Jacek Bartyzel
Słowa poniższe kreślę nie tyle z powodu, iżbym odczuwał jakąś szczególną powinność celebrowania rocznicy stanu wojennego (bo zauważę, że masochistyczne częstokroć eksponowanie martyrologii jest mimowolnym hołdem dla jej sprawców), ile raczej, aby dać wyraz spostrzeżeniom, które powziąłem w toku dyskusji prywatnych czy półprywatnych z osobami dopiero co poznanymi i to jedynie w sferze kontaktów wirtualnych. Tym, co mnie uderza w niektórych wypowiedziach jest połączenie moralnie słusznego oburzenia (wyrażanego wszelako z nadmierną dawką emocjonalności) ze skromną wiedzą historyczną i filozoficzno-polityczną, co zapewne wynika albo z młodego wieku, albo z „młodszości”, by tak rzec, cywilizacyjnej, co dotyczy osób wywodzących się z ludowych warstw „Solidarności”, które jako jedyną edukację otrzymały „wychowanie socjalistyczne” w szkole PRL-owskiej, potem zbuntowały się przeciwko systemowi, w dużej mierze zresztą za powód mając rozczarowanie niespełnionymi obietnicami urzędowej ideologii, a kiedy system brutalnie zgniótł te marzenia, odczuły to jako kataklizm – horrendalny tym bardziej, że jedyny, jaki znały.
Rozumiem socjopsychologiczne uwarunkowania takiego postrzegania rzeczy – podobnie jak w wypadku ludzi, którzy w stanie wojennym dopiero dojrzewali, mając lekcję poglądową w postaci czołgów na ulicach, ZOMO, gazu łzawiącego i pałek milicyjnych na swoich plecach – niemniej uważam, że stanowi ono błąd w rozpoznawaniu rzeczywistości. Jego sednem jest gruba pomyłka co do natury komunizmu (czego konsekwencją jest także nie tylko mocno spóźniony, lecz i nieco groteskowy charakter wynikającego stąd antykomunizmu), polegająca na tym, że to, co w istocie, i to pomimo tremendalno-traumatycznych akcesoriów i wypadków stanu wojennego, było objawem i dowodem jego śmiertelnej choroby oraz wejściem w stadium rozkładu (wszakże znaną jest rzeczą, łudzący pozorami witalności, chwilowy przypływ energii w stanach przedagonalnych), bierze się za kwintesencję komunizmu i ekstremalne apogeum jego zbrodniczych możliwości.
Zanim przejdę do wskazania istoty błędu, naświetlę rzecz subiektywnie i w kontraście do subiektywności wypływającej z powyżej wskazanych uwarunkowań. Z perspektywy działacza „Solidarności”, którego historycznym „Rokiem Pierwszym” był rok 1980, albo licealisty, dla którego ów Annus Primus rozpoczął się w grudniu 1981, wygląda to tak: „władza” niby to rozmawiała z narodem jak „człowiek z człowiekiem” i „Polak z Polakiem” (złudzenie „polrealizmu” – powiedziałby Józef Mackiewicz, i to w wersji naiwno-plebejskiej), a jednocześnie zdradziecko szykowała uderzenie, co też i wykonała, wprowadzając tym uderzeniem obuchem w głowę zdradzone społeczeństwo w stan szoku. Nie tak miało być! Mieliśmy odzyskać wszystko i za jednym zamachem: wolność, niepodległość, sprawiedliwość, a przy okazji obfitość dóbr i dobrobyt „jak na Zachodzie”, tymczasem zostaliśmy oszukani i zdradzeni o świcie.
Właśnie to zdumienie i ów szok są czymś, co wprawdzie rozumiem, ale nie mogę uznać za racjonalne z osobistej perspektywy – śmiem twierdzić, pełniejszej o doświadczenia i wiedzę. Paradoksalnie, ów typ antykomunizmu, który na gruncie tego rozczarowania się narodził, i który dziwnym trafem egzystuje do dziś (marksista powiedziałby z sardoniczną satysfakcją, że to „dryfowanie nadbudowy”), nie docenia, a nawet nie jest zdolny wyobrazić sobie prawdziwej potęgi zła i perfidii komunizmu, albowiem zakłada, że komuniści są kimś, z kim można zawierać umowy w rozumieniu prawa rzymskiego, a co więcej – oczekiwać, że oni ich dotrzymają! Niepodobna tego określić inaczej, jak mianem bezbrzeżnej naiwności.
