Najazd zbrojnej bandy „Prawego Sektora” 11 lipca na Zakarpacie zwrócił uwagę międzynarodowej opinii publicznej na ten region, który może stać się drugim po Donbasie ogniskiem destabilizacji na Ukrainie. Także tam mamy do czynienia ze złożoną sytuacją etniczną i grą sprzecznych interesów oligarchów. Pozostaje tylko pytanie, czy potyczka w Mukaczewie i jej konsekwencje na tyle mocno naruszyły chwiejną równowagę w regionie, żeby eksplodowały tam tendencje odśrodkowe.
Pytanie jest ważne także z wąsko pojętego polskiego punktu widzenia, ponieważ mamy tym razem do czynienia nie z wojną tocząca się gdzieś z dala od Polski, półtora tysiąca kilometrów od granic RP, jak w przypadku Donbasu. Obwód zakarpacki Ukrainy graniczy z naszym województwem podkarpackim, co w przypadku zaostrzenia tam sytuacji będzie stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Polski.
Szlakiem UPA w Bieszczady?
Właściwie to możemy o tym mówić jako o fakcie już dokonanym. Przecież oddział uzbrojonych po zęby bojówkarzy „Prawego Sektora” po tygodniu ukrywania się przed pościgiem ukraińskiego wojska 18 lipca został namierzony na masywie góry Jawornik – 25 km w linii prostej od polskiej granicy w Bieszczadach. Doszło tam do walk z użyciem śmigłowców bojowych i wozów pancernych ukraińskich sił zbrojnych. Mimo koncentracji wokół góry dużych sił Gwardii Narodowej i oddziałów 128. mukaczewskiej brygady armii, bojówkarzy nie udało się do dziś schwytać. Teoretycznie mogli już nawet przejść na drugą stronę gór i – śladem swoich poprzedników z UPA - zaszyć się gdzieś polskich Bieszczadach, czując się bezpiecznie na terytorium pozostającym pod kontrolą jakże przyjaznych wszelkim odłamom ukraińskiego nacjonalizmu władz III RP.
Rządy również graniczących z Zakarpaciem Słowacji i Węgier poinformowały, że w obliczu niebezpieczeństwa wzmacniają siły straży granicznej na swoim pograniczu w Ukrainą. Ze strony Warszawy nie słyszeliśmy takich zapowiedzi. Trudno się jednak temu dziwić. Byłaby to forma przyznania, że pomajdanowa Ukraina stała się zagrożeniem dla bezpieczeństwa Polski. A to do cna zdyskredytowałoby polską politykę wsparcia dla Euromajdanu i rozkładających Ukrainę sił politycznych, które doszły tam do władzy w jego wyniku. W naszych mediach skwapliwie wyciszono więc temat hasających po drugiej stronie polskich gór „bohaterów” Euromajdanu uzbrojonych w karabiny maszynowe i granatniki.
Nie znalazły również echa słowa jednego z liderów "Prawego Sektora" Ołeksandra Byka, który ogłosił, że jego towarzysze broni tropieni na Zakarpaciu przez wojsko ukraińskie „weszli na szlak walki partyzanckiej z KGB jak ich poprzednicy z Ukraińskiej Powstańczej Armii”. - Wróciło to, co 70 lat temu, gdy nasi poprzednicy z UPA walczyli przeciwko KGB-owskiej nawale, tak samo w Karpatach prowadzili wojnę partyzancką. Praktycznie weszliśmy na ten sam szlak co nasi poprzednicy - powiedział w wywiadzie dla telewizji "Inter". Ukraińskie służby siłowe określił mianem "aparatu represji". Brzmi groźnie. Zbyt groźnie, żeby tym szokować polską opinię publiczną.
