Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

„Wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej to nie tylko sprawa pamięci. To sprawa naszej wolności i niepodległości”– z prof. Kazimierzem Nowaczykiem, fizykiem z Uniwersytetu Maryland, rozmawia Joanna Lichocka.

Czym się Pan zajmuje i w jaki sposób trafił Pan do zespołu Antoniego Macierewicza?

Jestem fizykiem, karierę naukową zacząłem w Polsce, pracowałem w Instytucie Fizyki na Uniwersytecie Gdańskim. W ramach wymiany naukowej wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. I tu od 1996 r. pracuję w laboratorium w Centrum Spektroskopii Fluorescencyjnej. To centrum przy Szkole Medycznej Uniwersytetu Marylandzkiego, najstarszej publicznej szkole medycznej w USA. Prowadzimy własne badania podstawowe, ale też realizujemy zlecenia dla fizyków, biologów, chemików. Przy pomocy najnowszej aparatury badamy molekuły, DNA i komórki. Wzbudzamy światłem cząstki i obserwujemy ich emisję, czyli stosujemy spektroskopię fluorescencyjną. Zachowanie cząstek po wzbudzeniu ich np. laserem zawiera informacje o ich budowie fizycznej i procesach zachodzących w czasie nanosekund. Laboratorium jest w tej dziedzinie jednym z najlepszych na świecie.

Jaki ma to związek z katastrofami lotniczymi?
Jestem fizykiem doświadczalnym, integralną częścią mojej pracy jest opracowanie i interpretacja wyników eksperymentów. To cała dziedzina, która nazywa się analizą danych. I to jest właśnie ta umiejętność, która okazała się przydatna po ukazaniu się raportów MAK i komisji Millera.


Nadal jednak nie wiem, jak zaczął Pan współpracę z Antonim Macierewiczem.
Musimy cofnąć się do 2010 r., krótko po katastrofie. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że oprócz czarnych skrzynek (dwóch rosyjskich i jednej polskiej skrzynki szybkiego dostępu QAR firmy ATM) były jeszcze zamontowane w Tu-154 dwa urządzenia produkcji amerykańskiej: FMS (Flight Management System) oraz TAWS (Terrain Awareness Warning System). Pierwszy z nich to komputer pokładowy, drugi to system wczesnego ostrzegania przed zderzeniem z ziemią. Odszukałem informacje na temat tych systemów i zwróciłem uwagę na istotne informacje, które mogły być przez nie zarejestrowane, a należy pamiętać, że zawarte w nich dane zostały odczytane przez amerykańskiego producenta, firmę Universal Avionics.
Krótko przed katastrofą zadebiutowałem jako bloger – najpierw na Salonie24, potem także na Niezależnej.pl, pod nickiem KaNo – to skrót od mojego nazwiska – i tam po raz pierwszy napisałem o wadze informacji zawartych w danych zarejestrowanych przez te urządzenia, na przykład o zagadkowym zaniku napięcia w komputerze pokładowym. Wtedy też wspomniałem o przeniesieniu lewego statecznika samolotu kilkanaście godzin po katastrofie. Analiza zdjęć z 11 i 12 kwietnia pokazała, że przeniesiono go o kilkadziesiąt metrów. Gdy powstał zespół parlamentarny kierowany przez Antoniego Macierewicza, wysłałem jako bloger swoje analizy. Dostałem informację zwrotną, że dotarły one do zespołu.

Chciał Pan występować jako bloger, a nie profesor fizyki z Uniwersytetu w Maryland?
Byłem blogerem. Kontakt z Antonim Macierewiczem nawiązałem we wrześniu 2010 r. podczas jego wizyty w USA z Anną Fotygą, gdy rządzący Polską oskarżali go o zdradę, że pojechał do „obcego mocarstwa” (śmiech). Był to pierwszy nasz kontakt po prawie 30 latach, bo tyle czasu minęło od naszego poznania się na spacerniaku w więzieniu w Iławie.