Z mojej perspektywy (i środowiska, w którym działałem od drugiej połowy lat 70., tj. ostatecznie Ruchu Młodej Polski) wyglądało to z kolei tak. Czuliśmy, że istnieją poważne przesłanki rozkładania się systemu (bez tego trudno przecież podjąć jakiekolwiek działania), lecz „wybijanie się na wolność i niepodległość” widzieliśmy jako długi, wieloetapowy i najeżony ogromnymi niebezpieczeństwami proces. „Czarne scenariusze” w tej perspektywie – i to nie wyłączając o wiele czarniejszych, niż ten, który spełnił się 13 XII 1981 – były w naszym myśleniu potencjalnie oczywistą hipotezą, kiedy zatem nadszedł, nie mógł być zaskoczeniem i szokiem. Tym bardziej, że rozwój wypadków zaistniałych już po powstaniu „Solidarności” z każdym nieomal dniem czynił tę hipotezę graniczącą z pewnością tezą. Osobiście, o tym, że to musi się tak skończyć, że żywioł nieobliczalności, który wniosła „Solidarność”, z jednej strony, a brak swobody manewru w ówcześnie zakrzepłej sytuacji geopolitycznej z drugiej strony, nie może nie skończyć się katastrofą, byłem przekonany co najmniej od czerwcowego plenum KC po słynnym liście „towarzyszy radzieckich”. Kiedy zatem w nocy 13 grudnia zostałem wraz z moimi towarzyszami niedoli dowieziony – z wymownie demonstracyjnym postojem w lesie – do więzienia w Sieradzu, i kiedy nad ranem usłyszeliśmy komunikat o stanie wojennym, to mimo wszystko, mimo całej grozy położenia, odczułem (i nie sądzę, abym był w tym odosobniony) coś w rodzaju ulgi: że to jednak nie krasnoarmiejcy, i że nie na rozwałkę lub na białe niedźwiedzie, lecz „tylko” do więzienia – i to dość specyficznego, jak się w końcu okazało.
Przejdźmy jednak do sedna rzeczy. Jak powiedziałem, antykomuniści „jedenastej godziny” nie rozumieją faktycznie, czym komunizm w swojej istocie był, a czego dowodem jest właśnie to, że stan wojenny w PRL i „wojnę polsko-jaruzelską” widzą jako jego kwintesencję. Czym zatem był? Napisano na ten temat wiele mądrych książek i nie jestem tak szalony, żeby mniemać, że dorzucę tu coś szczególnie oryginalnego. Powiem zatem jedynie, bazując na tych rozpoznaniach, tak: komunizm był najstraszliwszą, najbardziej demoniczną – a jeśli nawet w swoich założeniach inne ideologie czy projekty mają ten sam, sataniczny rodowód i charakter, to żadna z nich, jak dotąd nie osiągnęła takiego rozmachu i nie była tak blisko celu – próbą spełnienia obietnicy szatana: będziecie jak bogowie! Kwintesencją komunizmu jest zamiar totalnej inwersji człowieka (owa sławna pierekowka dusz): przemiana człowieka z imago Dei, istoty stworzonej na obraz i podobieństwo Boga – a tym podobieństwem jest przecież nic innego, jak bycie osobą – w sztucznie wyhodowanego „człowieka-Boga” (homo Deus), lecz odpersonalizowanego, pozbawionego duszy, a zamienionego w wymienialny trybik nieludzkiego kolektywu – mechanizmu. Komunistyczna praksis, rzecz jasna, unaoczniała na każdym kroku, że faktycznym skutkiem próby realizacji tego zamiaru jest – jak to dosadnie i wielokrotnie stwierdzał cytowany wyżej autor Drogi donikąd – przemienianie wszystkiego i wszystkich w gówno. Jakkolwiek ów projekt nazwiemy: ideologią, utopią, totalitaryzmem, antyboskim nihilizmem, „świecką religią”, zsekularyzowaną gnozą, to jedno wszakże w każdym wypadku pozostaje jako nieredukowalne residuum: nie ma komunizmu tam, gdzie nie ma owej quasi-mesjańskiej wiary w możliwość ziszczenia tej przemiany oraz podporządkowania tej wierze faktycznych działań. I już tak, zupełnie mimochodem, gdyby w świetle powyższego nie było to oczywiste: komunizm (bolszewizm) to nie żadni „Ruscy” albo „czerwony carat”; kto tak sądzi, ten niczego z komunizmu nie rozumie. Cóż wspólnego z rosyjskością, caratem, „turanizmem”, etc. miał na przykład – pierwszy z brzegu – „bolszewik doskonały”, sprawca „hiszpańskiego Katynia” w Paracuellos de Járama, tow. Santiago Carrillo? Nic, absolutnie nic.
