W polskiej publicystyce prawicowej, zwłaszcza zabarwionej monarchizmem i/lub konserwatyzmem, spotyka się specyficzny obraz porozbiorowych dziejów Ojczyzny. Kreślący go autorzy wyrażają opinię, iż mocarstwa zaborcze miały jako państwa charakter konserwatywny (bo były niedemokratycznymi monarchiami). Z tak sformułowanej przesłanki wyprowadzają oni wniosek, że polscy zachowawcy powinni byli z zasady kolaborować z zaborcami, zawsze i w każdych warunkach. Rzekomą słuszność wniosku podważa jednak fałszywość przesłanki. Mniemanie o konserwatyzmie państw zaborczych wyraźnie nie zalicza się do najszczęśliwszych opinii, gdy choć pobieżnie przekartkować annały historii.
Fryderycjańskie Prusy w XVIII wieku, epoce rozbiorów sarmackiego imperium, zdążyły się już stać modelowym „państwem zachodnim”, przeświadczonym o własnej, wynikającej z nowoczesności, wyższości cywilizacyjnej i zarazem o swoim oświecicielskim posłannictwie wobec zacofanych połaci świata. Największa z tych połaci – katolicka Rzeczpospolita – rozciągała się tuż za ich wschodnimi granicami. Fryderyk II wprost porównywał swą politykę do misji Francji czy Wielkiej Brytanii w amerykańskich koloniach, nazywając Polskę europejską „Kanadą”, a Polaków europejskimi „Irokezami”, których trzeba dopiero ucywilizować. Opublikował nawet utwór „Orangutan Europy”, gdzie szydził, iż w przeciwieństwie do Europejczyków Polacy wywodzą się od tej właśnie małpy. Obiektem szczególnych ataków starego Fryca, i oczywiście koronnym dowodem polskiej ciemnoty, stał się katolicyzm. Ów rewolucjonista na tronie, mason i ateista, marzył o likwidacji papiestwa. „Wcześniej czy później spostrzegą się ludzie, że państwo Papieża zabrać nietrudno, a wtedy do nas palium należy i raz przecie skończy się spektakl. Żaden z mocarzy europejskich nie uzna Namiestnikiem Chrystusowym człowieka, obcemu rządowi uległego: każdy więc dla siebie zamianuje patriarchę. Wówczas powoli odłączą się wszyscy od wspólnej jedności, i każde królestwo będzie miało swój język i swoją religię…” – pisał w liście do Woltera. Nic tedy dziwnego, że tacy luminarze zachodnioeuropejskiego postępu, jak znany filozof i matematyk Jean d’Alembert czy wspomniany Wolter głośno wyrażali radość z zaniesienia przez oświeceniowe Prusy polskim „dzikusom” ogłady na bagnetach, a ten drugi chwalił antypolskie paszkwile Fryderyka i uzasadniał zabór we własnej publicystyce.