A co Pan tam robił?
To było ciężkie więzienie, w którym osadzano internowanych w stanie wojennym. Byłem jednym z nich. Trafiłem do Iławy wiosną 1982 r. w ramach akcji „uczelnie”. Wtedy bardzo wiele osób z uczelni zostało internowanych. Byłem wówczas asystentem w Instytucie Fizyki na UG. Wcześniej aresztowano czterech moich studentów, w tym Marka Czachora, który dostał wyrok półtora roku więzienia. Został skazany w procesie, w którym zapadły najwyższe wyroki w stanie wojennym. Między innymi mama obecnego prof. Marka Czachora, znana działaczka gdańskiej opozycji, pani Ewa Kubasiewicz, dostała najwyższy wyrok – 10 lat więzienia. Chodziło o druk i podziemne wydawnictwo.
Oprócz „oficjalnego” uniwersytetu był jeszcze ten latający, w przenośni i dosłownie, od końca lat 70., kiedy poznałem doktora Leszka Kaczyńskiego, Arama Rybickiego, a podczas strajku studentów w 1988 r. Przemka Gosiewskiego. Potem nasze drogi się rozeszły. Oni zginęli, a ja mam wobec nich dług do spłacenia.

Prof. Marek Czachor z Politechniki Gdańskiej teraz siedział obok pana w Brukseli podczas publicznego wysłuchania w sprawie katastrofy smoleńskiej.
Być może katastrofa smoleńska spowodowała także to, że aktywizują się i spotykają ludzie pierwszej „Solidarności”. Znów zbiegają się ich losy. Wtedy w Iławie opowiadało się o marzeniach, o tym, jak mogłaby wyglądać wolna Polska, ale były też rzeczy przyziemne, codzienne. Za murami została rodzina i to było przez służby bezwzględnie wykorzystywane. Wywierano na nas nacisk, by podpisać tzw. lojalki. Wtedy Antoni Macierewicz udzielił mi prostej i najlepszej rady, zgodnie z którą sam postępował – nie rozmawiać z esbekami. W ten sposób dylemat, czy podpisać lojalkę i być może wrócić do rodziny, przestał być elementem codziennej presji. Gdy wywoływano mnie na rozmowę z esbekiem, odpowiadałem więc zawsze w ten sam sposób – „nieobecny”. Znaliśmy się wtedy dosyć blisko. Antoni „mieszkał” w sąsiedniej celi i nocą przez kraty prowadziliśmy długie dyskusje. A jak już zaczynaliśmy gadać od rzeczy, to Antoni krzyczał: „golono strzyżono”, kończyła się dyskusja i szliśmy spać (śmiech). Często graliśmy w brydża. Antoni niewiele o sobie mówił, ale wiedzieliśmy, że jego sytuacja rodzinna była szczególnie trudna. Imponował mi nie tylko chłodną oceną zdarzeń, ale i postawą.
W Boże Ciało w czerwcu 1982 r. na kracie w oknie powiesiliśmy zbity z dwóch drewnianych desek krzyż z przyklejonym obrazkiem Matki Boskiej. Ktoś doniósł, że krzyż widoczny jest z ulicy, i do celi przyszedł oficer dyżurny, żądając, byśmy go zdjęli. Graliśmy w brydża razem z Antonim, nikt się nie ruszył. Klawisz na to: „Sam zdejmę” – i ruszył ku oknu. Zatrzymał go spokojny głos Antoniego: „Niech zobaczę polskiego oficera z orzełkiem na czapce zdejmującego krzyż”. Klawisz odskoczył jak oparzony, sprowadził atandę, czyli specjalny oddział interwencyjny. Zrobili nam kipisz, ale krzyż pozostał nietknięty na kracie, mam go do dziś.

Dlaczego trafił Pan do Iławy?
Nie byłem nikim znaczącym, ale zawsze starałem się działać w chwilach, które uznawałem za ważne. Nie ukrywam, że moja kariera naukowa nieco na tym ucierpiała. Nie było szybkiego doktoratu, zagranicznych stypendiów. Ale miałem szczęście, że nie straciłem pracy. A spowolnienie doktoratu to także moja wina, bo miałem mało czasu, pochłonięty różnymi akcjami.

