół, jak nie z tej, to z odwrotnej strony, w rezultacie czego on również ma stać się zakładnikiem PiS – bo Jarosław Kaczyński szczerze uważa, że wszyscy mają moralny obowiązek się dla niego bezgranicznie poświęcać. Atmosferę podgrzewa niezawodny „Głos Cadyka”, lejąc krokodyle łzy, że oto krzyż „znowu” staje się symbolem „nienawiści”, bo wiadomo że przestaje nim bywać tylko w momentach, kiedy mądrość etapu nakazuje wieszać gwiazdę Dawida na krzyżu – oczywiście tylko dla lepszej asekuracji. Mamy zatem piękną wojnę na symbole, która nie tylko skutecznie odwraca uwagę od rzeczywistych problemów państwa, na które żaden z gigantomachów nie ma jakiegokolwiek remedium, która podtrzymuje w społeczeństwie stan podjudzenia wywołany kampanią prezydencką i na której może udać się dojechać aż do przyszłorocznych wyborów parlamentarnych, po których trzeba będzie chyba jakoś zakończyć „wojnę polsko-polską” – tak naprawdę - o względy razwiedki. Jak widzimy, wojna ma swoje zalety, inaczej nikt by jej nie prowadził. A pokój – jak to pokój - będzie straszny.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1701