Paradoksalnie, nie mniejszą dozę zachodniego progresizmu w stosunku do Polski wykazała w tamtej epoce położona od niej na wschód Rosja. Poddana przed kilkudziesięciu laty przymusowej, brutalnej westernizacji przez Piotra I, kolejnego rewolucjonistę na tronie, uchodziła w oczach swej elity politycznej za państwo par excellence nowoczesne i światłe. Tworzący tę elitę modernizatorzy, odziani w peruki i zachodnie fraki, postrzegali natomiast sarmacką, kontuszową Rzeczpospolitą jako państwo dogłębnie zorientalizowane: bastion obskurantyzmu w samym sercu przenikniętej duchem „oświecenia” Europy, któremu trzeba dopiero zanieść dobrodziejstwa modernizacji, dla dobra ludzkości choćby siłą. Istotnie, w kręgach europejskich oświeceniowych progresistów państwo Sarmatów „zaśniedziałością swych średniowiecznych urządzeń uchodziło za Chiny europejskie”, jak wyraził się wielki konserwatywny historyk prof. Józef Szujski (1835-1883). W Petersburgu, podobnie jak w Berlinie, największą zawadę dla postępu, a tym samym najpilniejszy przedmiot modernizacji (czyli ataku), widziano w polskim katolicyzmie. W celu jej przezwyciężenia rosyjski ambasador w Warszawie, Nikołaj książę Repnin – wówczas faktyczny rządca Polski – oraz prymas Gabriel Podoski, należący do purpuratów nasiąkniętych doktrynami „oświecenia”, a wyniesiony na urząd (być może z tego właśnie powodu) przez Repnina, pod koniec 1767 r. opracowali projekt oderwania od Stolicy Apostolskiej polskiego Kościoła, na czele którego miała stanąć „jurysdykcja duchowa narodowa” – Nieustający Synod Narodowy, złożony po połowie z przedstawicieli kleru i laikatu, sprawujący wyłączną kontrolę nad całym kościelnym majątkiem, w tym nad własnością zakonów. Katoliccy kapłani staliby się urzędnikami państwowymi, pobierającymi pensje. Władza nuncjuszy apostolskich zostałaby zlikwidowana; rosyjski kanclerz Nikita Panin radził zresztą w razie oporu aresztować nuncjusza i w ten sposób wreszcie „wytępić papieską władzę” w Rzeczypospolitej. Repnin zamierzał zmusić polski Sejm do uchwalenia tej destrukcyjnej reformy większością głosów. Do realizacji projektu nie doszło, ponieważ Katarzyna II ostatecznie nie zdecydowała się zatwierdzić planu przygotowanego przez swoich funkcjonariuszy. Imperatorowa ochoczo gościła jednak na petersburskim dworze ideologów wywrotowych prądów w rodzaju Denisa Diderota. Jako profesor w liceum w Carskim Siole, przeznaczonym dla dzieci rosyjskich arystokratów, pracował pod przybranym nazwiskiem de Boudry brat Jean-Paula Marata, jednego z liderów Wielkiej Rewolucji Antyfrancuskiej.
W prześladowaniu Kościoła katolickiego Prusy i Rosję prześcigał jednak chyba, przynajmniej początkowo, trzeci zaborca – ten sam, który summa summarum odegrał w historii Polski relatywnie najlepszą rolę. W pierwszym i trzecim rozbiorze południowe ziemie Rzeczypospolitej zagarnęła Austria, przynosząc ze sobą system zwany józefinizmem. Jego twórca, cesarz rzymski Józef II, to jeszcze jeden rewolucjonista na tronie. W „Ustawie o tolerancji” (sic!) z 1781 r. ogłosił się najwyższą władzą we wszelkich sprawach kościelnych innych niż dogmaty. Rozkazał usunąć ze świątyń wszystkie przybrania krzyży, ołtarzy i świętych obrazów. Zakazał biskupom utrudniać wiernym czytanie Pisma Świętego oraz jakichkolwiek książek dopuszczonych przez