Kiedy Pan wyemigrował?
Pierwszy raz na wymianę naukową wyjechałem w 1991 r., a kilka lat potem otrzymałem propozycję uczestniczenia w dużym, kilkuletnim grancie, sponsorującym wszystkie badania centrum. I wówczas musiałem wybrać. Mój macierzysty instytut odmówił mi urlopu bezpłatnego, powiedziano mi, że albo wracam, albo wyrzucają mnie z pracy. Zdecydowałem, że zostaję. To był 1997 r.

Spotyka Pan zatem Antoniego Macierewicza po wielu latach, w USA, w roku 2010…
I to nie osobiście, lecz telefonicznie, zadzwoniłem do niego w sprawie analiz i umówiliśmy się, że zespół będzie mi dostarczał materiały, które będę analizował. W ramach tych ustaleń dostałem odczyty TAWS i FMS. Ich analiza pochłonęła trochę czasu, potem Antoni Macierewicz zaproponował, bym przedstawił wyniki zespołowi parlamentarnemu. Zgodziłem się, a on mnie wtedy spytał, czy chcę wystąpić jako bloger KaNo, czy pod nazwiskiem. Natychmiast postanowiłem, że pod nazwiskiem, że to zwiększy wiarygodność nie tylko moją, ale i zespołu.

Skąd w ogóle ten dylemat? Chodziło o to, by nie miał Pan kłopotów?
To raczej nie była sprawa ewentualnych kłopotów, o tym nie myślałem. Bardziej chodziło o to, co nazwałbym spokojną pracą w zaciszu. Znając realia życia, można było przewidywać, jakie będą reperkusje: ataki personalne i utrudnianie życia na co dzień. To zresztą się sprawdziło w postaci niesympatycznych, mówiąc delikatnie, maili do mnie i listów do władz uniwersytetu pod hasłem „czy uniwersytet wie, czym się pan Nowaczyk zajmuje, czy się podpisuje pod tym, co robi, i pod jego poglądami”. Skutek listów jest odwrotny – uderzają nie we mnie, lecz w opinię o Polakach. Na uczelniach amerykańskich, gdzie istnieje nieskrępowana swoboda badań naukowych, tego typu donosy są zupełnie niezrozumiałym zjawiskiem.

Kiedy po raz pierwszy doszedł Pan do wniosku, że na pokładzie Tu-154 były dwie eksplozje?
Do czasu wysłuchania w Brukseli nigdy nie mówiliśmy głośno o wybuchach, natomiast w lipcu ubiegłego roku, na spotkaniu zespołu parlamentarnego zaprezentowałem wyniki badań, w których była mowa o dwóch wstrząsach. To było dzień przed ogłoszeniem raportu Millera. Z danych TAWS wynikało także, że samolot nie mógł wykonać beczki po uderzeniu w brzozę.

Dlaczego?
Dlatego że samolot nie zmienił trajektorii, leciał za brzozą 140 m prosto, aż do momentu zarejestrowanego jako TAWS nr 38, który, też wiedziałem to już wówczas, był bardzo szczególną informacją. Przy wykonywaniu beczki, po hipotetycznej stracie skrzydła wywołanej uderzeniem w brzozę, musiałby skręcić w lewo. Nic podobnego się nie stało.

Dlaczego musiałby skręcić?
Dlatego że rotacja samolotu w lewo wywołuje jednocześnie skręt w lewo. A to jest także sprzeczne z jego aerodynamiką oraz danymi zapisanymi przez system TAWS.

Co to znaczy? Że samolot nie odwrócił się do góry brzuchem, nie zrobił beczki po stracie skrzydła?
Mój wniosek wtedy był taki, że do tych 140 m. za miejscem, w którym miał uderzyć w brzozę, samolot nie wykonywał beczki i nie skręcał. A druga rzecz – w ramach współpracy, bo już wówczas współpracowałem z ekspertami z Polski, zwrócono moją uwagę na zarejestrowane przez urządzenia samolotu dwa tajemnicze wstrząsy w przyspieszeniu pionowym.