Jeśli tak spojrzymy na rzeczy, dopiero wówczas będziemy mogli pojąć rzeczywistą grozę sytuacji, w jakiej znalazła się najpierw Rosja (tak, jeszcze raz tak!), potem kraje ościenne przez Sowiety ujarzmiane, potem pół Europy i większa część Azji, a w końcu potencjalnie cały świat. Przez pół wieku komunizm zdawał się być niezwyciężony, a najbardziej przygnębiające było to, że nawet tam, gdzie jeszcze nie zdobył władzy, miliony ludzi w niego wierzyło, czciło go i jego ziemskich idoli jak bogów oraz żarliwie wypatrywało i czynnie przygotowywało jego nadejście jako „mesjasza” i „odkupiciela”. Nawet ci, którzy – by przywołać sławny swego czasu przykład Miłosza – z tych lub innych, najczęściej mętnych, powodów zdecydowali się porzucić służbę u niego, mieli poczucie samobójczego charakteru tego aktu, bo wierzyli, że komunizm i tak zwycięży, a kto się mu nie podda, ten zostanie nawozem Historii. Nie było widać żadnego katechona, zdolnego go powstrzymać, a jeśli już, to co najwyżej (jak Franco w Hiszpanii czy Pinochet w Chile) lokalnie i na chwilę. Świat zdawał się być w tym położeniu, że jedyną alternatywą dla haniebnej kapitulacji było przyjęcie tej alternatywy, którą wykładał jeden z najbardziej niestrudzonych krzyżowców XX wieku, Plinio Corrêa de Oliveira: jeśli pozostaje nam już tylko wybór pomiędzy przyjęciem ryzyka apokalipsy nuklearnej a poddaniem się i zgodą na to, żeby komunizm mógł całą ludzkość poddać swojemu straszliwemu eksperymentowi pierekowki dusz, to trzeba mężnie przyjąć to pierwsze rozwiązanie, bo lepiej utracić życie fizyczne, niż dobrowolnie oddać duszę na zatracenie wieczne.
Szczęśliwie, konieczność dokonania takiego wyboru nie zaistniała. Komunizm przegrał i rozpadł się w sposób, którego nikt nie przewidywał, bo przez implozję, a nie eksplozję. To, naturalnie, nie było jakimś pozbawionym swoich wcześniej zaistniałych przesłanek, jednorazowym i nagłym zapadnięciem się wskutek tej lub owej, „aksamitnej” czy innej, rewolucji, jak to głoszą pospiesznie klecone i wykładane w szkolnych czytankach mitologie demokratyczne. Nie piszę tu tekstu historycznego, i nie ma też sensu przywoływać ogólnie znanych faktów, świadczących o tym, że od dłuższego już czasu na gmachu komunistycznego imperium pojawiały się coraz głębsze rysy. Jedną wszelako rzecz trzeba wskazać koniecznie: jest nią początkowo zachwianie się, słabnięcie, a w końcu kompletna utrata wiary komunistycznej przez komunistów. Ta wiara zresztą nie wyparowała zupełnie, tylko w zmodyfikowanej postaci „przeprowadziła się” do – sytuacyjnie – „drugiej strony”, co jest zresztą zarzewiem nowego nieszczęścia, ale niemającego ostatecznie już nic wspólnego z komunizmem w czystej postaci. W każdym bądź razie, „zbiegowie” z komunistycznej klasy rządzącej, jak na przykład Jacek Kuroń, mieli z pewnością więcej komunistycznej wiary niż gensekowie w epoce postalinowskiej. I tak, krok po kroku, wraz z każdym kolejnym pokoleniem i garniturem władzy w krajach komunistycznych, miejsce wierzących bolszewików zajmowali najpierw „letni” a w końcu już „ateistyczni” technicy władzy, tworzący panującą kastę, która za wszelką cenę chciała naprzód uratować całość władzy, gdy to zaś okazało się niemożliwe – dokonała takiej „transformacji” systemu, dzięki której, oddając atrybuty zewnętrzne panowania i modyfikując sposób jego sprawowania, zachowała kluczowe pozycje w węzłowych segmentach życia ekonomicznego, społecznego, kulturalnego i politycznego oczywiście też. Dopiero w tej perspektywie można dostrzec prawdziwy charakter i cel stanu wojennego.