państwową cenzurę, a także krytykować jakiekolwiek książki zaakceptowane przez państwowych cenzorów. Patentem z 1782 r. zabronił ogłaszania statutów diecezjalnych bez akceptacji państwowej cenzury oraz wydał rozkaz usunięcia z brewiarzy, pod groźbą kar finansowych, wzmianek o złożeniu z tronu przez Papieży króla Franków Childeryka III i cesarza rzymskiego Henryka IV oraz o rzuceniu klątwy (za herezję ikonoklazmu) na wschodnio-rzymskiego cesarza Leona III Izauryjczyka. W tym samym roku zakazał dotykania relikwii i świętych obrazów. Czterema patentami z lat 1781-1783 zabronił klerowi katolickiemu z terytorium Austrii jakichkolwiek kontaktów ze Stolicą Apostolską lub innymi zwierzchnikami rezydującymi za granicą bez zgody władz państwowych. Żadne bulle, breve ani inne dokumenty papieskie (w tym ogłaszające odpusty) nie mogły być rozpowszechniane na terenie cesarstwa Habsburgów, o ile nie przeszły wcześniej pozytywnie przez państwową cenzurę; postępowy cesarz swoimi aktami prawnymi „zniósł” niektóre wydane wcześniej bulle, a inne nakazał zniszczyć, wprowadzając kary za posiadanie choćby jednego egzemplarza. W 1783 r. zakazał wydawania paszportów osobom udającym się na pielgrzymkę do Rzymu. W tym samym roku zdelegalizował wszelkie procesje poza odbywanymi w święta Wielkanocy i Bożego Ciała. Rozporządzenie z 1783 r. zobligowało wszystkich kaznodziejów do przedkładania państwowym cenzorom każdego kazania na piśmie do akceptacji przed jego wygłoszeniem, z podaniem planowanego miejsca i czasu wygłoszenia oraz listy książek wykorzystanych przy jego pisaniu. Ze szczególną zawziętością Józef II tępił zakony. W 1782 r. zredukował liczbę zakonników w Austrii z siedemdziesięciu do dwudziestu siedmiu tysięcy oraz zlikwidował sześćset dwadzieścia cztery klasztory, w tym z zasady wszystkie klasztory żeńskie, nie zajmujące się opieką nad dziećmi lub chorymi. Pozostałe klasztory pozbawił autonomii, podporządkowując je biskupom diecezjalnym (których z kolei podporządkował państwu); usunięto z nich opatów i przeorów, a ich miejsce zajęli jako nadzorcy i zarządcy z ramienia państwa tzw. komendatariusze. Cesarz zabronił prowincjałom wizytować klasztory i uzależnił moc obowiązującą statutów poszczególnych zakonów od zatwierdzenia ich przez państwo. Rozporządzeniem z 1785 r. uniemożliwił nakładanie klątw i kar kościelnych bez zgody sądu. Patentem z 1786 r. zakazał budowania w kościołach więcej niż trzech ołtarzy, a także używania nadliczbowych w tych kościołach, gdzie już istniały więcej niż trzy. Zablokował możliwość kształcenia austriackich kleryków w Państwie Kościelnym, zmuszając ich do nauki w specjalnie utworzonych w Wiedniu i w diecezjach państwowych seminariach, wyjętych spod władzy biskupów. Od początku XIX wieku odgórnie propagowano w Austrii pojęcie „cesarsko-królewskiej katolickiej religii”. System józefiński, choć stopniowo ograniczany, przetrwał do końca lat czterdziestych dziewiętnastego wieku. Funkcjonował jeszcze, gdy doszło do bestialskiej rzezi galicyjskiej 1846 roku. Zbrodnię tę przygotowali austriaccy urzędnicy (kluczową rolę odegrał Rusin Joachim Chomiński, komisarz obwodowy w Tarnowie), celowo rewoltując włościan przeciw szlachcie; na najwyższym szczeblu miał ją podobno zlecić sam szef austriackiego rządu, kanclerz Klemens książę von Metternich.
