Felieton · „Nasz Dziennik” · 2008-12-13
Nie bez kozery mówi się, że in vino veritas, co się wykłada, że w winie prawda.
Chodzi naturalnie o to, że w dobrym chmielu ludzie wypowiadają się bardziej szczerze, niż na trzeźwo.
Tak właśnie zdarzyło się panu doktorowi Andrzejowi Olechowskiemu, który, według charakterystyki samego Lecha Wałęsy, ma zalety „fizjologiczne i inne”.
Fizjologiczne każdy może sobie obejrzeć („hej tam w Warszawie jest pan minister siwy i taki miły, przez okno rzuca spojrzenia bystre...”), natomiast te „inne” są już bardziej zagadkowe.
Pewne światło rzucił na tę sprawę w swoim czasie Antoni Macierewicz, ujawniając, iż dr Olechowski był współpracownikiem służb specjalnych o pseudonimie „Must”.
Sam zainteresowany temu nie zaprzeczał, utrzymując jedynie, iż współpracował tylko z „wywiadem gospodarczym”.
Ten „wywiad gospodarczy” musi być odpowiednikiem „sądu morskiego”, którym straszył chłopów pan Zołzikiewicz w „Szkicach węglem”, ale nie o to w tej chwili chodzi, bo ważniejsza jest nieostrożność w używaniu zaimków.
Otóż wśród komplementów, którymi pan dr Olechowski, podobnie jak inni uczestnicy rocznicowej balangi, raczył Gospodarza-Laureata, znalazł się i ten, iż Lech Wałęsa był prezydentem „na miarę NASZYCH (podkr.
SK) marzeń”.
Ten zaimek w ustach dra Olechowskiego więcej wyjaśnia, niż mówi, a poza tym – to szczera prawda.
Czegóż innego mogłaby sobie życzyć razwiedka, niż prezydenta, który w chwilach wolnych od pracy naukowej, tzn.
rozwiązywania krzyżówek, gotów był w podskokach spełniać różne życzenia, byle tylko wstydliwe zakątki życiorysu „wieczysta noc powlekła”? Toteż nawet i teraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego sypnęło groszem i wsparło Instytut Lecha Wałęsy kwotą 494,6 tys.
złotych na książkę polemizującą z „prowokatorami”.
A skoro już mowa o pieniądzach, to wyjaśniły się już przyczyny globalnego ocieplenia, przynajmniej jeśli chodzi o francuską miłość do Polski.
Nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem – mówili starożytni Rzymianie.
I rzeczywiście - nie ma takiej sprawy, której nie udałoby się załatwić z Francją – naturalnie za łapówkę.
W ogóle polityka zagraniczna słodkiej Francji coraz bardziej upodabnia się do Bubuliny z filmu „Grek Zorba”.
Jak pamiętamy, Bubulina była kiedyś luksusową damą, niestety już dawno pokonaną w walce z upływem czasu, aczkolwiek zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy, z czego wynikały rozmaite zabawne perypetie.
Podobnie Francja szalenie angażuje się w nieubłaganą walkę z globalnym ociepleniem, wciągając to co bardziej snobistycznie zorientowane biedne polskie dziatki.
Naprawdę zaś chodzi jej o to, by frajerstwu z bantustanów Wschodniej Europy wtrynić swoje elektrownie atomowe.
Jeśli, dajmy na to, Polska, kupiłaby od Francji elektrownię atomową, to Francja pozwoliłaby nam wypuszczać do atmosfery tyle dwutlenku węgla, ile dusza zapragnie i to aż do roku 2020.
Potem klimat już by tego nie wytrzymał, chyba, żeby Polska kupiła od Francji drugą elektrownię.
Zwracam uwagę, że nie chodzi o to, by Polska tę atomową elektrownię zbudowała, tylko – żeby kupiła – bo budowę zablokują przecież biedne polskie dziatki jako „nieprzyjazną środowisku” – więc Polska albo będzie po staremu produkowała elektryczność z węgla i kupowała „limity” dwutlenku węgla – oczywiście od Francji, albo wysadzi swoje elektrownie w powietrze i będzie od Francji kupowała prąd.
Krótko mówiąc – francuska miłość kosztuje – o czym przekonał się już król Stanisław August, kiedy do Warszawy przyjechał francuski teatr.
Królowi wpadła w oko pewna aktorka, więc posłał jej bilecik z zapytaniem, czy może zapukać do jej serduszka.
Odpowiedziała – owszem Najjaśniejszy Panie – ale to będzie bardzo drogo kosztowało.
Ciekawe, ile zapukanie do serduszka słodkiej Francji kosztuje teraz, kiedy francuski dług publiczny rośnie z szybkością 2000 euro na sekundę? Za ile słodka Francja gotowa wybaczyć nam „globalne ocieplenie”?
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl