O ewentualności bankructwa Grecji stało się znowu głośno, gdy kilka dni temu Philipp Roesler, minister gospodarki Niemiec i jednocześnie szef liberalnej partii FDP, napisał na łamach niemieckiego dziennika "Die Welt", że nie wyklucza, iż dojdzie do kontrolowanej niewypłacalności tego kraju.
Kosztowne dotacje z UE
Problem Grecji nawarstwiał się od lat. Przez dekady grecki rząd wydawał więcej pieniędzy, niż był w stanie zebrać w formie podatków. Sednem sprawy był coroczny deficyt budżetowy (nawet kilkunastoprocentowy), który w uczciwie funkcjonującym państwie w ogóle powinien być zabroniony (co ciekawe, ostatni raz grecki budżet miał nadwyżkę w 1972 roku, podczas wojskowej dyktatury czarnych pułkowników). Gdyby greckie władze prowadziły zdrowe finanse publiczne, tak jak zdrowe są finanse większości gospodarstw domowych, bo takie wymusza rynek (nie da się więcej wydawać, niż się zarabia), to nie byłoby problemu z tak gigantycznym zadłużeniem. Tymczasem zbyt dużo pieniędzy podatników wydawano na biurokrację, na cele socjalne czy w ramach współfinansowania unijnych dotacji.
Tak, można przyjąć, że to właśnie unijne dotacje są jedną z przyczyn kryzysu zadłużeniowego Grecji.
Kraj przez lata otrzymywał gigantyczną pomoc z Unii Europejskiej w ramach unijnych dotacji na wszystko. Od 1994 roku Grecja dostała od unijnych podatników łącznie dobrze ponad 100 mld euro - co dla takiego małego kraju jest olbrzymią sumą - jak widać z opłakanym skutkiem. Cały problem wziął się z tego, że unijne dotacje generują gigantyczne koszty, które rosną proporcjonalnie do wielkości "pomocy" i znacznie tę "pomoc" przekraczają. Brukselskie fundusze wymagają mianowicie krajowego współfinansowania z pieniędzy miejscowych podatników. Na przykład w projektach energetycznych czy ekologicznych unijne finansowanie wynosiło zaledwie około 30 proc. całości kosztów, resztę płacili greccy podatnicy. Do tego dochodzi krajowe prefinansowanie "europejskich" inwestycji. Unijne pieniądze to także koszty zwiększonej biurokracji - państwa zatrudniają tysiące urzędników do "pozyskiwania" i "obsługi" dotacji, oraz pieniądze wydane na sporządzanie projektów, zarówno tych, które potem zostaną zatwierdzone, jak i odrzucone. Ponadto należy mieć na uwadze gigantyczne koszty wynikające z samego członkostwa w UE - unijne składki oraz koszty związane z implementacją unioregulacji do prawa krajowego. Z raportu "Poza kontrolą" brytyjskiego think tanku Open Europe wynika, że unijne regulacje kosztują Grecję ponad 6,2 mld euro rocznie.
Tymczasem rządzone przez socjalistów państwo nie zamierzało oszczędzać i coraz bardziej żyło ponad stan. W latach 2001-2007 wydatki publiczne Grecji wynosiły około 45 proc. PKB, a potem szybko zaczęły piąć się w górę (między innymi po to, by "obsłużyć" unijne dotacje). W 2008 roku wyniosły już 49,7 proc. PKB, a w 2009 roku - 52,9 proc., podczas gdy dochody publiczne były na stałym poziomie. Oznaczało to coraz większy deficyt, a tym samym coraz większe zadłużenie, które przed kryzysem, według różnych źródeł, wynosiło między 110 a 127 proc. PKB. A zgodnie z teorią cykli koniunkturalnych szkoły austriackiej sztucznie napędzany poprzez ekspansję kredytową wzrost gospodarczy wcześniej czy później zakończy się kryzysem. Tak też było w Grecji, gdzie od 2007 roku gwałtownie zaczęło zwiększać się bezrobocie (z 7,9 proc. w 2007 roku do 10,3 proc. pod koniec 2009 roku), a zaciągnięte długi pozostały i nadal rosły.
Wyspy za długi
Bankructwo jest terminem, który odnosi się raczej do przedsiębiorstw (ewentualnie osób fizycznych), a nie państw. Oznacza on, że dana firma nie jest w stanie spłacać własnych długów. Szefostwo takiej firmy podaje się do dymisji i władzę przejmuje syndyk, który wyprzedaje pozostały majątek, by chociaż częściowo spłacić wierzycieli. Bankructwo firm jest procesem pożądanym w każdej gospodarce rynkowej, ponieważ czyści rynek z przedsiębiorstw, które produkują, handlują czy dostarczają usługi w gorszy sposób niż konkurencja, są mniej wydajne i efektywne od innych. Natomiast miejsce na rynku po upadłej firmie zajmują przedsiębiorstwa bardziej wydajne i efektywne. Rezultatem jest postęp, rozwój i wzrastające bogactwo całego społeczeństwa.
Powstaje pytanie, czy podobny mechanizm działa w przypadku państw. Tutaj sytuacja jest inna. Państwo jest suwerenem na swoim terytorium, więc nawet w przypadku bankructwa inne państwo nie przejmie władzy nad tym terytorium. Chyba że dojdzie do wojny. Można teoretycznie wyobrazić sobie sytuację, gdy będące wierzycielami Grecji niemieckie i francuskie banki wynajmą wojsko i siłą zajmą Ateny, by wprowadzić zarząd komisaryczny i nadzorować zbieranie podatków, aż do całkowitego zaspokojenia wierzytelności. W praktyce taka sytuacja jest mało prawdopodobna, choć niektórzy niemieccy politycy przebąkiwali o przejęciu kontroli nad Grecją - minister Roesler napisał we wspomnianym artykule o "przejściowym ograniczeniu suwerennych kompetencji" Grecji, a wcześniej pojawiały się głosy, że w zamian za długi Grecja powinna oddać wierzycielom swoje wyspy na Morzu Egejskim.
Dłużnik nie zaciska pasa
Prawo międzynarodowe nie reguluje kwestii bankructwa państw, choć sytuacje z niewypłacalnością państw zdarzały się w historii bardzo często. Jak wyliczyła Carmen Reinhart, ekonomistka z amerykańskiego Uniwersytetu Maryland, w ciągu ostatnich 800 lat doszło do co najmniej 250 bankructw państw. Hiszpania bankrutowała 13 razy, Francja, Niemcy i Argentyna po 8 razy, Węgry 7 razy, a Grecja 5 razy. Polska zbankrutowała w 1981 roku. Bankructwo to po prostu sytuacja, kiedy państwo-dłużnik przestaje spłacać swoje zobowiązania lub jednostronnie zmienia warunki spłaty swoich długów na mniej korzystne dla wierzyciela. Skoro państwo jest suwerenem, to w każdej chwili może powiedzieć wierzycielom, że zaprzestaje spłacać długi, i nikt nie może wymusić tej spłaty. Jednak w takiej sytuacji rząd, który zaprzestał spłacać swoje długi, całkowicie traci swoją wiarygodność. Państwa tak nie robią, bo mają nadzieję, że w przyszłości... znowu będą mogły dalej pożyczać. Z kolei wierzyciele państwa-dłużnika nie mają możliwości, by złożyć w sądzie pozew, w którym mogliby się domagać zwrotu pieniędzy... chyba że posłanie wojska.
Ponieważ w 2010 roku prywatne banki nie chciały dalej kupować greckich obligacji, które Ateny wypuszczały, by spłacić wcześniej wyemitowane obligacje, Grecja znalazła się na progu bankructwa. Wtedy z pomocą przyszły instytucje międzynarodowe, zaniepokojone rozszerzeniem kryzysu na inne kraje i możliwością bankructwa greckich wierzycieli, czyli głównie francuskich i niemieckich instytucji finansowych. W rezultacie Grecja otrzymała 110 mld euro pomocy od UE i MFW. Drugi pakiet pomocy dla Grecji z lipca tego roku ma wartość 160 mld euro.
