„Prawdziwy kryzys, jaki przechodzi świat, nie ma nic wspólnego z ekonomią. To kryzys wiary. I ten niełatwy moment rezygnacji papieża kładzie snop światła na ten fakt”.
Tych słów nie wypowiedział żaden z biskupów Bractwa Świętego Piusa X.
Ich autorem jest niedawny szef jednej z watykańskich agend (obecnie rozwiązanej, w związku z abdykacją papieża, Rady ds. Nowej Ewangelizacji), abp. Bruno Fisichella.
Ogromny wstrząs, jakim była abdykacja następcy św. Piotra spowodował, że niektórzy ludzie Kościoła mówią otwarcie i wprost o tym, o czym milczano od czasów soboru.
Słowo kryzys nie miało prawa pojawić się w żadnych oficjalnych wypowiedziach, na żadnych sympozjach, czy seminaryjnych wykładach. Oficjalnie panowała wiosna, podczas, gdy naprawdę w Kościele szalały śnieżne burze i wichury wyrywające drzewa z korzeniami.
O kryzysie nikt nie chciał słyszeć. Bractwo św. Piusa X oskarżane było o czarnowidztwo, diagnozy przedstawiane przez jego kapłanów uważane były za opinie odosobnione, podyktowane zamknięciem i izolacją w Kościele.
Wyjątkiem był Benedykt XVI. On nie usiłował nie dostrzegać alarmujących sygnałów o stanie wiary.
„Więcej – kontynuuje abp. Fisichella – efektem kryzysu wewnątrz Kościoła jest brak wiary w społeczeństwach. Jakąż ponosimy odpowiedzialność!”.
Słowa te są tak szokujące – nie ze względu na ich oryginalność, bo odkrywcze nie są, tylko na fakt, że padają z ust watykańskiego hierarchy – że czasopismo, które je opublikowało (katolicki tygodnik) zdecydowało się zareklamować tekst, w którym padają: „Potrzeba papieża radości”. Czyli – reakcja całkowicie zgodna z dogorywającą właśnie konwencją nieustającej wiosny Kościoła, festiwalu młodości, baloników z podobiznami papieża, wiwatujących tłumów, skocznych piosenek zaczynających się od słów: „Hej, Jezu…”, dowcipów rzucanych z ambon i innych, zupełnie nie śmiesznych, a niezmiernie przygnębiających objawów pogubienia.
Jeden z komentatorów, wobec faktu, że za dwa dni rozpoczyna się konklawe, i – jak gazeta głosi – „jest w kim wybierać”, zapewnia beztrosko: „A osobowości są fascynujące – poligloci, muzycy, a nawet pilot”.
Ten styl mówienia o Kościele jakby był akademią ciekawych osobowości, wesołym miasteczkiem, czy wybiegiem dla modelek, które można podziwiać wśród sztucznie pompowanej do głów radości, nie jest tylko wykwitem nowych obyczajów.
Zakorzenił się m.in. dzięki oficjalnemu przyjęciu – przed pięćdziesięciu laty – zbliżenia się Kościoła do świata, w rezultacie – do świeckiej kultury. Rezonowanie całym tym świeckim hałasem i sztucznością, przyniosło Kościołowi dramatyczne wymieszanie ze świeckością – i błędem obecnym w świeckiej filozofii – tego, co święte, i co powinno być odizolowane od sfery profanum, najściślej chronione. Tego co jest największym skarbem Kościoła. Prawdy o Bogu.
Dlaczego było to możliwe? Przecież Kościół nigdy nie ulegał modom i ideologiom. Walczył z każdą herezją. Miał zawsze tę samą odpowiedź dla próżności, światowości, przemijalności. Odrzucał je. Wskazywał na niebo. Ukazywał wieczność.
Wyłom nastąpił, gdy w wyniku błędów popełnionych podczas soboru odrzucono filozofię św. Tomasza jako podstawę teologii, podstawą myślenia o Bogu. Filozofia realistyczna, filozofia bytu została praktycznie wyłączona. Uznano, że trzeba zrobić miejsce bardziej nowoczesnym teoriom filozoficznym: heglizmowi, fenomenologii.
Tradycyjną definicję prawdy – a mianowicie, że jest nią zgodność rzeczy i intelektu – zastąpiono definicją subiektywną, w myśl której prawdziwe jest to, co zakłada zgodność rzeczywistego sądu z życiem.
Ta teza jest ściśle modernistyczna. Aż do soboru, była przez Kościół potępiana.