Stan wojenny był próbą realizacji pierwszego („maksymalistycznego”) scenariusza: zachowania pełni władzy. Nie znaczy to jednak, że chodziło o ocalenie komunizmu w tym, ścisłym i jedynie prawdziwym znaczeniu, jakie wskazaliśmy wyżej. Jak wiadomo, patriotyczna „ulica” natychmiast ochrzciła wojskowe rządy Jaruzelskiego et cons. mianem junty. Było to bardzo trafne, szkoda tylko, że na palcach rąk można policzyć tych, którzy rozumieli sens używanego przez siebie określenia. Junta, czyli dyktatura wojskowych, znana oczywiście głównie z latynoamerykańskiej kultury politycznej, jest czymś, co absolutnie nie mieści się w ideologicznym i praktycznym paradygmacie komunizmu. Jest jego całkowitym zaprzeczeniem. Komunizm jest ideokratyczną partokracją; w komunizmie rządzi Partia, a wojsko (i bezpieka) są rękoma, oczami i uszami Partii, bezwzględnie jej podporządkowanymi. Jaruzelski upokarzając Partię (spektakularnym tego wyrazem było internowanie poprzednich genseków i członków Biura Politycznego), pozwalając komisarzom wojskowym i komendantom bezpieki traktować z góry sekretarzy partyjnych, spełnił najczarniejszy sen Stalina, jego prawdziwą obsesję, jaką było widmo „bonapartyzmu” konfiskującego rewolucję. To właśnie dlatego Stalin z tak irracjonalną zaciekłością mordował swoich marszałków i generałów oraz trzebił korpus oficerski, że aż nie było komu skutecznie dowodzić Armią Czerwoną w 1941 roku, bo prześladował go koszmar jakiegoś postbolszewickiego 18 brumaire’a. Jeżeli zaś Jaruzelski mógł to uczynić, znaczy to, że wariant „bonapartystowski” zaakceptowano także na Kremlu. Ów „bonapartyzm” przejawiał się także w tym, że propaganda stanu wojennego w minimalnym tylko stopniu odwoływała się do racji ideologicznych. Słowo „socjalizm” wprawdzie nie zniknęło, ale zdecydowanie schodziło na dalszy plan, podczas gdy na pierwszy wysuwała się retoryka „państwowa” i „patriotyczna”, język „racji stanu”, a zatem na wskroś „burżuazyjny”. I to był prawdziwy koniec komunizmu, pogrzebanego rękoma samych komunistów. Została tylko naga siła i nagie interesy – rzecz odwieczna i najbanalniejsza w świecie.
Innymi słowy: nie namawiam nikogo, aby zapominał (czy wybaczał), że junta Jaruzelskiego i Kiszczaka sterroryzowała społeczeństwo; ale pamięć o tym nie powinna iść w parze z powielaniem zasadniczego błędu co do ideologiczno-politycznego sensu i skutku stanu wojennego, czyli podtrzymywaniem tezy o „recydywie komunizmu” albo odsłonięciu jego „prawdziwego oblicza”. To prawdziwe oblicze ani nie powróciło, bo jeszcze dotąd nie odeszło, ani przede wszystkim nie tak wyglądało: „prawdziwe oblicze” komunizmu to nie czołgi na ulicach miast, bo czołgi pojawiały się, pojawiają i będą pojawiać w sytuacjach krytycznych na całym świecie i pod najróżniejszymi sztandarami. „Prawdziwe” i naprawdę przerażające oblicze komunizmu to miliony ludzi na świecie szczerze rozpaczających po śmierci Stalina, a nawet jeszcze ów milion wiwatujących na Placu Defilad w 1956 roku na cześć Gomułki i „polskiej drogi do socjalizmu”. Jedno i drugie jeszcze jest częścią snu o komunistycznym „ładzie duszy” – oczywiście w perwersyjnym odwróceniu tych słów Pawłowych. Wojna Jaruzelskiego to tylko brutalna próba narzucenia fizycznego „ładu uczynków i ciała” – a zatem w istocie kapitulacja komunistycznej utopii.