Bieg historii wskazuje jednak, iż Austria nie została przyjęta do nieformalnego sojuszu Prus i Rosji na arenie międzynarodowej, którego głębinowym fundamentem pozostawała wrogość do katolicyzmu. Krakowski konserwatysta prof. Stanisław hrabia Tarnowski (1835-1917) wspomina: „Zbliżała je także – choć może nie zawsze same o tym myślały – nienawiść zasadnicza do świata i Kościoła katolickiego, do starych katolickich monarchii i społeczeństw, Austrii i Francji.” Prawda zawarta w tej obserwacji z całą mocą ujawniła się w drugiej połowie XIX wieku, gdy – jak pisze wybitny analityk europejskiej dyplomacji Julian Klaczko (1825-1906), katolicki konserwatysta i monarchista – państwo pruskie przeistoczyło się całkowicie w „rewolucyjną monarchię”. Prusy sprzymierzyły się taktycznie z rządzonymi przez stronnictwo wolnomularskie zjednoczonymi Włochami, by wspólnie z nimi pobić i rozerwać katolicką Austrię. Wcześniej dyplomacja królestwa Prus zawarła w sekrecie porozumienie antyaustriackie z lewicowymi, republikańskimi rewolucjonistami Giuseppe Mazziniego. Poprzez konsekwentne popieranie zjednoczenia Włoch rękami wolnomularzy oraz poprzez rozbicie chroniącej je militarnie Francji, Prusy doprowadziły do likwidacji Państwa Kościelnego. Mazzini przyznał wówczas, że właściwym celem działań nie było pozbawienie Papieża władzy świeckiej, ale zlikwidowanie papiestwa jako takiego, „że trzeba być hipokrytą albo człowiekiem bez logiki, by szanować Papieża jako naczelnika Kościoła, a wywracać go jak rządcę jego państewka”. Na trupach niezależnych katolickich monarchii południa Niemiec państwo pruskie zjednoczyło obszar dawnej Rzeszy w Cesarstwo Niemieckie, by wkrótce rozpętać na jego terenie Kulturkampf – prześladowanie Kościoła. Ustawami z lat 1873-1875 Bismarck odebrał Kościołowi nadzór nad szkolnictwem oraz władzę prowadzenia akt stanu cywilnego, zastępując kanoniczny ślub świeckim kontraktem cywilnym, objął natomiast kontrolą państwa kształcenie kapłanów (seminaria znalazły się pod państwowym nadzorem) oraz obsadę stanowisk kościelnych do probostw włącznie. Święcenia kapłańskie mógł odtąd otrzymać jedynie niemiecki obywatel, każdorazowo za zgodą władz świeckich i po zdaniu państwowych egzaminów. „Nie należy żyć w błędzie, mówiono: rewolucja jedynie korzysta z wojny wydanej w Niemczech katolicyzmowi, a wielką i naiwną jest iluzja tych, którzy w szkodach wyrządzanych papiestwu chcą upatrywać korzyści dla idei protestanckiej. Wystarczy rzucić okiem na hufce Kulturkampfu, by rozpoznać ich bóstwo; na sztandarze swym mają jasno wyrażony znak, pod którym chcą zwyciężać. Czy bowiem szczerzy protestanci, ewangelicy, dla których prawdą jest Ewangelia, idą pierwsi w szeregu, czy tylko towarzyszą życzeniami atakującym? Nie, zaiste; ci, którzy zatrzymali z Reformy nie czczą nazwę tylko, lecz jej siłę, ci otwarcie i ze wstrętem potępiają tę walkę i w duszy boleją nad nią. Czują sprawiedliwie, że wśród wstrząśnień naszej epoki, tak głęboko poruszonej geniuszem negacji, sprawy religijne są między sobą solidarne, równie jak i interesy konserwatywne. Zapaleni w walce, najgorliwsi w niej są właśnie tacy, którzy nie uznają bóstwa, a za religię mają pozytywizm, a między tymi nie rozpoznawałby Luter swoich uczniów. Wielki wróg Rzymu w szesnastym wieku dbał o Objawienie, dbał o Biblię i o dogmat łaski. Apostoł z Wittenbergi wierzył mocno w skuteczność łaski przez wiarę; apostołowie z Berlina wierzą w nią przez powodzenie.” – podsumowywał politykę Prus Julian Klaczko.