Co to znaczy?
Przyspieszenie ma bezpośredni związek z siłą działającą na samolot. To znany wzór Newtona: F = m x a, czyli że przyspieszenie (a), z jakim porusza się ciało, jest proporcjonalne do działającej na nie siły (F). I tu się okazało, że na samolot w bardzo krótkim czasie i w bardzo krótkich odstępach musiała zadziałać bardzo duża siła, i to skierowana z góry na dół, co jest niemożliwe w przypadku zderzenia z drzewem. Po prostu nie ten kierunek działania siły. Zasygnalizowałem to wtedy po raz pierwszy.
To pierwsze publiczne wystąpienie pod nazwiskiem miało też inny, niespodziewany efekt. Napisał do mnie prof. Wiesław Binienda, który na własną rękę prowadził badania i od dłuższego czasu szukał kontaktu z zespołem. Jak powiedział – chciałby się przydać.

I co się działo dalej?
Grono osób rozszerzyło się i stanowimy już całkiem sporą grupę badaczy, którzy pracują nad przyczynami katastrofy, choć nie wszyscy mogą ujawnić nazwiska, szczególnie osoby z Polski.

Pan przedstawił teraz w Brukseli wyniki badań dr. Szuladzińskiego z Australii. To on kategorycznie wyraził to, co panowie stawiali jako hipotezę. Że samolot zniszczyły dwie eksplozje.
Takie są wyniki jego badań. On na szali kładzie nie tylko swoje nazwisko, ale i renomę firmy, która zajmuje się ekspertyzami wypadków, różnego rodzaju katastrof i analizuje zmiany strukturalne materiałów podczas takich gwałtownych zdarzeń. Obiektem jego ekspertyz są między innymi wybuchy. Przesłaliśmy mu wszystkie dane, zdjęcia, nasze analizy i na tej podstawie przygotował on ekspertyzę.

Jest Pan pewien tych eksplozji?
Słowo „pewien” zależy od kontekstu, w jakim jest użyte. W tej chwili nie znamy wszystkich dowodów, nie badaliśmy bezpośrednio wraku, ale jest to pierwsza hipoteza wyjaśniająca rzeczy, których nie mogliśmy wcześniej logicznie powiązać. Przede wszystkim zachowania się samolotu w ostatnich sekundach i tego, co się stało ze skrzydłem. Skąd wziął się gwałtowny obrót samolotu i gwałtowny spadek przed uderzeniem w ziemię oraz pozycja, w jakiej znalazł się wrak samolotu.

Hipoteza o eksplozjach daje na to odpowiedź?
Jest dużo zdjęć ilustrujących położenie wraku z pierwszych dni po katastrofie. Wyraźnie widać, że przód samolotu, czyli kokpit wraz z dwiema salonkami, nie jest odwrócony i leży w naturalnej pozycji, czyli podwoziem ku dołowi. Natomiast część ze skrzydłami i część pasażerska są odwrócone. To właśnie tłumaczy hipoteza dr. Szuladzińskiego.

Czyli?
Według hipotezy dr. Szuladzińskiego pierwszy wybuch urwał końcówkę skrzydła i naruszył jego strukturę. Natomiast drugi wybuch, wewnątrz samolotu, w okolicach śródpłacia, czyli w centrum samolotu, spowodował już bardzo poważne uszkodzenie konstrukcji skrzydła i utratę nośności. Jednocześnie pękł kadłub samolotu – na wysokości skrzydeł, właśnie za salonkami i przed przedziałem pasażerskim. W efekcie przednia część samolotu nie zmieniła swojej pozycji, nie obróciła się, natomiast zmiana sił nośnych na skrzydłach spowodowała obrót i odwrócenie się tylnej części samolotu. I w takiej pozycji samolot upadł. To się zgadza ze zdjęciami z położenia wraku w miejscu katastrofy.

