Kilka dni temu prezydent Lech Kaczyński podpisał tzw. Traktat Lizboński. Nic w tym dziwnego, wszak przed dwoma laty sam uczestniczył w negocjowaniu jego warunków i reprezentował Polskę na szczycie w Lizbonie 13 grudnia 2007 r. Od tego czasu próbował co prawda wykonywać pewne mało znaczące gesty w stronę przeciwników traktatu, wypowiadając się co pewien czas na temat jego mankamentów czy konieczności poszanowania głosu Irlandii, która w pierwszym referendum traktat odrzuciła, jednak wiadomo było, że prędzej czy później dokument podpisze, kończąc tym samym proces jego ratyfikacji przez Rzeczpospolitą Polską. Dokonał tego aktu uroczyście, przed kamerami i w świetle fleszów, z determinacją wykorzystując podany długopis, kiedy zbuntowało się jego własne pióro.
Należy jednak wyrazić zdziwienie tym, że rozmaici politycy i ludzie mediów, którzy jeszcze do niedawna ostro krytykowali traktat, teraz chwalą prezydenta i próbują usprawiedliwić jego postępowanie „międzynarodową presją”, „pragnieniem legalizmu” czy wreszcie intrygami rządzącej Platformy Obywatelskiej, tłumacząc, że „nie miał wyjścia” i „musiał”. A przecież w ciągu ostatnich dwóch lat nie zdarzyło się nic, co pozwoliłoby zmienić opinię o traktacie reformującym Unię Europejską. Nadal bowiem zawiera on skrajnie niekorzystne rozwiązania nie tylko dla Polski, ale również dla całej Europy, różniąc się tylko „kosmetyką” od projektu tzw. Eurokonstytucji, odrzuconego niegdyś w referendach przez Holendrów i Francuzów, co przyznał zresztą sam twórca tej ostatniej – Valery Giscard d’Estaign. Jego przyjęcie nie tylko umocni dominację państw silnych nad słabszymi, ale również utrwali rządy biurokratycznej, międzynarodowej kliki brukselskiej nad całym kontynentem, i nie zmienią tego żadne „kompromisy z Joaniny” czy inne mechanizmy o wątpliwej trwałości.
Pomimo wyłączenia Wielkiej Brytanii i Polski spod działania Karty Praw Podstawowych, dokument ten, który już staje się w ręku lewicy narzędziem pozwalającym na narzucenie Europie „dyktatury relatywizmu”, stał się, czy nam się to podoba czy nie, integralną częścią traktatu. Prędzej czy później zostaną podjęte próby narzucenia nam jego postanowień, czy to poprzez pośrednie i bezpośrednie oddziaływanie rozmaitych instytucji Unii, czy poprzez wykreowanie siły politycznej, która w drodze procesu legislacyjnego i działań dyplomatycznych uchyli polskie zastrzeżenia i renegocjuje protokół 7. (zwany zresztą „protokołem brytyjskim”, a nie „brytyjsko-polskim”).
Więcej – od czasu wynegocjowania warunków traktatu zaszły wypadki, które nawet u niektórych jego zwolenników mogłyby spowodować poważne wątpliwości. Międzynarodowe naciski na poszczególne państwa mające skłonić je do szybkiej ratyfikacji, bezczelny brak uszanowania wyników referendum w Irlandii i jego ponowienie już po upływie roku, połączone z kampanią przekupstw i gróźb pod adresem tego małego państwa, wreszcie skandaliczne zachowanie unijnych hunwejbinów wobec prezydenta Czech Vaclava Klausa – wszystko to mogło skłonić prezydenta Lecha Kaczyńskiego do znacznie większej rezerwy i odwlekania momentu podpisania traktatu w nieskończoność, a przynajmniej do chwili, gdy władzę w Wielkiej Brytanii obejmą konserwatyści, którzy już zapowiadają referendum mogące unicestwić całe przedsięwzięcie.
Żadne ustawy kompetencyjne nie mogłyby zmusić prezydenta, będącego Głową Państwa, do podpisania czegoś, czego podpisać by nie chciał. Problem w tym, że strojący się w piórka niezależnego niepodległościowca, a nawet konserwatysty, Lech Kaczyński jest po prostu członkiem współczesnego establishmentu, który zrobi wszystko, by być nadal w grze, by nie zostać z niej wykluczonym przez możnych tego świata, byle tylko załapać się na kolejną edycję bankietu o nazwie „polityka”. I w tym znaczeniu rzeczywiście „nie miał wyjścia” i „musiał” ostatecznie przyłożyć rękę do zaangażowania Polski w wielki lewicowy projekt budowy quasi- totalitarnego europejskiego superpaństwa.
Piotr Doerre
Za: http://www.piotrskarga.pl/ps,4290,4,0,1,I,informacje.html