W antykatolickich zapędach nie ustępowała Prusom Rosja. W kwietniu 1866 r. gubernator Litwy (noszącej w rosyjskim państwie nazwę Kraju Północno-Zachodniego), gen. Konstantin von Kauffman, opracował projekt „stworzenia hierarchii zachodnio-katolickiej, niezależnej od Rzymu”. Plan przewidywał zmuszenie katolickiego duchowieństwa do podpisania się pod deklaracją wypowiedzenia posłuszeństwa Stolicy Świętej w imieniu katolików żyjących w Rosji, a następnie utworzenia z niego Rosyjskiego Kościoła Katolickiego, podległego kolegium duchownemu w Petersburgu i władzom państwowym. Projektu tego nie udało się zrealizować, mimo, iż Kauffman napełnił księżmi rosyjskie więzienia. Likwidował też zaciekle katolickie klasztory: zaledwie dwuletnie (1865-1866) rządy carskiego generała z zastanych przezeń na Litwie stu siedemdziesięciu trzech klasztorów przetrwało jedynie trzydzieści. Popowstaniową polityką (anty)kościelną rosyjskiego rządu tak opisał Stanisław Tarnowski, podkreślając jej wyraźnie eksterminacyjny charakter: „Po wychowaniu, posiadanie ziemi. Na Litwie i Rusi katolik i Polak nie może jej nabyć, nawet kiedy jest rosyjskim poddanym; w Królestwie nie może jej odziedziczyć, jeżeli nim nie jest. (…). Nie wolno księdzu bez pozwolenia ruszyć się z parafii; nie wolno biskupowi bez opowiedzenia się objeżdżać diecezji; nie wolno przypominać, że małżeństwo z ludźmi innej wiary dozwolone jest tylko pod warunkiem, że dzieci będą katolickie; nie wolno przyjmować do zakonów, niech wymrą ci, którzy żyją, a potem koniec. Tak jest tam, gdzie jest lepiej. A tam, gdzie gorzej? Tam z samych wileńskich, dwóch biskupów na wygnaniu, tam kościoła założyć, ani walącego się naprawić nie można; tam o kilka mil od kościoła, bez nabożeństw, bez nauk, bez Sakramentów, niech żyją i umierają. Zdziczeją? Zepsują się? Mniejsza o to; a ci, co mniej rozumieją i rozróżniają, jak się dobrze za Kościołem stęsknią, to pomału oswoją się z naszym i do niego wejdą. Parafie znosić – jest ich za wiele. Seminaria być muszą jeszcze, bo inaczej Rzym podniósłby krzyk za wielki, ale w nich pod pozorem nauki rosyjskiego języka, niech świecki i prawosławny uczy historii kościelnej. Układy z Rzymem prowadzić tymczasem, nawet zawierać i podpisywać, tylko je w wykonaniu przebiegle obchodzić. Tam jest tak, gdzie nie najgorzej jeszcze. A gdzie najgorzej? Tam pewnego dnia cesarz podpisał, że katolików greckiego obrządku nie ma na świecie, więc być ich nie może. Tam knuty i strzały, i wsie całe w stawie pławione na mrozie; tam wsie całe powyrywane, wywiezione w głąb Rosji, tam bez chrztu, bez ślubu, bez spowiedzi żyją ludzie, co na obcą wiarę przejść nie chcą; tam żony od mężów, a dzieci od matek odrywane, na resztę życia wiedzieć o sobie przestają. Tam, jeżeli twój dziad czy pradziad był unitą, musisz być prawosławnym albo z życiem uciekać. Tam ksiądz katolicki nie śmie ci dać chrztu przy urodzeniu, ani wiatyku przy śmierci, bo jego łaciński kościół zamkną. Tam matka niemowlęciu rozbiła głowę o mur kościoła, mówiąc, że jej Bóg ten grzech przebaczy, bo dla zbawienia duszy tego dziecka poświęca jego życie.” Wspomnienia owych przerażających praktyk układają się w zupełnie inny obraz wschodniego zaborcy, niż ten, w jaki wierzą niektórzy współcześni prawicowi publicyści. W