Timeo Danaos et dona ferentes” (boję się Danaów nawet gdy niosą dary) – pisał Wergilusz w „Eneidzie” wkładając w usta Laokoona, kapłana Posejdona ostrzeżenie przed koniem trojańskim, którego Grecy, za radą przemądrego Odyseusza, pozostawili Trojanom w charakterze pożegnalnego prezentu. Jakiejż aktualności nabiera to ostrzeżenie dzisiaj w Polsce, gdy oto „światowej sławy historyk” – jak cmokierzy nazywają makabrycznego bajdopisarza Jana Tomasza Grossa – właśnie sprokurował udręczonemu światu noworoczny prezent w postaci kolejnej książki pod tytułem „Złote żniwa”, w której snuje opowieści, jak to tubylcza nadwiślańska dzicz korzystała z resztek pozostawionych przez złych nazistów po zamordowanych Żydach. Inspiracją do książki było podobno opublikowane w redagowanej przez red. Adama Michnika żydowskiej gazecie dla Polaków zdjęcie z Treblinki, na którym jacyś ludzie szukają złota na terenie dawnego obozu. Ludzie ci nie mieli oczywiście napisane na czołach, że są – dajmy na to – pozującymi do fotografii pracownikami spóki „Agora”, dzięki czemu redaktorzy „Gazety Wyborczej” mogli napisać reportaże z dużym ładunkiem tak zwanego „dramatyzmu” – takim samym, jaki zawierały kiedyś wypowiedzi anonimowych czytelników w „Telefonicznej Opinii Publicznej”.
Tak właśnie funkcjonuje mechanizm samograja, przy pomocy którego opinia publiczna na świecie jest urabiana w przeświadczeniu, by Polaków nie zostawiać samopas, bo ZNOWU zrobią coś okropnego; że najlepiej będzie jak ktoś starszy i mądrzejszy weźmie ich pod kuratelę. Ten mechanizm wykorzystywany był i za komuny; najpierw w jakiejś „L’Humanite”, czy innej „Morning Star”, albo nawet lewicowym „Le Monde” ukazywał się artykuł zamówiony przez nadwiślańskie UB, a potem „Trybuna Ludu”, czy „Żołnierz Wolności” skwapliwie go przedrukowywały, że proszę – to nie tylko my tak słusznie myślimy, ale i na Zachodzie już zaczynają rozumieć, gdzie leży prawda i pies pogrzebany. No a dlaczego opinia publiczna na świecie jest urabiana akurat w tym kierunku – i to jak widać, przez pierwszorzędnych fachowców od dyskretnej manipulacji tłumem, dysponujących obfitym budżetem i sporymi możliwościami wykonawczymi? Czy przypadkiem nie dlatego, że ten, kto zapewnia obfity budżet i możliwości wykonawcze, ma jakieś projekty względem naszego tubylczego narodu i państwa i że urobienie światowej opinii publicznej w tym własnie kierunku, znakomicie realizację tych projektów mu ułatwi? Czy przypadkiem nie chodzi o strategicznych partnerów, którzy ze starszymi i mądrzejszymi mogli wszystkie szczegóły tej kurateli ustalić podczas spotkania w Soczi 18 sierpnia 2009 roku? Gdyby tak właśnie było, to by oznaczało, że noworoczny prezent „światowej sławy historyka” dla udręczonego świata ma znacznie więcej udziałowców – i to o wysokim ciężarze gatunkowym.
Oczywiście na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych, więc chociaż sprawy musieli wziąć w swoje ręce pierwszorzędni fachowcy, to i wśród nich trafiają się lepsi i gorsi, a skoro tak, to nawet w takim złotym łańcuchu musi pojawić się najsłabsze ogniwo. Jak dotąd nieubłagany palec wskazuje na wydawnictwo „Znak”, tradycyjnie promujące „światowej sławy historyka” na gruncie tubylczym - które z jakichści zagadkowych powodów noworoczny prezent przedstawi tubylczym Irokezom dopiero w lutym. Ale nie ma co grymasić; dobra psu i mucha, lepiej późno, niż wcale tym bardziej, że „Tygodnik Powszechny”, który - zwłaszcza od kapitałowego przejęcia go przez spółkę ITI, prowadzącej też telewizyjną stację TVN, w charakterze kucyka trojańskiego tropi wszelkie skłonności mniej wartościowego narodu tubylczego do antysemityzmu i ksenofobii - nie może się tego noworocznego prezentu nachwalić i wiele sobie po nim obiecuje. Widać, że mimo pewnych niedociągnięć, synchronizacja samograja staje się z roku na rok coraz lepsza.
Felieton • „Nasz Dziennik” • 1 stycznia 2011
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Ścieżka obok drogi” ukazuje się w „Naszym Dzienniku” w każdy piątek.
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1885