Jeżeli zgodzimy się z tezą nieustannie i nie bez racji pojawiającą się w interpretacjach komunizmu, iż jest on diabelską parodią chrześcijaństwa, to sens tego co się stało 13 grudnia, można by parabolicznie przedstawić tak (posiłkując się wyobraźnią Dostojewskiego). Pewnego dnia, Wielki Inkwizytor i Kapitan Gwardii Szwajcarskiej przejęli Watykan, internowali papieża, a przeciwko protestującym na Placu św. Piotra wiernym wysłali czołgi i oddziały policji wyposażone w pałki, armatki wodne i gaz łzawiący. Ogłosili, że muszą przejąć w Kościele władzę, ponieważ nie sposób poradzić sobie inaczej z pełzającą anarchią ruchów oddolnych w Kościele. Nie będą jednak zmuszać nikogo do przyjmowania dogmatów wiary, w ogóle nie będą zagłębiać się sami w kwestie teologiczne. Żądają jedynie od wszystkich respektowania racji stanu Kościoła, posłuchu dla rozporządzeń porządkowych Jego władz i przestrzegania wszelkich przepisów dyscyplinarnych. Wszelkie demonstracje publiczne będą tłumione siłą. Nieposłusznych teologów wzywa się do zaprzestania bojkotu seminariów i katedr fakultetów teologicznych, ale nie wymaga się od nich głoszenia ortodoksyjnej nauki. Wręcz namawia się ich, aby występowali w programach watykańskiej rozgłośni i telewizji. W miarę normalizacji sytuacji, niektóre obostrzenia nałożone na wiernych mogą być znoszone. Gdy sytuacja do tego dojrzeje, Gwardia Szwajcarska powróci do koszar i możliwe będzie powołanie przy Wielkim Inkwizytorze Rady złożonej z wykazujących się rozsądkiem i lojalnością przedstawicieli kontrowersyjnych prądów w teologii. W jeszcze odleglejszej perspektywie nie można wykluczyć zwołania soboru, który na nowo przedyskutuje i ustali zasady ustrojowe oraz sposób sprawowania władzy w Kościele. Postawmy teraz pytanie: czy to, co wyłożono w owej paraboli można by w ogóle nazwać chrześcijaństwem? Czy to jeszcze byłby prawdziwy Kościół – dla którego dogmaty nie miałyby już żadnego znaczenia, a liczyłoby się jedynie to, kto rządzi? Odpowiedź jest chyba zbędna.
Post scriptum
Niektórzy z moich interlokutorów powiadają, że wciąż przecież mamy „okupację dusz i umysłów”. To akurat prawda, obawiam się tylko, że wskutek poprzednio wskazanego błędu poznawczego, popadają w następny, to znaczy widzą owego „okupanta” nie tam, gdzie on naprawdę istnieje. Mój wzrok pada właśnie na dzisiejsze doniesienia prasowe, gdzie czytam m.in., że nauczyciele polskich szkół mają przechodzić szkolenia w zakresie „walki z homofobią”, co na instytucjach oświatowych wymuszają „organizacje mniejszości seksualnych”, wchodzące jak widać coraz bezczelniej w rolę ideologicznego suwerena. To tylko jeden z przykładów nieustannej inwazji i agresji ideologii, najogólniej rzecz nazywając, „prawoczłowieczych”, z każdym dniem zagarniających i okupujących coraz większe połacie na ziemi. Komunistom takie rzeczy nawet nie przychodziły do głowy, może poza towarzyszką Kołłontajową. Ten nasz nowy okupant – a rzecz nie dotyczy przecież jedynie sfery moralno-obyczajowej, lecz całej homogenizacji w wymiarze globalnym według zasad ideologii demoliberalnej – też oczywiście jest lewicowy, więc też ode Złego jest, lecz to lewica nowa, innego typu niż tamta, komunistyczna. Tamta jest już martwa, tak martwa, że nawet nie cuchnie jak rozkładające się zwłoki, bo rozsypała się w pył. W walce ze złem pierwszą rzeczą jest rozpoznanie prawdziwego i rzeczywiście groźnego wroga. Nie jest to, jak widać, rzecz dla wszystkich prosta.
Za: http://www.legitymizm.org/uwaga-stan-wojenny