ocenie Tarnowskiego, bezpośredniego świadka epoki, a także zachowawcy broniącego „pryncypu monarchicznego”, rzekomo „konserwatywny” carat działał w Polsce jak reżim anarchiczno-rewolucyjny, wręcz jakobiński: „W jakiej zasadzie, w jakim prawie znajdzie rząd oparcie, żeby ład w tym społeczeństwie utrzymać, kiedy sam żadnej zasady, żadnego prawa nie szanował, a wszystkie pogwałcił? Jeżeli zechce bronić własności, anarchista przypomni mu Polskę, przymusowe sprzedaże, zakazy dziedziczenia, konfiskaty, i powie, że własność nie jest prawem. Jeżeli zechce bronić religii, anarchista przypomni Polskę i powie, że religia i kościoły są od tego, by je prześladować. A jeżeli odwoła się do patriotyzmu, do wielkości Rosji, do jej bezpieczeństwa, to anarchista odpowie, że rację stanu reprezentuje zawsze ten, kto mocniejszy, i ona do tego pojęcia się stosuje: la raison d’état est la raison du plus fort – a że dziś on mocny, więc racja stanu i interes Rosji jest taki, jak on rozumie i chce. Rząd rosyjski, który od wieków na to pracował, aby społeczeństwa do świadomości i uczucia prawa nie dopuścić, tymi gwałtami, jakie spełnił na Polsce, wyniszczył w nim i poszanowanie prawa i zmysł moralny do reszty. A o tym zapomniał, że prędzej czy później, ale niechybnie przyjdzie czas, w którym to społeczeństwo zechce samo przez się myśleć, działać i rządzić – a wtedy z zepsutym jak sobie rząd da radę? Jak się mniema, że się jest rządem regularnym a do tego monarchistycznym, a Rosja taki nie tylko przed światem, ale przed sobą samą udaje, to przede wszystkim nie trzeba być rewolucją. Rosja, która wszystkie podstawy społeczeństwa gwałci i podkopuje, jest w innej formie rewolucją, a jej rząd despotyczny i na pozór monarchistyczny prostuje drogi przed nihilistami.” Doskonałe narzędzie realizacji swoich wywrotowych w istocie dążeń, służące do siania anarchii i rozkładania polskiego społeczeństwa, uczyniły państwa zaborcze z kwestii pańszczyzny.
W Rzeczypospolitej sytuacja pańszczyźnianego chłopa nie przedstawiała się bynajmniej tak źle, jak czarnymi (albo raczej czerwonymi) barwami malowali ją przez kilkadziesiąt lat peerelowscy propagandyści w podręcznikach „historii” obowiązujących wszystkich od pierwszoklasisty do najstarszego studenta, ani jak dzisiaj twierdzą wszyscy, którzy za nimi bezmyślnie powtarzają, ani też tak, jak w rozmaitych popkulturowych stereotypach wykarmionych fałszywymi schematami komunistycznej i demokratycznej propagandy. Ostatni wielki przedstawiciel krakowskiej szkoły historycznej, prof. Stanisław Kutrzeba (1876-1946), przestrzegał przed dawaniem wiary lewicowym stereotypom: „A jeśli na swobody polskie pada cień ciężkiego losu chłopa, to pamiętać powinniśmy, że los ich krócej był tu ciężkim, niż w innych krajach, gdyż tylko w XVII i XVIII wieku, gdyż jeszcze wiek XVI sporo zachował z blasków złotego wieku włościan dwóch poprzednich stuleci. Pamiętać też powinniśmy, że nie tylko w Polsce chłopu było źle; że źle było mu i w innych krajach, Prusach, Austrii, Czechach i Węgrzech, tym bardziej w Rosji, gdzie cech po prostu zbył człowieczeństwa; że z tamtych krajów on nieraz do Polski uciekał, jak to obce stwierdzają wyraźnie źródła, by byt swój poprawić; że nie brakło w Polsce wolnych osadników, i to w