Pokusa świata stała się ciałem. Prawda stała się w ustach coraz liczniejszej rzeszy ludzi w Kościele, ulegających tej nachalnie modernistycznej atmosferze, czymś zmiennym, czymś co „staje się” – bo życie niesie zmienność, świat jest w ciągłym ruchu i intelekt powinien to respektować, dostosowując się do owej zmienności. Tak jak i wszelki postęp (np. w nauce), który rozwija się, tworzy, obejmuje coraz to nowe obszary. Prawda nie może być więc niczym ustalonym raz na zawsze, w sposób trwały. Nie może być definiowana według bytu, lecz według działania.
Doskonałą pożywką dla tego rodzaju myślenia jest ewolucjonizm, który stopniowo stawał się coraz bardziej akceptowany przez teologów dotkniętych modernistycznym skażeniem. Skoro życie wciąż ewoluuje, skoro działanie świata i człowieka wciąż podlega zmienności, prawda „nie może stać w miejscu”!
Taki był początek i najgłębszy sens owej ciężkiej choroby, w wyniku której umiera dziś wiara. W Kościele i poza nim. Umysł ludzki bowiem zawsze buntuje się przeciw kłamstwu. Instynktownie omija je, ucieka przed nim i wreszcie obojętnieje zupełnie na wymiar nadprzyrodzony, gdy zamiast prawdy – tam, gdzie powinien ją otrzymać - otrzymuje jej zaprzeczenie lub gdy musi akceptować sprzeczności, które są nie do pogodzenia.
Święty papież Pius X charakteryzował w następujący sposób modernistów: „z gruntu wywracają niezmienne określenie prawdy”.
Jak zauważył wielki dominikański teolog i filozof o. Reginald Garrigou – Lagrange, autorzy modernistycznych zmian w nauczaniu Kościoła – a zaznaczały się one jeszcze na wiele lat przed soborem (w seminariach, na wykładach, w książkach i pismach naukowych) – nie porzucali nauczania św. Tomasza, „oni po prostu nigdy go nie uznawali ani nie rozumieli”.
Zamiast prawdziwości dogmatów, czy ustalonych przez Magisterium tez teologicznych, zaczęto mówić o ich „aktualności”.
Do ludzi spragnionych nowinek i żyjących sensacjami dnia, docierano sloganami, zdolnymi zainspirować tylko bardzo powierzchowne umysły, np: „teologia, która nie jest już aktualna, nie jest już prawdziwa”.
W ten sposób wykreślano z nauczania Kościoła wszystko, co się światu, z jego płycizną i pychą, nie podobało: naukę o grzechu, prawdę o grzechu pierworodnym, nauczanie o wieczności kar piekielnych. A nade wszystko – o rzeczywistej obecności Chrystusa w Eucharystii. (Tłumacząc to tak jak się tłumaczy, gdy chce się zbyć natręta, a nie ukazać istotę rzeczy, np: „nauczanie o wieczności kar piekielnych, jak się wydaje, nie jest już aktualne, zatem nie jest prawdziwe…”).
O. Garrigou – Lagrange zauważa, że w ujęciu modernistów „akt chrześcijańskiej wiary nie jest rozumiany jako nadprzyrodzone i pozbawione błędu przylgnięcie do prawd objawionych >propter auctoritatem Dei revelantis< (>ze względu na autorytet objawiającego Boga<), lecz jako pogląd na temat ogólnego kształtu rzeczywistości. Jest to postrzeganie tego, co możliwe i bardziej prawdopodobne, ale czego nie da się udowodnić. Wiara staje się zespołem prawdopodobnych opinii…”
W tej sytuacji problemy z wiarą musiały stać się problemami całego świata chrześcijańskiego, nie wyłączając ludzi Kościoła.
Jeżeli dziś tak często podkreśla się, że pontyfikat Benedykta XVI – wbrew zapowiedziom – nie był kontynuacją poprzedniego pontyfikatu (w Polsce zauważył to np. abp. Sławoj Leszek. Głodź), to właśnie dlatego, że ostatni papież miał umysł trzeźwy i zdawał sobie sprawę ze stanu rzeczy. Wiedział, że kryzys, jaki nęka Kościół trzeba precyzyjnie określić, trzeba go nazwać. Kryzys Kościoła jest kryzysem wiary. (A nie efektem działania „lobby homoseksualistów” w łonie Kościoła, jak nam się nieustannie wmawia).
Ale jaka jest przyczyna upadku wiary?
Gdyby Benedykt XVI ją znał oparłby się na swoich teologach, by upadek ten zażegnać. On tymczasem rozpoczął rozmowy z Bractwem św. Piusa X na tematy doktrynalne. Z jedyną formacją w Kościele (choć znajdującą się poza strukturami kanonicznymi), która nie odrzuciła filozofii św. Tomasza!