I jest Pan takiej wersji zdarzeń pewien?
Jestem przekonany, ponieważ to łączy wiele elementów dotychczasowych analiz, jest spójne. Nie znam dowodów, które by tej hipotezie zaprzeczały. Zatem od strony analizy naukowej jest to przekonujące, natomiast nie może być oczywiście dowodem w sądzie. Potwierdzeniem mającym znaczenie dowodowe może być szczegółowe badanie wraku. To, mimo dewastacji szczątków samolotu, jest ciągle do odtworzenia.

Pytam o tę pewność, bo trudno poważnie przyjąć do wiadomości, że ktoś podłożył dwie bomby w samolocie prezydenta.
Ta myśl jest trudna do przyjęcia. To jest poza analizami naukowymi. Dla mnie jest to rzecz przerażająca, bo upokarza mnie jako Polaka. To straszne, że ktoś mógłby planować taką zbrodnię, uważając, że jest ją w stanie ukryć i że, być może, prawda nie ujrzy nigdy światła dziennego. Żeby do tego doszło, musiałby mieć pewność, że będzie miał wsparcie osób sprawujących władzę w Polsce. Dlatego tak mnie to mrozi. Na początku badań nie wiedziałem, że taka hipoteza pojawi się jako wynik naszych analiz. Myśmy niczego nie zakładali. Wolałbym, żeby to był np. wybuch silnika, ale gdyby tak było, samolot wyglądałby inaczej.

Podczas wysłuchania mówili panowie o odkształceniu wraku, które również ma świadczyć o eksplozji.
Obie burty (część górna razem z oknami), na których leży tylna część wraku, są wywinięte do góry. Tak jak wygląda otwarta puszka po konserwach. I co jest równie zadziwiające – prawie dziesięciometrowa część kadłuba, ta część leżąca spodem do góry, która była brzuchem samolotu, jest w zasadzie pusta. Tak jakby została „wydmuchnięta”. Przecież tam były kable, przedziały bagażowe, dziesiątki urządzeń, które są w wyposażeniu samolotu, a tam wszystko widać na przestrzał. Jakby nic tam nigdy nie było. To jest jeszcze dodatkowy element, który przemawia za teorią o eksplozjach. Na cały samolot zadziałało to jak silne pchnięcie ku ziemi. Natomiast nic nie wiemy o rodzaju ładunków i zastosowanej technologii.
Dlatego apelujemy o powołanie międzynarodowej komisji, bo tu potrzebne jest badanie wraku i autopsja wszystkich ciał.

Jeśli były eksplozje, dlaczego nie było pożaru?
Zbiorniki w skrzydłach były prawdopodobnie już puste, świadczy o tym ilość paliwa, o której wspominają piloci. Największy zbiornik jest w centropłacie, oderwanie się końcówki skrzydła nie skutkowało rozlaniem i zapaleniem się paliwa. Natomiast rozrzucone pojedynczo, małe ogniska mogą świadczyć o wybuchu, który nastąpił w powietrzu.

To mogła być eksplozja zewnętrzna?
W kadłubie nie – tam musiał być wybuch wewnątrz. Natomiast jeśli chodzi o końcówkę skrzydła – nie wiemy.

Na jakiej wysokości i w którym miejscu był samolot, gdy doszło do pierwszej eksplozji?
Musimy te eksplozje traktować łącznie, bo z zapisów wstrząsów w raporcie MAK potwierdzonych w raporcie Millera wynika, że to się dzieje w bardzo krótkim czasie. Same wstrząsy trwają dziesiąte części sekund. Na dodatek podczas analiz niejednokrotnie przekonaliśmy się, że wykresy MAK były specjalnie przesuwane, także komisja Millera w nieco dowolny sposób przesuwała czasy TAWS i FMS. Dlatego umiejscowienie tych dwóch wybuchów nie jest całkowicie precyzyjne. Przyjmujemy, że drugi wstrząs miał miejsce przy TAWS #38. Wtedy samolot gwałtownie skręcił w lewo.

Co to jest TAWS #38?
W przypadku TAWS mamy trzy rodzaje zapisów – dwa stałe punkty, to znaczy start i lądowanie, które są zapisywane przy każdym locie samolotu, oraz alarmy o zbytnim zbliżaniu się do ziemi czy zbyt dużej prędkości schodzenia do lądowania itd., które mogą się pojawić, choć nie muszą, w czasie lotu. TAWS #38 jest standardowym zapisem lądowania, który jest uruchamiany przez czujniki znajdujące się w goleniach samolotu, przy kołach na skrzydłach. To sensory, które działają tylko wtedy, gdy samolot mocno dotyka ziemi, czyli siada na pasie. Wtedy dopiero działają te czujniki. W przypadku katastrofy w Smoleńsku TAWS #38 (lądowanie) pojawia się w zapisie, gdy podana jest wysokość baryczna 37 m nad poziomem pasa.

Dlaczego więc uruchomiły się czujniki lądowania, gdy samolot był w powietrzu?
Ten fakt uprawdopodabnia analizę dr. Szuladzińskiego: w przypadku gwałtownego wybuchu mogą zadziałać sensory na goleniach i TAWS mógł odebrać to jako sygnał lądowania.

Ile czasu minęło między jednym a drugim wstrząsem?
Dziesiąte części sekundy. Samolot jest już blisko zetknięcia z ziemią. Silnie skręca w  lewo i spada. To są mniej więcej trzy ostatnie sekundy przed uderzeniem w ziemię. Między jednym a drugim wstrząsem przelatuje odległość mniejszą niż 100 m. Fragment skrzydła upada 111 m za brzozą, a więc w pobliżu TAWS #38.

Czy w ogóle było zetknięcie z brzozą?
Według danych TAWS w momencie lądowania samolot przeleciał ponad brzozą, nie zszedł tak nisko, jak wykazują to MAK i raport Millera. Jest jeszcze więcej przesłanek świadczących o wyższej trajektorii samolotu, chociażby czas przelotu nad bliższą radiolatarnią lotniska czy niepotwierdzenie odgłosu zderzenia z brzozą w odczycie nagrań z kokpitu dokonanych przez ekspertów z Instytutu Sehna. Jak wiadomo, prof. Binienda symulował też efekty ewentualnego zderzenia skrzydła z brzozą. Przy wielu rozważanych konfiguracjach odpowiedź zawsze jest taka sama: skrzydło przecina brzozę bez uszczerbku dla jego siły nośnej.

Dlaczego MAK i komisja Millera nic nie mówiła o wstrząsach? Gdzie je Pan zobaczył?
Bo to można zobaczyć po bardzo wnikliwej analizie. To są ułamki sekund, a przedział czasowy, w jakim pokazane są wykresy, jest na tyle duży – sięga kilkudziesięciu sekund – że zapis tych wstrząsów jest bardzo mało widoczny, one się zlewają. Na szczęście technika prezentacji wyników w raporcie MAK jest taka, że można uzyskać duże powiększenie wykresów i dokładnie je odczytać. Komisja Millera nie powtórzyła już tego „błędu”, nie podała nawet skali pionowej w swoich wykresach, podając wartości jedynie dla kilku punktów, dlatego nawet uważnie czytając raport, można tych rzeczy nie zauważyć. Zająłem się wykresami, bo z samej ciekawości postanowiłem je przeanalizować – takie skrzywienie zawodowe. Spróbowałem je powiększyć – okazało się, że technika prezentacji wykresów w raporcie MAK jest bardzo temu przyjazna. Zostały one zrobione przy pomocy rosyjskiego programu „WinArm32”. Przy powiększeniu pozwala on zachować proporcje i dobrą rozdzielczość. I zobaczyłem wtedy zapis dwóch wyraźnych, silnych wstrząsów następujących po sobie, w czasie gdy samolot był jeszcze w powietrzu.

Całość wywiadu z prof. Nowaczykiem w najnowszym wydaniu tygodnika “Gazeta Polska”

Za:  http://niezalezna.pl/26278-prof-nowaczyk-o-dwoch-eksplozjach-w-tupolewie

 Nadesłał: Jacek