tysiącznych cyfrach (np. tzw. olendrzy), i że choć władza państwowa później pospieszyła mu z pomocą, by ulżyć jego doli, niż inne państwa, to jednak nie ze zbytnim spóźnieniem, zaś prywatne zabiegi w przyznaniu mu lepszych warunków bytu chyba w Polsce dużo większą przybrały miarę, niż gdziekolwiek indziej; że w najgorszej nawet epoce nie było pastwienia się nad nim, częstego gdzieindziej, a dotąd nawet śladu nie znaleziono, by szlachcic – prawnie pan życia i śmierci włościanina – na nim kiedy karę śmierci wykonał.” Rzekomo okropna dola polskiego chłopa w momencie rozbiorów prezentowała się w rzeczywistości lepiej, niż w państwach zaborczych. Konsekwencje tego stanu trafnie wypunktował inicjator krakowskiej szkoły historycznej, O. Walerian Kalinka CR (1826-1886): „Rząd austriacki po dokonanym pierwszym zaborze ujrzał całą niemal szlachtę przeciw sobie, że zaś naród idzie zazwyczaj tam, dokąd go prowadzi klasa oświecona, a w Polsce sprzyjała temu sama szczególniej uległość klasy włościańskiej przed szlachtą, postanowił w stosunku poddańczym szukać sposobu do rozerwania narodu w Galicji. Przeciąć ten stosunek, odłączyć dziedzica od włościanina, byłoby tylko wykonać wykrytą powyżej myśl prawodawstwa polskiego. To rozerwanie materialne byłoby się z czasem zmieniło w tym ściślejszy związek moralny, jaki w zdrowym społeczeństwie łączy zawsze światlejszego z mniej światłym, zamożniejszego z mniej zamożnym. Nie tego chciał rząd austriacki; pragnął on utrzymać, wzmocnić stosunek poddańczy, ścieśnić, uczynić go nierozerwalnym, poplątać go, skrzyżować, zawikłać, zrobić go dla obu stron nieznośnym, przykuć do siebie obie, jako niewolników i w tym stanie drażnić je ciągle, pobudzać je przeciw sobie, dopóki w rozpaczliwym wysileniu nie zerwą węzła, choćby im tym szarpnięciem i po kawałku ciała oderwać sobie nawzajem przyszło. Przez lat siedemdziesiąt czyniąc szlachtę odpowiedzialną za podatki i rekruta chłopów, zmuszał ją do ucisku poddanych, a z chłopami układał po cichu warunki sojuszu, który ci w roku 1846 krwią szlachty polskiej podpisali.” Polityka pozostałych dwóch zaborców nie różniła się w tej kwestii od austriackiej. Pańszczyzna sama w sobie, choć niezgodna z dzisiejszą porewolucyjną, fanatycznie i zawistnie egalitarną wizją świata, nie powodowała żadnych realnych konfliktów społecznych, dopóki w zależności pańszczyźniane nie zaczęły ingerować obce władze, celowo tak, aby antagonizować warstwy społeczne, rozniecać wrogość pomiędzy nimi, rozbijać całość, by skłócona i bezwolna, stawała się łatwiejszym przedmiotem rządzenia. Divide et impera.
„Konserwatywne” mocarstwa rozbiorowe, jak widać, długo i wytrwale burzyły w Polsce ład społeczny oraz niszczyły jego religijny fundament. Polscy zachowawcy nie mogli współpracować z rządami, które za pomocą cesarskich dekretów uprawiały jakobińską niwelację. Podjęcie współpracy z Wiedniem, Petersburgiem czy Berlinem stawało się dla nich możliwe jedynie w okresach, gdy ośrodki te prowadziły same konserwatywną politykę i nie nastawały na byt poddanego ich władzy narodu z pogwałceniem prawa objawionego i naturalnego. Okresy takie zaś wcale nie zdarzały się często, choć na szczęście nie zabrakło ich całkiem.
Adam Danek
dla Xportalu!
Za: http://www.xportal.pl/viewtopic.php?t=2274