Konfrontacja będzie
Oczywiście, wypowiedź Byka była przesadna. Jak na razie „na szlak bojowy UPA” weszła zaledwie garstka kilkunastu bojówkarzy. Reszta ich „towarzyszy broni” ograniczyła się do efektownych, ale niezbyt groźnych pokazowych akcji polegających głównie na konstruowaniu swoich posterunków na drogach wjazdowych do Kijowa i Lwowa oraz przy przejściach granicznych z Polską i Białorusią. Było to napinanie muskułów przed nosem kijowskiego rządu, ale na totalną konfrontację z ekipą Petro Poroszenki „Prawy Sektor” na razie się nie zdecydował. Na niezbyt licznym wiecu na Majdanie 21 lipca wódz „prawoseków” Dmytro Jarosz ogłosił, że domagał się będzie odsunięcia od władzy Poroszenki w drodze... referendum. Zabrzmiało to żałośnie w momencie, gdy jego podkomendni z Zakarpacia tropieni byli w karpackich górach przez wojska rządowe niczym zwierzyna łowna.
Można jednak zakładać, że na tym konfrontacja pomiędzy „Prawym Sektorem” a ekipą Poroszenki nie zakończy się. Ten spór w majdanowej rodzinie był nieunikniony i musi zmierzać do jakiegoś przesilenia. Przypadkowa w sumie potyczka bojówki „prawoseków” z milicją w Mukaczewie 11 lipca tylko przyśpieszyła jego eskalację. Konflikt dojrzewał jednak od dłuższego czasu. Jego istota polega na tym, że Poroszenko na tyle opanował już sytuację polityczną w kraju, podporządkował sobie służby siłowe, że nie potrzebuje więcej pomocy ze strony kłopotliwych, bądź co bądź, sojuszników. Watahy „Prawego Sektora” były dobre gdy szturmowały kordony „berkutowców” Janukowycza na Majdanie i gdy pacyfikowały cywilną ludność Południowego-Wschodu w pierwszej fazie słabych jeszcze rządów majdanowych oligarchów.
Teraz jednak sojusz z jawnymi neonazistami to dla Poroszenki, kreującego się na „demokratycznego, europejskiego przywódcę”, pewien dyskomfort, wręcz zbędny balast. Z drugiej strony bojówkarze „Prawego Sektora”, którzy już posmakowali nieco władzy i pełni bezkarności, nie zamierzają dobrowolnie zejść ze sceny. W tym układzie możliwe są jeszcze doraźne zawieszenia broni i przejściowe sojusze, ale na dłuższą metę jedna ze stron musi wyeliminować drugą.
Na ten moment na pewno silniejszą pozycję ma ekipa Poroszenki, która cieszy się też poparciem ambasadora USA Geoffreya Pyatta (co w obecnych ukraińskich realiach jest czynnikiem decydującym), ale nie na tyle silną, żeby pozwolić sobie na zbrojną, krwawą rozprawę z „Prawym Sektorem”. A inną drogą niż przez „noc długich noży” ugrupowania tego nie da się poskromić. Zbyt duży arsenał broni palnej zgromadziło w swoich rękach. Do tego Dmytro Jarosz, zdając sobie sprawę ze swojej słabości, zaczął czynić przyjazne gesty pod adresem... powstańców Donbasu, których dotąd zaciekle zwalczał. Już w pierwszych godzinach po starciu z milicją w Mukaczewie wycofał z frontu w Donbasie swoje jednostki. Zaczął przebąkiwać także o zmianie orientacji geopolitycznej. – Prawy Sektor nie występował i nie występuje o wejście Ukrainy do Unii Europejskiej. Uważamy, że Ukraina powinna być podmiotem, a nie przedmiotem geopolityki. Opowiadamy się za pozablokowym statusem kraju. Tak jak górnicy Donbasu jesteśmy przeciwko temu, żeby na Ukrainie były bazy NATO, a więc jesteśmy przeciwko członkostwu Ukrainy w NATO. Rozmawiamy zarówno z ludźmi, którzy są za UE, jak i z tymi, którzy są za sojuszem z Rosją – powiedział na antenie stacji telewizyjnej "Ukraina". Dodał także, że "Prawy Sektor" nie pójdzie już z bronią w ręku na Donbas. Wyraźnie więc zaszachował Poroszenkę możliwością taktycznego sojuszu z Donieckiem we wspólnym marszu na Kijów, do czego już od dawna przedstawicieli tzw. ochotniczych batalionów próbowali przekonywać liderzy antyoligarchicznego powstania na Wschodzie.