W zamian za pomoc kredytową Grecja w ciągu trzech lat miała zaoszczędzić 30 mld euro poprzez zmniejszenie wynagrodzeń w strefie publicznej i emerytur, a dodatkowe dochody miały przynieść prywatyzacja (około 50 mld euro) oraz zwiększone podatki (od nieruchomości, VAT, akcyza na papierosy, paliwo i alkohol - 14 mld euro). Jednak Grecja nie sprostała programowi oszczędnościowemu i po 1,5 roku kryzysu wciąż nie widać poprawy. W rzeczywistości pomoc UE i MFW pogorszyła sytuację Grecji w tym sensie, że po udzieleniu pożyczek zadłużenie Aten znacznie wzrosło, a nie spadło, a właśnie zmniejszenie zadłużenia powinno być celem ratunkowym, a nie jego zwiększenie. Wyższe zadłużenie to jeszcze większe prawdopodobieństwo bankructwa, tym bardziej że znacznie przekracza ono wartość rocznego PKB. To również wyższe koszty bieżącej obsługi tego zadłużenia.
Kiedy rozpoczynał się kryzys zadłużeniowy w Grecji, dług publiczny tego kraju wynosił około 115 proc. PKB, teraz w wyniku pakietów po
mocowych wynosi już około 155 proc., a szacuje się, że w latach 2012-2014 sięgnie 170 proc. tamtejszego PKB! A biorąc pod uwagę fakt, że gospodarka tego kraju się kurczy, może to być jeszcze więcej. Tak więc remedium nie są kolejne kredyty, lecz radykalne zmniejszenie wydatków publicznych. Jednak tego obawiają się politycy, bo zdają sobie sprawę, że nie zostaliby wybrani na kolejną kadencję przez cięcia, które dotknęłyby sferę budżetową i opiekę socjalną. Państwo, zaciskając pasa, zostałoby zmuszone do wycofania się z wielu dziedzin życia gospodarczego i społecznego, na przykład poprzez prywatyzację czy zmniejszenie dopłat, subwencji, inwestycji publicznych itp., na co nie zgodzi się żaden socjalistyczny rząd, w tym ten grecki premiera Jeoriosa Andreasa Papandreu z partii PASOK (Panhelleńskiego Ruchu Socjalistycznego). Problem tkwi w tym, że państwo nie powinno wydawać połowy produktu krajowego! Na dodatek głównie na szkodzącą biurokrację i demotywujące cele socjalne!
Lewica pod sąd
Co czeka Grecję? W przypadku ogłoszenia bankructwa, wskutek czego grecki rząd nie otrzymałby dalszego finansowania nawet z takich instytucji, jak UE czy MFW, kraj mógłby pogrążyć się w chaosie. Ludzie z pewnością wyszliby na ulice, bo zabrakłoby pieniędzy na bieżące finansowanie urzędników, spraw socjalnych, emerytur i reszty sfery publicznej. Skutki bankructwa to przede wszystkim spadek wartości pieniądza, inflacja, spadek PKB (w 2010 roku PKB Grecji spadł o 4,5 proc., a w II kwartale br. - o 7,3 proc.), wzrastające bezrobocie (już sięga 16 proc.), bieda i przestępczość. Na dodatek walutą Grecji nie jest drachma, lecz międzynarodowe euro. Dlatego właśnie rządy państw strefy euro tak bardzo obawiają się bankructwa Grecji. Dlaczego w takim razie nie rozliczają winnych tego stanu rzeczy, czyli polityków zadłużających przez lata kraj, tak jak to zrobił Viktor Orbán, premier Węgier, który chce, by politycy lewicy odpowiadali przed sądem za zadłużanie kraju podczas swych rządów w latach 2002-2010? Bo ten precedens byłby niebezpieczny dla wszystkich polityków, którzy właśnie zadłużaniem własnego społeczeństwa chcą mu się przypodobać, by wygrywać kolejne wybory.
Autor jest doktorantem na Wydziale Ekonomii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Napisał książkę "Prawicowa koncepcja państwa - doktryna i praktyka".
Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 19 września 2011, Nr 218 (4149)