Papież, jak można dziś sądzić, potrzebował Bractwa do wyjaśnienia przyczyn upadku wiary. Fakt, że Benedykt XVI przystał na taką a nie inną formułę rozmów – przypomnijmy, bez żadnych warunków wstępnych, bez ograniczeń formalnych – w której teologowie Bractwa dokonali przeglądu stanu wiary w Kościele w oparciu o konfrontację niezmiennego Magisterium z posoborowymi zmianami, wskazuje, że Benedykt XVI de facto przyznał: „Mam kłopot z upadkiem wiary, widzę ten dramat w wymiarze powszechnym, pomóżcie mi ten problem rozwiązać”.
Czy każdy z nas nie ma dziś podobnego problemu? Czy nie widzimy wokół siebie, nawet w środowiskach, wydawałoby się, najbardziej jak tylko to możliwe katolickich, coraz większej liczby ludzi, o których powiedzielibyśmy, że są „całkowicie pozbawieni serca”? Błędy w nauczaniu na temat prawdy mają straszliwe konsekwencje. Czyż w Ewangelii nie ma zapowiedzi, że przyjdą czasy, gdy „oziębnie miłość wielu” i że ludzie będą bezbronni wobec kłamstwa, że zostaną zwiedzeni błędnymi naukami?
Między życiem i myśleniem poza prawdą, a brakiem miłości istnieje ścisły związek.
Z decyzji Benedykta XVI, nawiązania rozmów doktrynalnych z Bractwem św. Piusa X, można wyczytać przekonanie papieża, że gdyby filozoficzna wykładnia wiary biskupów i kapłanów Bractwa nie wyjaśniała przyczyny upadku wiary, do rozmów by nie doszło. One były bardziej potrzebne Benedyktowi XVI niż Bractwu – z którym nie prowadzono przecież żadnego dialogu ekumenicznego.
A brak dialogu oznacza, że papież uznał je za wewnętrzną strukturę Kościoła.
Bractwo nigdy nie przyjęło nauczania Kościoła narzucanego przez sobór i posoborowego stylu, coraz silniejszego upodobnienia się do świata.
Dziś żaden poważny teolog, żaden liczący się w świecie naukowym watykanista nie powie, że przyczyny obecnego upadku wiary znajdują się w zupełnie innej sferze niż cały ten niesłychany doktrynalny i teologiczny zamęt, który rozpoczął się od ostatniego soboru (przypomnijmy, soboru, który nie był soborem dogmatycznym tylko pastoralnym, co nie znaczy bynajmniej, że można go zanegować, czy zlekceważyć wiele jego niezwykle pozytywnych dokonań). Jego pierwszym i podstawowym owocem byłą zmiana języka teologicznego. Starym pojęciom nadano nową treść. Język Kościoła stał się niejasny, dwuznaczność osiągnęła status oficjalnego stylu nauczania.
I choć rozmowy, zakończone w ub. roku, nie przyniosły definitywnego rozwiązania w postaci zmiany sytuacji kanonicznej Bractwa, Benedykt XVI stworzył warunki do pełnego uznania tej struktury w Kościele. Wydaje się także, że głębszy i bardziej podstawowy cel rozmów – poważna naukowa diagnoza stanu Kościoła – pozwoli wielu ludziom Kościoła uporządkować hierarchię ważności problemów, przed jakimi staje Kościół – u progu konklawe, a potem nowego pontyfikatu.
Przyszły papież zapewne nie będzie „papieżem entuzjazmu, papieżem radości”, jak chciałyby środowiska próbujące prawdziwe problemy Kościoła sprowadzić do radzenia sobie z psychologią tłumu, dla którego Głowa Kościoła jest niczym więcej jak maskotką. Zacząć trzeba od fundamentu. Od prawdy. Od prawdziwej filozofii. Od tego, Kim jest Bóg, który się objawił.
Katolicy na całym świecie będą mieli wówczas szansę – z pomocą duchowieństwa nieskażonego błędami modernizmu i dzięki życiu sakramentalnemu – wyjść ze sceptycyzmu, z pogardy wobec scholastyki i metafizyki, z indywidualizmu, z relatywizmu, z tego wszystkiego, co powoduje osłabienie wiary…A przede wszystkim z infantylizmu, w jaki nieuchronnie, niczym w ciężką chroniczną chorobę duszy, wpędziło ich rozpoczęte na soborze „otwarcie” Kościoła na świat.
Świat, który – warto to przypomnieć – w latach 60. XX był zafascynowany rewolucją.
Ewa Polak-Pałkiewicz
Korzystałam z opracowania „Dokąd zmierza >nowa teologia< ?” o. Reginald Garrigou – Lagrange OP za „La nouvelle teologie ou va – t – elle?” w „Angelicum” 23 (1946r.) Tłum. Łukasz Paczuski
Św. Tomasz z Akwinu