Zakarpacie beczką prochu
Jednak niezależnie od tego jak potoczy się konfrontacja pomiędzy Poroszenką a Jaroszem w skali całej Ukrainy, uruchomiony starciem w Mukaczewie mechanizm może doprowadzić na Zakarpaciu do dalszych ruchów tektonicznych. I to już niekoniecznie z udziałem „Prawego Sektora”, przynajmniej nie w głównej roli. Rzecz w tym, że region ten znajduje się w epicentrum zainteresowań różnych, skonfliktowanych ze sobą grup interesów – poczynając od sąsiednich państw (głównie Węgier), poprzez ruchy polityczne, klany oligarchów, aż po silne organizacje przestępcze. Zresztą te ostatnie i klany oligarchów to często jedno i to samo. Równowaga społeczno-polityczna na tym terytorium była bardzo krucha.
Przypomnijmy, że awantura w Mukaczewie zaczęła się najprawdopodobniej od sporu „prawoseków” z ludźmi lokalnego oligarchy Mychajło Łanjo o kontrolę nad szlakami kontrabandy do i z Unii Europejskiej. Dopiero przybycie na odsiecz gangsterom miejscowych milicjantów i zastrzelenie dwóch z nich przez neonazistów przekształciło te mafijne porachunki w konflikt militarno-polityczny. W wyniku starć zbrojnych doszło z kolei do ruchów, które zakłóciły kruchą równowagę pomiędzy klanami oligarchiczno-mafijnymi. Przede wszystkim Petro Poroszenko dla uporządkowania sytuacji mianował gubernatorem regionu Gienadija Moskala, dotąd gubernatora przyfrontowego obwodu ługańskiego (tej części, która pozostaje pod kontrolą Kijowa), znanego z twardej ręki wobec miejscowej ludności i konfliktów na tle kontrabandy ze stacjonującymi tam tzw. ochotniczymi batalionami, m.in. z osławioną licznymi zbrodniami wojennymi kompanią MSW „Tornado”.
Jeśli Moskal spróbuje przenieść te metody rządzenia na Zakarpacie, może spowodować wybuch niezadowolenia ludności, która w znacznej mierze żyje z kontrabandy. Wystarczy wspomnieć, że ponoć transport jednej ciężarówki z papierosami do Włoch przynosi czysty zysk w wysokości blisko pół miliona euro.
Do tej pory pieniądze z przemytu trafiały głównie do dwóch oligarchiczno-mafijnych klanów – wspomnianego Mychajło Łanjo i wpływowej rodziny Bałogów, której głównym eksponentem jest były szef kancelarii prezydenta Wiktora Juszczenki – Wiktor Bałoga. Gdyby nowy gubernator faktycznie spróbował ukrócić kontrabandę, czego teoretycznie oczekuje od niego Poroszenko, zapewne zrobi się gorąco. Tak czy inaczej, na Zakarpaciu zanosi się na zawirowania związane z walką o nowy podział stref wpływów, na co wskazują m.in. dokonane przez Moskala dymisje szefów urzędów celnych w obwodzie. Na taki rozwój sytuacji przygotowują się Węgry, które mają tam liczną grupę swoich rodaków, w większości posiadających węgierskie obywatelstwo.
Południowo-zachodni skrawek obwodu mniejszość węgierska, w sile 160. tysięcy osób, zamieszkuje zwarcie. Mówi się, że służby węgierskie działają tam już niemal jawnie, przygotowując struktury samoobrony na wypadek eskalacji na Zakarpaciu starć zbrojnych. Co ciekawe, pochodzenia węgierskiego są oba główne klany zakarpackie – Łanjo i Bałogowie (Balogh). A także trzecia wpływowa rodzina – Hełetejowie (w 2014 roku ministrem obrony Ukrainy był Wałerij Hełetej „Iłowajski”, który zyskał ten mało zaszczytny przydomek jako odpowiedzialny za klęskę sił zbrojnych Ukrainy podczas letniej ofensywy w Donbasie). Za wcześnie jednak by spekulować, czy przynajmniej część z nich może wspomóc działania Budapesztu w sytuacji, gdyby Kijów dał im się zbyt mocno we znaki, ukrócając ich udzielne rządy na Zakarpaciu.
Drugi front?
Niezadowolenie społeczne może też doprowadzić do wzmocnienia pozycji ruchu narodowego Rusinów Karpackich. Władze ukraińskie nie uznają istnienia tej narodowości, co jest jedną z przyczyn napięć politycznych na Zakarpaciu. Choć nie wszyscy mieszkańcy obwodu poczuwają się do odrębnej narodowości karpatoruskiej, to jednak poczucie odrębności od reszty Ukrainy, a zwłaszcza od nielubianej Galicji, jest tu bardzo silne. Był to jedyny na Zachodniej Ukrainie przyczółek Partii Regionów i Wiktora Janukowycza. Przekłada się to na stosunek do oddziałów Gwardii Narodowej, ściągniętych do obwodu po wydarzeniach 11 lipca. W internecie można obejrzeć filmiki pokazujące kolumnę gwardzistów, które przebijała się na Mukaczewo jak przez wrogie terytorium – demontując barykady z opon przegradzające drogę, omiatając okolicę z karabinami gotowymi do strzału. Tak wyglądały też pierwsze dni interwencji sił zbrojnych Kijowa w Donbasie.
Premier emigracyjnego rządu Republiki Ruś Podkarpacka Petro Hećko już od dawna zapowiadał otwarcie na Zakarpaciu drugiego frontu przeciwko kijowskiej juncie, w sukurs powstańcom Donbasu. Ewidentnie bluffował, bo Rusini są najwyraźniej zbyt słabo zorganizowani, nie było tam też podłoża dla zbrojnego powstania, ale w sytuacji zaostrzającego się kryzysu może się to zmienić. Tym razem Hećko zapowiada sojusz z Węgrami w obliczu nacjonalistycznego, ukraińskiego zagrożenia. „Węgrzy i Rusini nie powinni godzić się z samowolą ze strony „Prawego Sektora”. Wydarzenia w Mukaczewie pokazały, że „prawoseki” rozumieją tylko język siły. Kijów chce przekształcić Zakarpacie w drugą Galicję, narzucając Rusinom i Węgrom kult OUN-UPA. Ale ani Węgrzy, ani Rusini się na to nie zgodzą. I jeśli wezmą do ręki broń, odpowiedzialny za to będzie Kijów” – przestrzega rosyjski historyk i publicysta Oleg Nazarow.
O zaostrzeniu sytuacji wokół ruchu rusińskiego świadczy fakt, że 19 lipca nieznani sprawcy ostrzelali dom lidera Światowej Rady Rusinów Podkarpackich Wasilija Dżugana. – Jeśli takie przypadki będą się powtarzać, będziemy bronić swoich rodzin z bronią w ręku – zapewnia Petro Hećko.
Nic dziwnego, że w tej sytuacji na Zakarpacie z „gospodarska wizytą” zmuszony był przybyć 21 lipca sam Namiestnik Ukrainy, czyli ambasador USA w Kijowie Goeffrey Pyatt. Obecność tam najważniejszej postaci w polityce ukraińskiej pokazuje, że Amerykanie poważnie obawiają się o rozwój sytuacji w tym niepewnym zakątku swojej nowej kolonii.
Jacek C. Kamiński
Fot. rusnex.ru
Myśl Polska, nr 31-32 (2-9.08.2015)
Za: http://www.mysl-polska.pl/563
Nadesłał: USOPAŁ